
Powieść o nas
recenzje / ESEJE Filip ŁobodzińskiImpresja Filipa Łobodzińskiego na temat prozy Krystyny Czarneckiej, wyróżnionej w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
WięcejAutorski komentarz Filipa Łobodzińskiego, towarzyszący premierze książki Rewolta w niebie Nicka Cave’a w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, wydanej w Biurze Literackim 29 sierpnia 2022 roku.
Wszystko zaczęło się od „Tupelo” jakoś pod koniec lat osiemdziesiątych zeszłego stulecia. Skądś nagrałem album The Firstborn Is Dead, wiedząc, że Cave to ważne nazwisko, że ta muzyka na pewno jest o czymś ważnym.
Wtedy mnie przestraszył. Zasadniczo nie żałowałem, gdy magnetofon wkręcił mi kasetę w sposób definitywny, niszcząc nagranie. Brakowało mi tylko pierwszego, rozbudowanego, transowego „Tupelo”. Spodobał mi się hipnotyczny rytm utworu i nazwa tytułowego miasta, to, jak wybuchała w ustach Cave’a.
Potem wszystko potoczyło się typową, popową drogą. Najpierw rozproszone kontakty – gdzieś „Do You Love Me?” z płyty Let Love In, gdzieś „The Carny”, które od razu kojarzyło mi się z Tomem Waitsem, czyli jak najlepiej. Obiecywałem sobie, że powrócę do krainy Cave’a, bo tamten pierwszy kontakt nie mógł być decydujący. A wspomniany przeze mnie popowy szlak otwarły mi oczywiście Murder Ballads, a szczególnie „Stagger Lee” (nie, wcale nie „Where the Wild Roses Grow”).
Kupiłem sobie płytę. Mój pierwszy Cave w domu to Murder Ballads, czyli w sumie w oczach maniaków Cave’a obciach (dla młodszych czytelników – „obciach” to to samo co krindż, tylko jeszcze bardziej). Choć to oczywiście bardzo dobra rzecz. Ale to tak, jak z ludźmi, których do jazzu nieco przekonało Kind of Blue Milesa Davisa, więc mają tę płytę w domu i nią się podpierają, gdy mają wykazać swoje jazzowe inklinacje.
Gdy już słuchałem w całości Murder Ballads, co mnie tam intrygowało najmocniej? „O’Malley’s Bar”. I oczywiście finałowe „Death Is Not the End”, bo na punkcie Boba Dylana miałem tęgiego hip-hopla, a więc także na punkcie jego piosenek w cudzych interpretacjach. Ale „Bar O’Malleya” zahipnotyzował mnie na amen.
Na wieść o ukazaniu się The Boatman’s Call w 1997 roku natychmiast ruszyłem do sklepu. Kolejne zaskoczenie – ten facet to drugi Leonard Cohen. Melancholijny baryton, wyciszenie, wyraźne cierpienie lub co najmniej sceptycyzm.
I poszło. Stopniowo odkrywałem nie tylko Cave’a na bieżąco, ale sięgałem w przeszłość, do czyśćca, z którego kiedyś uciekłem.
A dopiero potem zacząłem uważniej czytać teksty. I już było wiadomo, że to wyższa szkoła jazdy. To coś znacznie bardziej wysmakowanego i natchnionego niż nawet uwielbiane przeze mnie teksty Joe Strummera czy Johna Lennona. To pierwsza liga. Poziom, na który dotarli nieliczni – w świecie anglosaskim, poza Dylanem, także Patti Smith, Joni Mitchell, Elvis Costello, Lou Reed, Tom Waits, PJ Harvey, David Byrne, Laurie Anerson… Piosenek wymiar szekspirowski.
Pojemność niniejszego tomiku nie wystarcza, by zawrzeć choćby reprezentatywny korpus tekstów Nicka Cave’a. Patrzę na gruby tom Complete Lyrics, na potężny oddział płyt firmowanych przez niego i przez jego kolejne zespoły – jak z tych paruset tekstów wyselekcjonować trzydzieści trzy i jakkolwiek uzasadnić? Nie tyle uzasadnić wybór właśnie tych, ile pominięcie wielu innych?
