Inflacja
nagrania / złodzieje wierszy Bohdan ZaduraWiersz Bohdana Zadury z książki Wiersze zebrane, t.3.
WięcejRecenzja Marty Mizuro towarzysząca premierze książki Wiersze zebrane (tom 3) Bohdana Zadury, wydanej w Biurze Literackim 13 lutego 2006 roku.
Trudno, stało się. Kiedy jest się świadkiem publikacji własnych dzieł zebranych, nie można już uciec od gęby klasyka. Przede wszystkim od odpowiadania sobie i innym na pytania: co sprawia, że dany dorobek nazwać można klasyką i na czym przede wszystkim miałaby polegać jego kanoniczność. Oczywiście udzielanie wiążących odpowiedzi to zadanie komentatorów nie pisarza, ale i tak zważywszy, że sprawcę zamieszania ma się niejako pod ręką, trudno go nie zapytać, jak się z tym czuje. I co sprawiło, że Bohdan Zadura zgodził się na ten eksperyment?
Nie powiem, że eksperyment niecodzienny, bo przecież reedycje dzieł wydanych przed laty, wyprzedanych (lub zutylizowanych), to normalna praktyka. Uzasadniona jeszcze bardziej w przypadku pisarzy, którzy nie urodzili się wczoraj i z różnych, powodów, nie zostali dostateczne rozpoznani czy docenieni. Bądź, z przyczyn politycznych, nie mogli mówić tak jak by chcieli i do kogo by chcieli. To także przypadek autora „Ciszy”.
O tej edycji myślę jako o eksperymencie, bowiem pamiętam rzecz jasna głośny „Wiersz dla Marty Podgórnik”, w którym Zadura odciął się od swoich rówieśników zaliczanych do Nowej Fali (i oni weszli już pomiędzy klasyków). Nie wiem, czy nie zabrzmi to jak nadinterpretacja, ale chyba nie, skoro w czasach, gdy poety „nie ciągnęło do starszaków”, biologiczną siłą rzeczy nie mogło go jeszcze ciągnąć do Darka Foksa, Maćka Meleckiego i Krzyśka Siwczyka, bo ci najdosłowniej stawiali swoje pierwsze kroki albo się jeszcze nie urodzili. Dawne „nie ciągnęło mnie” i aktualne „wolę się bawić” wyręcza mnie zresztą w ciągnięciu tego wywodu. Podsumowując: Zadura woli się bawić teraz, a więc – chce być raczej postrzegany jak starszy brat czy kumpel, a nie mentor. Nie klasyk.
Ale powtórzę: trudno, stało się, a raczej zostało się mentorem. W jakim stopniu dla lirycznych młodszych braci i sióstr? – nie mnie się zastanawiać. Mam bowiem mówić o prozatorskich dokonaniach Bohdana Zadury. Trawestując jego słowa, postawić sobie pytanie o to, czy równie dobrze bawiłby się w towarzystwie Sławka, Mariusza, Michaśki, Wojtka i Dorotki?
W porządku, zdaję sobie jednak sprawę, że byłoby to podejście naiwne. Zestawienia takie wcale nie są bowiem dziś normalną praktyką. Znaczna część prozy powstałej przed rokiem 1990 w świadomości czytelniczej, zwłaszcza najmłodszej, nie istnieje. Jeśli więc nie jest się zdeterminowanym naukowcem, któremu niestraszne biblioteczne archiwa, nie ma się skąd czerpać materiału do porównań. Trzeba go odzyskać, wznawiać właśnie. Dlatego, odkładając już na bok żarty na temat ubrązowiania za (w pełni aktywnego) życia, bardzo mnie takie inicjatywy cieszą. Cokolwiek one ujawnią i jakkolwiek czas się z tym obejdzie – pozwala to na zachowanie historycznej ciągłości oraz na ważną konfrontację. Na międzypokoleniowy dialog, bez którego żadna historia literatury w normalnych warunkach raczej nie może się obejść. W naszych sobie od dłuższego już czasu radzi.
