recenzje / KOMENTARZE

Barbarzyńca w gmachu świętości

Filip Łobodziński

Autorski komentarz Filipa Łobodzińskiego, towarzyszący premierze książki Rewolta w niebie Nicka Cave’a w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, wydanej w Biurze Literackim 29 sierpnia 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Wszyst­ko zaczę­ło się od „Tupe­lo” jakoś pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych zeszłe­go stu­le­cia. Skądś nagra­łem album The Fir­st­born Is Dead, wie­dząc, że Cave to waż­ne nazwi­sko, że ta muzy­ka na pew­no jest o czymś waż­nym.

Wte­dy mnie prze­stra­szył. Zasad­ni­czo nie żało­wa­łem, gdy magne­to­fon wkrę­cił mi kase­tę w spo­sób defi­ni­tyw­ny, nisz­cząc nagra­nie. Bra­ko­wa­ło mi tyl­ko pierw­sze­go, roz­bu­do­wa­ne­go, trans­owe­go „Tupe­lo”. Spodo­bał mi się hip­no­tycz­ny rytm utwo­ru i nazwa tytu­ło­we­go mia­sta, to, jak wybu­cha­ła w ustach Cave’a.

Potem wszyst­ko poto­czy­ło się typo­wą, popo­wą dro­gą. Naj­pierw roz­pro­szo­ne kon­tak­ty – gdzieś „Do You Love Me?” z pły­ty Let Love In, gdzieś „The Car­ny”, któ­re od razu koja­rzy­ło mi się z Tomem Wait­sem, czy­li jak naj­le­piej. Obie­cy­wa­łem sobie, że powró­cę do kra­iny Cave’a, bo tam­ten pierw­szy kon­takt nie mógł być decy­du­ją­cy. A wspo­mnia­ny prze­ze mnie popo­wy szlak otwar­ły mi oczy­wi­ście Mur­der Bal­lads, a szcze­gól­nie „Stag­ger Lee” (nie, wca­le nie „Whe­re the Wild Roses Grow”).

Kupi­łem sobie pły­tę. Mój pierw­szy Cave w domu to Mur­der Bal­lads, czy­li w sumie w oczach mania­ków Cave’a obciach (dla młod­szych czy­tel­ni­ków – „obciach” to to samo co krindż, tyl­ko jesz­cze bar­dziej). Choć to oczy­wi­ście bar­dzo dobra rzecz. Ale to tak, jak z ludź­mi, któ­rych do jaz­zu nie­co prze­ko­na­ło Kind of Blue Mile­sa Davi­sa, więc mają tę pły­tę w domu i nią się pod­pie­ra­ją, gdy mają wyka­zać swo­je jaz­zo­we inkli­na­cje.

Gdy już słu­cha­łem w cało­ści Mur­der Bal­lads, co mnie tam intry­go­wa­ło naj­moc­niej? „O’Malley’s Bar”. I oczy­wi­ście fina­ło­we „Death Is Not the End”, bo na punk­cie Boba Dyla­na mia­łem tęgie­go hip-hopla, a więc tak­że na punk­cie jego pio­se­nek w cudzych inter­pre­ta­cjach. Ale „Bar O’Malleya” zahip­no­ty­zo­wał mnie na amen.

Na wieść o uka­za­niu się The Boatman’s Call w 1997 roku natych­miast ruszy­łem do skle­pu. Kolej­ne zasko­cze­nie – ten facet to dru­gi Leonard Cohen. Melan­cho­lij­ny bary­ton, wyci­sze­nie, wyraź­ne cier­pie­nie lub co naj­mniej scep­ty­cyzm.

I poszło. Stop­nio­wo odkry­wa­łem nie tyl­ko Cave’a na bie­żą­co, ale się­ga­łem w prze­szłość, do czyść­ca, z któ­re­go kie­dyś ucie­kłem.

A dopie­ro potem zaczą­łem uważ­niej czy­tać tek­sty. I już było wia­do­mo, że to wyż­sza szko­ła jaz­dy. To coś znacz­nie bar­dziej wysma­ko­wa­ne­go i natchnio­ne­go niż nawet uwiel­bia­ne prze­ze mnie tek­sty Joe Strum­me­ra czy Joh­na Len­no­na. To pierw­sza liga. Poziom, na któ­ry dotar­li nie­licz­ni – w świe­cie anglo­sa­skim, poza Dyla­nem, tak­że Pat­ti Smith, Joni Mit­chell, Elvis Costel­lo, Lou Reed, Tom Waits, PJ Harvey, David Byr­ne, Lau­rie Aner­son… Pio­se­nek wymiar szek­spi­row­ski.

Pojem­ność niniej­sze­go tomi­ku nie wystar­cza, by zawrzeć choć­by repre­zen­ta­tyw­ny kor­pus tek­stów Nic­ka Cave’a. Patrzę na gru­by tom Com­ple­te Lyrics, na potęż­ny oddział płyt fir­mo­wa­nych przez nie­go i przez jego kolej­ne zespo­ły – jak z tych paru­set tek­stów wyse­lek­cjo­no­wać trzy­dzie­ści trzy i jak­kol­wiek uza­sad­nić? Nie tyle uza­sad­nić wybór wła­śnie tych, ile pomi­nię­cie wie­lu innych?

Osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się wybrać po jed­nym utwo­rze z każ­dej pły­ty Cave’a, od albu­mu The Bir­th­day Par­tyzespo­łu The Boys Next Door, po naj­now­szy (w chwi­li, gdy odda­ję tę anto­lo­gię wydaw­nic­twu), pocho­dzą­cy z same­go koń­ca zeszłe­go 2021 roku La pan­thère des neiges – Ori­gi­nal Sound­track, sygno­wa­ny wspól­nie z War­re­nem Ell­li­sem. Takich płyt – łącz­nie z poje­dyn­czy­mi pio­sen­ka­mi do fil­mów – zebra­ło się trzy­dzie­ści dwie. Doło­ży­łem do nich arbi­tral­nie pio­sen­kę, któ­ra w 2013 roku uka­za­ła się na nisko­na­kła­do­wym sin­glu z oka­zji Record Sto­re Day.

Czy to daje lep­szy obraz, niż gdy­bym przy­jął inny klucz? Ułom­ność każ­dej selek­cji to rzecz oczy­wi­sta. Ale myślę, że pew­ne wąt­ki dadzą się tu wyod­ręb­nić. Zwłasz­cza, gdy zacznie­my czy­tać tę anto­lo­gię ciur­kiem, zoba­czy­my, że wraz z nadej­ściem nowe­go tysiąc­le­cia u Cave’a też zaszła zmia­na. O ile wcze­śniej naj­czę­ściej brzmiał jak kazno­dzie­ja prze­ma­wia­ją­cy nie­ja­ko w imie­niu Chry­stu­sa-Czło­wie­ka, zwia­sto­wał klę­ski czy dema­sko­wał sła­bo­ści grzesz­ne­go męż­czy­zny – a wszyst­ko to prze­fil­tro­wa­ne zarów­no w sło­wie, jak i w nutach przez apo­ka­lip­tycz­ny mrok Połu­dnia Sta­nów Zjed­no­czo­nych i przez blu­eso­we mity tam­tej­szych gościń­ców – o tyle potem do gło­su docho­dzą ele­men­ty świa­ta jak naj­bar­dziej współ­cze­sne­go, cze­go przy­kła­dy moż­na zna­leźć cho­ciaż­by w „Blu­esie o bozo­nie Hig­g­sa” („Higgs Boson Blu­es”) czy w „KOP, ŁAZARZU, KOP!!!” („DIG, LAZARUS, DIG!!!”). Zupeł­nie osob­nym obli­czem tej twór­czo­ści są lata ostat­nie, na któ­rych kła­dzie się cień oso­bi­stej tra­ge­dii.

Podob­no co jakiś czas zmie­nia­my zupeł­nie skład naszych komó­rek, przez co już daw­no nie jeste­śmy tymi, jaki­mi się uro­dzi­li­śmy. Fizycz­nie – tak. Nick Cave nie pod­pi­sał­by się jed­nak pod tezą, że jeste­śmy tym, czym nasze cia­ło. W „Świe­tli­kach” („Fire­flies”) mówi nam, że jeste­śmy led­wie mgnie­nia­mi foto­nów w nie­wy­obra­żal­nych dzie­jach Uni­wer­sum. Ale naszą pod­mio­to­wość prze­cho­wu­je­my, nawet kie­dy cia­ło już odcho­dzi ad acta – jak­że ina­czej tłu­ma­czyć, że gru­bo po egze­ku­cji nar­ra­tor „Boże­go tro­nu” („The Mer­cy Seat”) ma nam wciąż mnó­stwo do wyzna­nia?

Nick Cave ma w Pol­sce moc­ną par­tię poplecz­ni­ków. Nie jestem pierw­szy, któ­ry spró­bo­wał go napi­sać na nowo po pol­sku – prze­cież nawet mie­li­śmy u nas spek­ta­kle, kon­cer­ty (z udzia­łem tak­że same­go NC), nagra­nia pły­to­we. Tam­te pró­by spo­tka­ły się z bar­dzo życz­li­wym przy­ję­ciem. Po co więc niczym bar­ba­rzyń­ca ruszać ten gmach świę­to­ści?

Ponie­waż chcia­łem sam go też odczy­tać, mak­sy­mal­nie wier­nie, bacząc na oko­licz­no­ści powsta­nia tych pie­śni, na alu­zje lite­rac­kie i kul­tu­ro­we. Nie prze­flan­co­wy­wać go na siłę na grunt lubel­ski, opol­ski czy mazur­ski, ale pod­szyć tam­tą muzy­kę pol­ski­mi zna­ka­mi. Chcia­łem wyobra­zić sobie, jak mógł­by pisać Nick Cave, gdy­by pisał po pol­sku, ale pisał tam, nie tu.

Jak zwy­kle zwra­ca­łem uwa­gę na fra­zo­wa­nie, na akcen­ty muzycz­ne, na śro­do­wi­sko dźwię­ko­we, w któ­rym roz­gry­wa się każ­da opo­wiast­ka. Jak zwy­kle słu­cha­łem ory­gi­na­łów i słu­cha­łem wła­snych pro­po­zy­cji na ich tle.

Jak zwy­kle mam świa­do­mość, że nie­któ­rym nie będą te moje lek­tu­ry paso­wać do wła­snych ugrun­to­wa­nych wyobra­żeń.

Ale w tym nie­bie też przy­da się cza­sem jakaś rewol­ta.

O autorze

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Powiązania