recenzje / ESEJE

Białe księgi

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Stelle Bianki Rolando, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 11 marca 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Pro­log. Sło­wo od kopi­sty

Zrze­kam się praw do tego, co za chwi­lę napi­szę.

Bo cokol­wiek napi­szę, już zosta­ło napi­sa­ne. Meta­fi­zy­ka? Owszem – w dzi­siej­szych cza­sach, kie­dy naj­cie­kaw­sza moim zda­niem część pol­skiej kry­ty­ki lite­rac­kiej rady­kal­nie odże­gnu­je się od meta­fi­zycz­nych zło­gów na rzecz mate­ria­li­zmu (zapo­zna­jąc skąd­inąd, że wca­le czę­sto mark­si­stow­ski – bo o taki tu cho­dzi – mate­ria­lizm na milę trą­ci heglow­skim ide­ali­zmem), muszę powró­cić do meta­fi­zy­ki. Muszę – bo Stel­le Bian­ki Rolan­do wyda­ją mi się trud­no ogar­nial­nym trak­ta­tem meta­fi­zycz­nym (a jed­no­cze­śnie mistycz­nym). Meta­fi­zycz­nym w sen­sie dosłow­nym – czy­li zarów­no docie­ra­ją­cym do mnie spo­za gra­nic pisar­skiej (i nie tyl­ko pisar­skiej, wszak Stel­le to w zasa­dzie art­bo­ok, na rów­nych pra­wach ope­ru­ją­cy sło­wem, obra­zem i dzia­ła­nia­mi  sło­wo­obra­zo­wy­mi) fizy­ki, jak i wysta­wia­ją­cym na poważ­ną pró­bę gra­ni­ce mej czy­tel­ni­czej fizjo­lo­gii.

A zatem – meta­fi­zy­ka. Nic do napi­sa­nia, wszyst­ko napi­sa­ne: mam wra­że­nie, że już napi­sa­łem ten tekst o Stel­lach, że pozo­sta­je – jak to z palimp­se­sta­mi bywa – zeskro­bać wierzch­nią war­stwę pisma, by odsło­ni­ło się w całej peł­ni to, cze­go jesz­cze nie ma (choć już jest). Oczy­wi­ście – złu­dze­nie, spro­wo­ko­wa­ne przez wra­że­nie, że i Rolan­do nie napi­sa­ła Stel­li, że to jedy­nie ema­na­cja jakie­goś wyż­sze­go porząd­ku. Kie­dyś Dariusz Cza­ja suge­ro­wał coś podob­ne­go o Die Kunst der Fuge – że to wła­ści­wie utwór ano­ni­mo­wy, że jego abso­lut­na dosko­na­łość spra­wia, iż Johann Seba­stian Bach nie jest tu kom­po­zy­to­rem, ale kopi­stą kosmicz­nej par­ty­tu­ry, pudłem rezo­nan­so­wym, w któ­rym roz­brzmieć może har­mo­nia dźwię­ków tak uni­wer­sal­na, że w zasa­dzie oby­wa­ją­ca się bez jed­nost­ko­wej inwen­cji. Sko­ro więc to nie Rolan­do napi­sa­ła Stel­le, sko­ro tyl­ko obja­wi­ła mi w ilu­mi­na­cyj­nych frag­men­tach coś, co spo­za Stel­li wyzie­ra, sko­ro Stel­le napi­sa­ne są od zawsze, wła­śnie się piszą i cze­ka­ją na napi­sa­nie – to być może ja też nie napi­sa­łem recen­zji z tej książ­ki, może tyl­ko wsze­dłem w posia­da­nie cze­goś, co ktoś inny napi­sał i teraz pró­bu­ję to nie­udol­nie zde­ko­do­wać.