Oto więc wyraz normalności: mam więc przed sobą krótkie prozatorskie formy Bohdana Zadury. Stykam się z nimi po raz pierwszy, zaznaczam, bo determinacji starczyło mi jedynie na to, by zapoznać się wcześniej z wydaną pod koniec lat 90. powieścią Lit. Czyli literatura – nieuchwytna i tajemnicza jak kobieta, co oczywiście uznałam za komplement dla swojej własnej płci. O tej powieści wspominam, bo nie ma ona swojego odpowiednika wśród opowiadań. Nie znajdziemy wśród nich tego rodzaju metakrytycznych, choć sprytnie zawoalowanych rozważań na temat: czym literatura jest albo się zdaje. Choć nie brak w tomie literackiej gry, za którą uznać można na pewno „Snosłowa”, łże-dziennik oniryczny, jawnie parodiujący „Onirokrytykę” Henryka Berezy.
To gra ostentacyjna, bo przecież w opowiadaniach ze zbioru Patrycja i chart afgański pojawiają się zaskakujące drobiazgi „amerykańskie”, osadzone w tamtejszych realiach, wypełnione tamtejszymi bohaterami i skutecznie udające zaoceaniczny mały realizm. Czemu te ciała obce miały służyć? Być może były flirtem z pisarzami, których po latach nie jestem w stanie zidentyfikować, ale się tym nie martwię, bo kto by był w stanie poza samym autorem? Te kilka zgrabnych etiud zestawione zostało jednak z obrazkami polskimi, które pozwalają na zaryzykowanie tezy, iż chodziło tu o zestawienie ze sobą dwu, skrajnie odmiennych rzeczywistości. Tej, gdzie miewa się artystowskie „kłopoty z tożsamością” i tej, gdzie, ma się z nią problem z powodów znacznie bardziej przyziemnych i namacalnych. Dobrze zilustruje to zestawienie ze sobą opowiadań jak „Gałązka oliwna” i „Sebastian”. Sportretowani w nich zostali młodzi poeci „stąd” i „stamtąd”. Jeden unosi się nad chmurami najdosłowniej, drugi może sobie tylko o tym pomarzyć, rozdwaja się w myślach, by, koniec końców, wylądować przy biurku, na którym pisze donosy. Symbolem wytęsknionego piękna, tego bardziej przynależącego do „świata przesyconego światłem” jest też bohaterka opowiadania tytułowego, Patrycja. Ze swoim chartem funkcjonującym w świadomości bohatera „na zasadzie Jednorożca”. Ten piękny obraz, jako całość wywodzi się: „z mroków przeszłości, niewyobrażalnych ucieczek i pogoni, z niewiadomych koligacji, z mitu”. Obok głównych konfrontacji znajdziemy tu i perełkę antycypującą późniejsze quasi-reklamowe zabawy słowem, które można znaleźć i w poezji, i w prozie Zadury. „Jeśli chcecie oddychać rytmem dziesięciozgłoskowca, czytajcie ARYTMIĘ”. No właśnie.
A jak bawi się autor w swoim kolejnym tomie opowiadań, w Do zobaczenia w Rzymie? Bawi się w realistę, czerpiąc obserwacje z gościńca sobie najbliższego, z tego, co zastaje wokół siebie, a czasem i z autobiografii. Bez ogródek wyznam, że trochę mi te różne obrazki czuć kurzem i trochę tym kurzem można wytłumaczyć ogólną niechęć do czytelniczych wycieczek w tamte czasy. PRL-owska rzeczywistość wydaje mi się coraz bardziej obca, na poły egzotyczna, na poły nadająca się do umieszczenia w skansenie. Tylko w porywie niezbyt trzeźwej egzaltacji mogłabym powiedzieć, że te opowiadania ujmują doskonałością formy, i jeszcze bardziej górnolotnie dodać, iż to cenny dokument dla wnuków. Co poniekąd jest prawdą (nie wnuki, jak wspomniał autor w rozmowie ze Stanisławem Beresiem), ale trzeźwo rzecz oceniając – niczym specjalnym się ten dokument nie różni od innych powstałych w tamtym czasie. Mógłby, gdyby jego przekleństwem nie stał się od dawna uskuteczniany przez autora flirt z publicystyką, z jej socjologizująco-interwencyjnym wymiarem. Nie mam zresztą nic przeciwko niemu, bo w swojej liryce Zadura przełożył go na jeden ze swoich znaków firmowych. Ale w poezji ma to swój wdzięk i siłę inspirującą, jak się z czasem okazało. A proza na tym flircie nie skorzystała.