Ostatecznie zdecydowałem się wybrać po jednym utworze z każdej płyty Cave’a, od albumu The Birthday Partyzespołu The Boys Next Door, po najnowszy (w chwili, gdy oddaję tę antologię wydawnictwu), pochodzący z samego końca zeszłego 2021 roku La panthère des neiges – Original Soundtrack, sygnowany wspólnie z Warrenem Elllisem. Takich płyt – łącznie z pojedynczymi piosenkami do filmów – zebrało się trzydzieści dwie. Dołożyłem do nich arbitralnie piosenkę, która w 2013 roku ukazała się na niskonakładowym singlu z okazji Record Store Day.
Czy to daje lepszy obraz, niż gdybym przyjął inny klucz? Ułomność każdej selekcji to rzecz oczywista. Ale myślę, że pewne wątki dadzą się tu wyodrębnić. Zwłaszcza, gdy zaczniemy czytać tę antologię ciurkiem, zobaczymy, że wraz z nadejściem nowego tysiąclecia u Cave’a też zaszła zmiana. O ile wcześniej najczęściej brzmiał jak kaznodzieja przemawiający niejako w imieniu Chrystusa-Człowieka, zwiastował klęski czy demaskował słabości grzesznego mężczyzny – a wszystko to przefiltrowane zarówno w słowie, jak i w nutach przez apokaliptyczny mrok Południa Stanów Zjednoczonych i przez bluesowe mity tamtejszych gościńców – o tyle potem do głosu dochodzą elementy świata jak najbardziej współczesnego, czego przykłady można znaleźć chociażby w „Bluesie o bozonie Higgsa” („Higgs Boson Blues”) czy w „KOP, ŁAZARZU, KOP!!!” („DIG, LAZARUS, DIG!!!”). Zupełnie osobnym obliczem tej twórczości są lata ostatnie, na których kładzie się cień osobistej tragedii.
Podobno co jakiś czas zmieniamy zupełnie skład naszych komórek, przez co już dawno nie jesteśmy tymi, jakimi się urodziliśmy. Fizycznie – tak. Nick Cave nie podpisałby się jednak pod tezą, że jesteśmy tym, czym nasze ciało. W „Świetlikach” („Fireflies”) mówi nam, że jesteśmy ledwie mgnieniami fotonów w niewyobrażalnych dziejach Uniwersum. Ale naszą podmiotowość przechowujemy, nawet kiedy ciało już odchodzi ad acta – jakże inaczej tłumaczyć, że grubo po egzekucji narrator „Bożego tronu” („The Mercy Seat”) ma nam wciąż mnóstwo do wyznania?
Nick Cave ma w Polsce mocną partię popleczników. Nie jestem pierwszy, który spróbował go napisać na nowo po polsku – przecież nawet mieliśmy u nas spektakle, koncerty (z udziałem także samego NC), nagrania płytowe. Tamte próby spotkały się z bardzo życzliwym przyjęciem. Po co więc niczym barbarzyńca ruszać ten gmach świętości?
Ponieważ chciałem sam go też odczytać, maksymalnie wiernie, bacząc na okoliczności powstania tych pieśni, na aluzje literackie i kulturowe. Nie przeflancowywać go na siłę na grunt lubelski, opolski czy mazurski, ale podszyć tamtą muzykę polskimi znakami. Chciałem wyobrazić sobie, jak mógłby pisać Nick Cave, gdyby pisał po polsku, ale pisał tam, nie tu.
Jak zwykle zwracałem uwagę na frazowanie, na akcenty muzyczne, na środowisko dźwiękowe, w którym rozgrywa się każda opowiastka. Jak zwykle słuchałem oryginałów i słuchałem własnych propozycji na ich tle.
Jak zwykle mam świadomość, że niektórym nie będą te moje lektury pasować do własnych ugruntowanych wyobrażeń.
Ale w tym niebie też przyda się czasem jakaś rewolta.
Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.