Przyj­mij­my więc, że zna­la­złem się w czymś przy­po­mi­na­ją­cym począ­tek fil­mu Andrze­ja Żuław­skie­go Na srebr­nym glo­bie – że jestem bada­czem jakiejś przy­po­mi­na­ją­cej indiań­ską cywi­li­za­cji, że zało­ży­łem bazę wśród ośnie­żo­nych gór i lasów, w ruinach jakie­goś pała­cu, że wła­śnie przy­by­wa do mnie jeden z tubyl­ców i pada­jąc na twarz, wrę­cza mi kap­su­łę (choć rów­nie dobrze mogła­by to być obro­śnię­ta wodo­ro­sta­mi i sko­ru­pia­ka­mi butel­ka) ze sła­bo czy­tel­nym ręko­pi­sem Prze­my­sła­wa Roj­ka zaty­tu­ło­wa­nym Bia­łe księ­gi. I wła­śnie przy­stę­pu­ję do prze­pi­sy­wa­nia (a raczej rekon­stru­owa­nia) tego peł­ne­go luk, nad­użyć i nie­ści­sło­ści, cza­sem wręcz beł­ko­tli­we­go doku­men­tu.

[Scho­lia na mar­gi­ne­sie Pro­lo­gu: „Natu­ral­men­te, un mano­scrit­to”.]

Księ­ga Gwiazd

Zeszli­śmy z drzew – może (jak twier­dzą jed­ni) na sawan­nę, może (dowo­dzą dru­dzy) na bagna. To, co zna­leź­li­śmy, zaczę­li­śmy prze­ra­biać na coś inne­go, by lepiej się to nada­wa­ło do naszych celów. Naszym wyciom i chrzą­ka­niom stop­nio­wo nada­wa­li­śmy abs­trak­cyj­ny sens, by móc opi­sy­wać rze­czy, któ­rych aku­rat nie widzi­my i nie sły­szy­my. Okieł­zna­li­śmy ogień. Prze­czu­wa­jąc naszą odręb­ność od przy­ro­dy, wymy­śli­li­śmy cere­mo­nie pogrze­bo­we. Wło­sy na ple­cach i tor­sach coraz bar­dziej nam rze­dły, każ­de kolej­ne poko­le­nie rodzi­ło się z coraz krót­szy­mi ręka­mi.

Coraz czę­ściej patrzy­li­śmy w gwiaz­dy. Zra­zu były one dla nas – niczym księ­życ dla Man-Motha opi­sa­ne­go eony póź­niej przez Eli­za­beth Bishop – „maleń­ki­mi dziu­ra­mi w powa­le nie­ba”, ale im bar­dziej podej­rze­wa­li­śmy, że może być ina­czej, tym więk­sza była nasza zgro­za. To męt­ne, wid­mo­we i zwod­ni­cze świa­tło napły­wa­ło do nas z jakie­goś nie­wy­obra­żal­ne­go poza, nie pod­da­wa­ło się naszym pra­wom, któ­re w mię­dzy­cza­sie uchwa­li­li­śmy. Cią­gle inne, ruchli­we, drwi­ło sobie z nas porząd­kiem tego ruchu, któ­ry nauczy­li­śmy się dostrze­gać i prze­wi­dy­wać, ale nie potra­fi­li­śmy zro­zu­mieć. Dla­te­go nie­któ­rzy z nas namasz­cza­li się na sza­ma­nów, gwiaz­da­rzy, astro­lo­gów i astro­fi­zy­ków; mówi­li, że zna­ją praw­dy zaklę­te w mże­nie świe­tli­stej wysyp­ki nie­bo­skło­nu – nie­któ­rych pali­li­śmy na sto­sach i nisz­czy­li­śmy na łamach cza­so­pism nauko­wych, innym skła­da­li­śmy ofia­ry i wpro­wa­dza­li­śmy ich na kar­ty pod­ręcz­ni­ków. Po latach nie­któ­rzy z nich powo­ła­li do życia Mię­dzy­na­ro­do­wą Unię Astro­no­micz­ną, któ­ra w geście zemsty (tym strasz­niej­szej, że przez wie­ki odra­cza­nej) w 1930 roku poupy­cha­ła wszyst­kie gwiaz­dy w osiem­dzie­siąt osiem kla­tek zwa­nych gwiaz­do­zbio­ra­mi – dla samych gwiazd rów­nie obo­jęt­nych jak wszyst­ko, co z nimi, dla nich i przez nie czy­ni­li­śmy.

[Księ­ga Gwiazd, scho­lia pierw­sza: „Wście­kła się Wiel­ka Niedź­wie­dzi­ca i lecą z pyska pła­ty pia­ny. Po Mlecz­nej Dro­dze Wóz się toczy, tur­ko­cze za nim pią­te koło. Ryczy Lew ran­ny ponad gło­wą, Bliź­nię­ta pły­ną rze­ką modrą, Byk galo­pu­je łąką pło­wą i prę­ży się na Wadze Skor­pion. Tęt­ni przez łąki Kozio­ro­żec, Strze­lec go tro­pi nie­ustan­nie i pły­nie Wod­nik po jezio­rze, po uto­pio­nej pła­cze Pan­nie”].