Na szczęście w nagrodę ze nużący środek tomu otrzymujemy fascynujący koniec, obdarzony zresztą tytułem, który powoduje przyspieszenie pulsu – „Striptease”. Ten zbiór powstał już w czasach, zbliżonych do czasów wspólnych gier i zabaw, może dlatego Zadura w nim nie zaskakuje. Co wcale nie ma być zarzutem: ta proza stanowi dopełnienie do odkrywanej wtedy na nowo poezji. Dzięki „Striptease’owi” można tę twórczość poznać w całym jej bogactwie. Zobaczyć jak dykcja pisarza brzmi w dłuższej z natury, inaczej budowanej formie. Z tym brzmieniem może nie ma co przesadzać: timbre głosu Zadury jest tak charakterystyczny, że z łatwością można go sobie odtworzyć w głowie, co też uczyniłam (bo potrafię). Nie było różnicy, właściwie mogłabym powiedzieć, że swoją poezję autor czyta jak prozę. Ale i nie chcę z tego wysnuwać jakiegoś prawa o bardziej mu pasującym żywiole. W obu, jak sądzę, czuje się on znakomicie.
Wspomniałam już wcześniej o zabawnych „Snosłowach”, z chęcią dorzucę do nich jeszcze, znów, opowiadanie tytułowe, w którym zamiast gorzkich dosłowności mamy cudowną litanię do „kobiety pracującej”, która swoim profesjonalizmem zrekompensowała narratorowi fakt, że wybierał się na kabaret Pietrzaka, a wciśnięto mu kit. Mamy też znajomo brzmiące zapiski znudzonego pasażera autobusu („Ikarus”), pochłoniętego czytaniem zamieszczonych w pojeździe przepisów. Z różnych ostrzeżeń i zaleceń wydobywa on cały absurd też już minionej rzeczywistości, ale ponownie sprowadzony do rangi symbolu, a nie funkcjonującego jako bieżący, ulotny komentarz. Mamy i „Naszą klasę”, która w naszej literaturze stała się już prawie mitem, że przypomnę tylko znaną piosenkę Jacka Kaczmarskiego czy przywołam z pamięci (słabsze od Zadurowego) opowiadanie Sławomira Rogowskiego (ze zbioru Zima stulecia). Mamy wreszcie „Co mu kto powiedział”, czyli – świadomy lub nie – dialog ze specjalistą od nasłuchiwania rozmów wszelakich, Maciejem Malickim. Krótko mówiąc: mamy moc uciechy przy czytaniu takiego Zadury, jakiego już znamy skądinąd. Czy znają go uznawani za najciekawszych młodzi prozaicy – nie wiem, ale myślę, że obie strony nie miałyby problemów z komunikacją.
Trudno, stało się. Nie próżnowało się przez lata i trzeba się liczyć z tym, że ktoś o tym przypomni, w dużej mierze słusznie. Ale przecież nie próżnuje się dalej, co pozwala na traktowanie swojej „noblesse” nie jako obowiązku, lecz z przymrużeniem oka.
Urodzona w 1970 roku. Krytyczka literacka. Laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego, przyznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki Literackiej (2002). Mieszka we Wrocławiu.
Wiersz Bohdana Zadury z książki Wiersze zebrane, t.3.
WięcejWiersz Bohdana Zadury książki Wiersze zebrane, t.3.
WięcejRecenzja Karola Maliszewskiego towarzysząca premierze książki Wiersze zebrane (tom 3) Bohdana Zadury, wydanej w Biurze Literackim 13 lutego 2006 roku.
Więcej