Nauka – nie po raz pierw­szy i nie ostat­ni – zawio­dła tych, któ­rzy liczy­li na to, że zro­zu­mie­nie przy­nie­sie spo­kój. Im bar­dziej roz­sze­rzał nam się kosmos, dosłow­nie (bo widzie­li­śmy coraz wię­cej i dalej, bo wyna­leź­li­śmy pierw­szą lune­tę i tele­skop Hubble’a) i meta­fo­rycz­nie (bo języ­ki koniecz­ne do jego opi­sa­nia sta­wa­ły się zro­zu­mia­łe dla coraz węż­szej gru­py spe­cja­li­stów), tym bar­dziej roz­sze­rzał się mar­gi­nes nie­po­ję­te­go. I w grun­cie rze­czy już tyl­ko igno­ran­cja chro­ni nas przed obłę­dem. Bo prze­cież gdy­by świa­do­mość tego, że gasną­ce świa­tło Alfy Cen­tau­ri będzie prze­ni­kać puste miej­sce pozo­sta­łe w kosmo­sie po nie­gdy­siej­szej Zie­mi jesz­cze przez czte­ry lata i trzy mie­sią­ce po tym, jak sama gwiaz­da zamie­ni się w żuż­lo­wa­te­go czar­ne­go kar­ła, była dla nas czymś doświad­cze­nio­wym, czymś wię­cej niż teo­re­tycz­ną abs­trak­cją – naj­pew­niej byśmy osza­le­li, nasz rozum roz­pękł­by się niczym wydo­by­ta na powierzch­nię oce­anu ryba głę­bi­no­wa. Nic prze­to dziw­ne­go, że czu­je­my tęsk­no­tę za tym, by odtwa­rza­ją­ce mno­gość mitycz­nych opo­wie­ści nazwy gwiaz­do­zbio­rów były czym­kol­wiek wię­cej niż tyl­ko nazwa­mi, że ułud­ną, ale pew­ną wie­dzę horo­sko­pów przed­kła­da­my nad wio­dą­cą ku kolej­nym pytaj­ni­kom astro­fi­zycz­ną spe­ku­la­cję. Woli­my wie­rzyć, że nasza wyobraź­nia i nasz język mają jaką­kol­wiek wła­dzę nad gwiezd­nym zaświa­tem.

Tytu­ły zapi­sów wypeł­nia­ją­cych stro­ny Stel­li to nazwy gwiaz­do­zbio­rów. I jest w tych tek­stach coś, co przy­wo­dzi na myśl wła­śnie ową pra­sta­rą – zapew­ne się­ga­ją­cą począt­ków nasze­go gatun­ku (a już na pew­no potwier­dzo­ną w histo­rii cywi­li­za­cji tak zamierz­chłych jak sume­ryj­ska czy egip­ska) – tra­dy­cję wróż­biar­ską. Gwiaz­dy same w sobie zna­czą to, co zna­czą: rodzą się w wyni­ku skom­pli­ko­wa­ne­go pro­ce­su zabu­rzeń gra­wi­ta­cyj­nych w obło­kach mole­ku­lar­nych, żyją dopó­ki wodór w ich wnę­trzach może słu­żyć za pali­wo dla reak­cji jądro­wych, umie­ra­ją jako puch­ną­ce czer­wo­ne olbrzy­my zasty­ga­ją­ce w bia­łe kar­ły, jako eks­plo­du­ją­ce super­no­we. Astro­lo­gia, horo­sko­py doko­nu­ją trans­la­cji owej gwiezd­nej samo­ist­no­ści na naj­bar­dziej ludz­ki język naszych pra­gnień, marzeń, ocze­ki­wań i obaw. I o ile final­ny języ­ko­wy kształt horo­sko­pu może być (choć oczy­wi­ście bywa też ina­czej) dosko­na­le zro­zu­mia­ły, o tyle sama zasa­da tłu­ma­cze­nia musi pozo­stać naj­głę­biej strze­żo­ną, nie­prze­nik­nio­ną i eks­klu­zyw­ną tajem­ni­cą, nikt spo­za krę­gu wta­jem­ni­czo­nych nie może wie­dzieć ani tego, w jaki spo­sób nie­sta­bil­ność Jaen­sa sta­je się przy­stoj­nym bru­ne­tem, któ­re­go spo­tka­my w przy­szłym tygo­dniu, ani tego, jaki jest zwią­zek cią­gu głów­ne­go z nadej­ściem cza­su nie­sprzy­ja­ją­ce­go pla­no­wa­niu dłuż­szej podró­ży. Tak wła­śnie dzia­ła­ją utwo­ry (wier­sze, pro­zy, sło­wo­obra­zy, gra­fi­ki, dra­mat w kon­wen­cji com­me­dia dell’arte) z naj­now­szej książ­ki Bian­ki Rolan­do: wytwa­rza­ją pewien efekt tek­sto­wy, któ­ry na pozio­mie dosłow­nym nie ma nic wspól­ne­go z kon­kret­nym poda­nym w tytu­le gwiaz­do­zbio­rem (albo ma bar­dzo mało, na takim mniej wię­cej pozio­mie umow­no­ści, któ­ry kazał czer­wo­na­we wid­mo Mar­sa, będą­ce efek­tem obec­no­ści w powierzch­ni pla­ne­ty dużej ilo­ści tlen­ków żela­za, koja­rzyć z rzym­skim bogiem woj­ny).

[Księ­ga Gwiazd, scho­lia wtó­ra: „Nic nie było wyje­ba­ne w kosmos. Wszyst­ko było zapi­sa­ne w gwiaz­dach”].

Nie­przy­pad­ko­wo, pisząc o tek­stach Rolan­do, uży­łem powy­żej kate­go­rii nie este­tycz­nych, a per­for­ma­tyw­nych: dzia­ła­nia i wytwa­rza­nia. Para­dok­sal­ność tego mon­stru­al­ne­go (w naj­lep­szym tego sło­wa zna­cze­niu) zamie­rze­nia arty­stycz­ne­go, jakim są Stel­le, pole­ga na tym, że idio­ma­tycz­ne sen­sy poszcze­gól­nych utwo­rów (pro­gra­mo­wo ucie­ka­ją­cych w gra­nicz­ną her­me­tycz­ność, o czym nie­ba­wem) są mniej waż­kie niż cało­ścio­wy zamysł księ­gi, jej – dokład­nie taka, jak u Blake’a – fear­full sym­me­try. Cho­dzi więc osta­tecz­nie nie o to, co poszcze­gól­ny frag­ment zna­czy, ale że jest on – jak wszyst­kie pozo­sta­łe – wytwo­rem pew­ne­go dzia­ła­nia, a jed­no­cze­śnie aktem swo­istej spek­ta­ku­lar­nej kapi­tu­la­cji wobec prze­mo­cy kosmo­su. Jeśli z jed­nej stro­ny mamy gwiaz­do­zbiór, a z dru­giej wiersz – to dzia­ła­nie, jakie mię­dzy nimi zacho­dzi, jest osten­ta­cyj­nie nie­umo­ty­wo­wa­ne, jest wró­żeb­ną inkan­ta­cją, pró­bą zaga­da­nia roz­pa­czy, jaka rodzi się z zetknię­cia z wie­dzą, któ­ra albo pozo­sta­nie mate­ma­tycz­ną abs­trak­cją, albo przy­wa­li nas swym nie­ogar­nial­nym roz­mia­rem. W osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku Stel­le są zatem – dosłow­nie – spe­ku­la­cją, czy­li lustrza­nym odbi­ciem tego, co jako­by widzi­my na nie­bo­skło­nie. Czy­li wła­śnie umow­no­ści i nie­umo­ty­wo­wa­nia pod­nie­sio­nych do ran­gi głów­nych reguł – cóż bowiem w rze­czy­wi­sto­ści łączy ze sobą poszcze­gól­ne gwiaz­dy Hydry, odle­głe od sie­bie o trud­ną do poli­cze­nia ilość lat świetl­nych? Nic, oprócz tego, że umó­wi­li­śmy się, że zamknie­my je w jeden arbi­tral­ny kształt. A co łączy ze sobą dowol­ny wiersz Bian­ki Rolan­do z odpo­wia­da­ją­cą mu kon­ste­la­cją? Może nic, może coś, może nie­skoń­cze­nie wie­le – ale na pew­no to, że tekst jest wytwo­rem dzia­ła­nia gwiaz­do­zbio­ru.

[Księ­ga Gwiazd, scho­lia trze­cia: „When the moon is in the Seventh House and Jupi­ter ali­gns with Mars, then peace will guide the pla­nets and love will ste­er the stars – this is the daw­ning of the age of Aqu­arius”].

Księ­ga Morza

Jest pusty­nia, czy­sta – choć zło­wiesz­cza – poten­cja. Życie na pusty­ni to wybryk, efe­me­ry­da, zaprze­cze­nie pust­ki – ale też to wła­śnie na pustyn­nych pia­skach życie odci­ska się naj­ja­skra­wiej: sie­cią śla­dów pozo­sta­wio­nych przez zwie­rzę­ta i kara­wa­ny, przez ana­cho­re­tów i naro­dy wybra­ne cią­gną­ce ku zie­miom obie­ca­nym. Tyl­ko na pozór dosko­na­ła mar­two­ta pusty­ni niwe­czy wszel­kie życie – w isto­cie jest ona cele­bra­cją życia w jego ele­men­tar­no­ści, czy­li w trwa­niu wbrew śmier­ci. Sto­kroć więk­szą zgro­zą przej­mu­je mnie pusty­nia dopro­wa­dzo­na przez nie­uchron­ny żywioł morza do paro­dy­stycz­ne­go wymia­ru pla­ży. Brzeg mor­ski to cię­cie – tu ury­wa się każ­dy trop, a życie, któ­re­go ów trop jest wędru­ją­cą pie­czę­cią, obra­ca się w bez­tle­no­wą siłę prze­ciw-życia. Ile­kroć sta­ję na pla­ży – zwłasz­cza sam, zwłasz­cza nocą – tyle­kroć kon­tem­plu­ję, jak począt­ko­wy zachwyt i uko­je­nie man­trycz­nym ruchem fal prze­ista­cza­ją się we mnie w zgro­zę. Widzę – niczym Alek­san­der Wat piszą­cy w Pro­wan­sji swój wiel­ki śród­ziem­no­mor­ski poemat – poro­śnię­te przez wodo­ro­sty wra­ki i zże­ra­ne przez ryby cia­ła żegla­rzy, widzę urą­ga­ją­ce wszel­kiej widzial­no­ści potwo­ry rodzą­ce się w dia­bel­skim odde­chu komi­nów hydro­ter­mal­nych. Po mojej lewej stro­nie Rycerz zasia­da do par­tii sza­chów ze Śmier­cią, po pra­wej Bar­ton Fink pil­nu­je pacz­ki z odcię­tą kobie­cą gło­wą. Nie dzie­lę eks­ta­zy z tymi, któ­rzy wypły­wa­li stąd ku odkry­wa­niu nie­zna­ne­go, gwiaz­dy bez­zwrot­nie zapa­da­ją za falu­ją­cy hory­zont.

[Księ­ga Morza, scho­lia pierw­sza: „A Elbe­reth Gil­tho­niel sili­vren pen­na míriel o menel aglar ele­nath! Na-cha­ered palan-díriel o gala­dh­rem­min enno­rath, Fanu­ilos, le lin­na­thon nef aear, sí nef aearon!”].

Dla­cze­go pisa­łem o gwiaz­dach – to chy­ba aż nad­to oczy­wi­ste… Cze­mu jed­nak morze? Owszem, w zapi­sach ze Stel­li spo­ro tego, co akwa­tycz­ne, lecz chy­ba nie aż tak, żeby zdo­mi­no­wać ten wyobraź­nio­wy pej­zaż. Ale prze­cież już pierw­szy wiersz otwie­ra tom moty­wem żeglu­gi – i nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że pozio­my (pio­no­wy – już wia­do­mo: skie­ro­wa­ny jest ku fir­ma­men­to­wi) ruch zna­czeń w tej książ­ce pod­po­rząd­ko­wu­je się hip­no­tycz­nej i hip­no­ty­zu­ją­cej dyna­mi­ce żeglo­wa­nia (a skąd­inąd nie od wczo­raj wia­do­mo, że fak­tycz­nie prze­miesz­cza­nie się mas wody mor­skiej pozo­sta­je w taj­nym związ­ku z siła­mi, któ­ry­mi ema­nu­je owa „small hole at the top of the sky” Czło­wie­ka-Ćmy). Czy to dla­te­go, że napę­dza­ją­ca Bian­kę Rolan­do obse­sja bez­kre­su wła­śnie w morzu znaj­du­je jedy­ne ziem­skie przy­bli­że­nie bez­mia­ru gwiaź­dzi­ste­go nie­ba? Jestem zwie­rzę­ciem ziem­nym, pły­wa­łem z rzad­ka i nigdy nie widzia­łem nocy z per­spek­ty­wy pokła­du – ale wyobra­żam sobie, że jest to moment obja­wie­nia pew­ne­go porząd­ku abso­lut­ne­go, wyczysz­czo­na z wszel­kiej przy­god­no­ści chwi­la zawie­sze­nia ludz­kiej dro­bi­ny mię­dzy dwo­ma naj­wyż­szy­mi sta­na­mi sku­pie­nia tego, co nie­ludz­kie. I tak jak w per­spek­ty­wie nie­ba wier­sze te były symu­la­cją tej samej zna­cze­nio­wej umow­no­ści, któ­ra pozwa­la ilu­zo­rycz­ną kre­ską połą­czyć Alni­ta­ka, Alni­la­ma i Min­ta­ka w pas Orio­na, tak w per­spek­ty­wie morza nowe utwo­ry Rolan­do są figu­ral­ną spe­ku­la­cją na temat nie­moż­no­ści powstrzy­ma­nia prze­pły­wu sen­sów jed­nym syn­te­ty­zu­ją­cym opi­sem.

[Księ­ga Gwiazd, Scho­lia wtó­ra: „Ave, maris stel­la, Dei mater Alma, atque sem­per Vir­go, felix coeli por­ta”].

Księ­ga Zie­mi

Zie­mi tu nie ma. Są gwiaz­dy na nie­bie. Jest morze (zapew­ne odbi­ja­ją­ce odwró­co­ne świa­tła kon­ste­la­cji). Ale nie ma zie­mi. Niby jest – bo są ludzie, zwie­rzę­ta, rośli­ny i kamie­nie, ale jed­nak nie, nie ma zie­mi.

[Scho­lia na mar­gi­ne­sie Księ­gi Zie­mi: „¡Albri­cias! ¡Que tene­mos tier­ra!”].

Księ­ga Języ­ka

Ten brak zie­mi to oczy­wi­ście meta­fo­ra, przy pomo­cy któ­rej pró­bu­ję oswo­ić żywioł języ­ka Stel­li. Zie­mią tak rozu­mia­ną była­by sta­bil­ność zna­cze­nia, pewien nie­na­ru­szal­ny grunt sen­su, któ­ry mógł­by się odsło­nić jako efekt inter­pre­ta­cyj­nej trans­la­cji lite­ra­tu­ry na dys­kurs kry­tycz­no­li­te­rac­ki – sens, któ­ry dało­by się uzie­mić. I to się oczy­wi­ście da zro­bić, nie ma wszak lite­ra­tu­ry abso­lut­nie nie­prze­tłu­ma­czal­nej – ale było­by to chy­ba prak­ty­ką tro­chę wbrew wyzwa­la­nej przez Bian­kę Rolan­do języ­ko­wej poten­cji; ta bowiem poże­ra kolej­ne moż­li­we uzie­mie­nia niczym sty­gną­ca, roz­ra­sta­ją­ca się do obję­to­ści czer­wo­ne­go olbrzy­ma gwiaz­da; zmy­wa je jak obśli­nia­ją­ca nad­brzeż­ne pia­ski fala przy­pły­wu. Bo mor­skość i gwiezd­ność to nie tyl­ko takie kate­go­rie moż­li­we­go opi­su Stel­li, któ­re być może zapro­po­no­wa­ła­by kry­ty­ka tema­tycz­na; to rów­nież zasa­da pew­ne­go pro­jek­tu języ­ko­we­go, sta­wia­ją­ce­go pro­gra­mo­wy opór czy­tel­ni­czej deher­me­ty­za­cji. A pro­jekt ten, wła­śnie dla­te­go, że gwiezd­ny i mor­ski, jest jed­no­cze­śnie nie­ziem­ski.

Jak już wspo­mnia­łem, cało­ścio­wy zamysł tomu Rolan­do prze­bie­ga w dwóch kie­run­kach – wer­ty­kal­nym, ku gwiaz­dom, i hory­zon­tal­nym, pod­da­nym ryt­mo­wi mor­skich fal. Co to zna­czy w odnie­sie­niu do same­go języ­ka?

Wra­że­nie pio­no­we­go wymia­ru sto­so­wa­nych przez autor­kę kon­struk­cji skła­dnio­wych, użyt­ko­wa­nych reje­strów sty­li­stycz­nych, wyko­rzy­sty­wa­nych tro­pów i figur, bie­rze się z jed­no­czą­ce­go wszyst­kie te pozio­my doświad­cze­nia pato­su. A patos – gdy­by uśred­nić bodaj wszyst­kie jego histo­rycz­ne defi­ni­cje – ozna­cza wła­śnie wzlot ku górze. Ateń­czyk prze­ży­wa­ją­cy kathar­sis po obej­rze­niu Pro­me­te­usza sko­wa­ne­go odry­wał się od pozio­me­go wymia­ru swych powsze­dnich trosk w szla­chet­ne reje­stry lito­ści i meta­fi­zycz­nej zgro­zy; fran­cu­ski rewo­lu­cjo­ni­sta patrząc na Śmierć Mara­ta nie widział zmie­nio­nej przez cho­ro­bę skó­ry tru­pa zaszlach­to­wa­ne­go w wan­nie, lecz prze­bó­stwio­ne cia­ło oby­wa­tel­skiej idei pod­nie­sio­nej do ran­gi uni­wer­sal­nej, rzym­skiej cno­ty; roman­tyk – gdy tyl­ko mógł – wzno­sił wzrok ponad alpej­skie szczy­ty lub opa­dał spoj­rze­niem w bez­den­ną otchłań nad­mor­skich skał na Rugii lub pod Dover. A język uży­ty w Stel­lach jest pate­tycz­ny w sen­sie nie­mal ency­klo­pe­dycz­nym: hie­ra­tycz­ny, wyczysz­czo­ny z dosad­no­ści i wul­gar­no­ści, nie­chęt­ny kolo­kwia­li­za­cji, cele­bral­nie ozdob­ny, roz­mi­ło­wa­ny w dys­tyn­go­wa­nej skład­ni, sta­wia­ją­cy opór iro­nii, przed­kła­da­ją­cy uni­wer­sal­ność nad to, co doraź­ne. Oczy­wi­ście – nie ma tu mowy o pato­sie tanim, spro­fa­no­wa­nym, nie cho­dzi tu o to, by uwznio­ślać banał czy zawie­rzać jakiej­kol­wiek aksjo­lo­gicz­nej tra­dy­cyj­no­ści, pate­tycz­ność utwo­rów Rolan­do jest głę­bo­ko dywer­syj­na i rewo­lu­cyj­na (choć oczy­wi­ście w spo­sób bie­gu­no­wo odmien­ny od tego, jak dyk­cję pate­tycz­ną odzy­sku­je choć­by Szcze­pan Kopyt). Gra toczy się o nie­po­mier­nie wyż­szą staw­kę – wszak (o czym wspo­mi­na­łem) dekla­ra­tyw­na meta­fi­zycz­ność wyma­ga dziś i odwa­gi, i wiel­kiej siły prze­ko­ny­wa­nia. Nie­mniej jed­nak – patos. Czy­li wznio­słość. Czy­li ruch ode­rwa­nia od zie­mi ku górze, ku gwiaz­dom.

O ile w per­spek­ty­wie wer­ty­kal­nej, zwró­co­nej ku gwiaz­dom, języ­ko­wy pro­jekt Stel­li jawi się jako nie­ziem­ski poprzez swój patos, o tyle na płasz­czyź­nie hory­zon­tal­nej, mor­skiej, pochła­nia on kolej­ne punk­ty uzie­mie­nia w ruchu nie­po­wstrzy­ma­nej, eks­ta­tycz­nej, per­wer­syj­nej wręcz grand­i­lo­kwen­cji. Owszem – nad­mia­ro­wość for­my bywa we współ­cze­snej pol­skiej poezji czymś porów­ny­wal­nie czę­sto spo­ty­ka­nym co for­mal­na asce­za, ale jed­nak wie­lo­sło­wie Rolan­do wyda­je mi się zja­wi­skiem fun­da­men­tal­nie innym: nie cho­dzi tu bowiem o to, by wie­lo­sło­wie wyko­rzy­stać do reali­za­cji jakie­goś zamie­rze­nia seman­tycz­ne­go, ale na odwrót, nie­po­ha­mo­wa­ny wyciek słów ma pro­wa­dzić do natych­mia­sto­wej, pro­ce­su­al­nej zna­cze­nio­wej hiper­in­fla­cji. Ina­czej mówiąc: czy­ta­jąc Stel­le moż­na odnieść wra­że­nie, że doko­nu­je się tu warun­ko­we odwró­ce­nie pod­sta­wo­wej hie­rar­chii orga­ni­zu­ją­cej myśl języ­ko­znaw­czą Fer­di­nan­da de Saussure’a. Jak wia­do­mo (lub, ostroż­niej nie­co: jak się naj­pow­szech­niej przyj­mu­je; ten jeden z klu­czo­wych momen­tów Kur­su języ­ko­znaw­stwa ogól­ne­go do dziś rodzi wszak nie­ja­kie kon­tro­wer­sje wśród egze­ge­tów), genew­ski lin­gwi­sta mowę (lan­ga­ge) podzie­lił na abs­trak­cyj­ny sys­tem języ­ko­wy (lan­gue) obej­mu­ją­cy zaso­by słow­ni­ko­we i regu­ły gra­ma­tycz­ne oraz na kon­kret­ne wypo­wie­dzi (paro­le), będą­ce każ­do­ra­zo­wym aktu­ali­zo­wa­niem okre­ślo­nych moż­li­wo­ści sys­te­mu. Z tego wyni­ka, że akt mówie­nia musi być – bez­względ­nie i zdro­wo­roz­sąd­ko­wo – czymś wtór­nym wobec sys­te­mu i wzglę­dem nie­go mniej­szym. Tym­cza­sem zasa­da zdro­we­go roz­sąd­ku (jak w ogó­le więk­szość zasad) to coś, w co pod­czas czy­ta­nia Stel­li nale­ży zwąt­pić – i tak jest w tym wła­śnie aspek­cie: nad­pro­duk­cja słów pro­wa­dzi do tego, że wypo­wiedź zawsze jest tu o krok przed języ­kiem, że sys­tem kształ­tu­je się jako pochod­na mówie­nia tak żywio­ło­we­go, że osią­ga­ją­ce­go roz­mia­ry klę­ski natu­ral­nej. I jeśli jest to morze, to spię­trzo­ne w kolej­ne tsu­na­mi uni­ce­stwia­ją­ce całe poła­cie lądu.

Księ­ga Drze­wa

Na tej nie­ziem­skiej, gwiezd­nej i mor­skiej, hipo­te­tycz­nej zie­mi pró­bu­ją żyć – jako się rze­kło – ludzie, zwie­rzę­ta, rośli­ny i kamie­nie. A pomię­dzy rośli­na­mi jed­na zwłasz­cza powra­ca upo­rczy­wie – drze­wo. Bar­dzo kon­kret­ne i – jak musi być na zie­mi-bez-zie­mi – zamie­nio­ne na arte­fakt, prze­ro­bio­ne na bur­tę, spo­za któ­rej widać bez­kres noc­ne­go morza, o któ­rą moż­na się oprzeć i wyć do gwiazd. To drze­wo to jesion – gałę­zia­mi zapew­ne się­gał­by fir­ma­men­tu, korze­nia­mi zapusz­czał­by się w pło­mien­ną otchłań, łączył­by róż­ne świa­ty. I łączy – tym bar­dziej, im bar­dziej nie ma nic do łącze­nia.

[Scho­lia na mar­gi­ne­sie Księ­gi Drze­wa: „ Ask veit ek stan­da, heitir Ygg­dra­sill hár baðmr, ausinn
hvíta auri; þaðan koma dög­gvar þærs í dala fal­la; stendr æ yfir grœnn Urðar brun­ni”].

Księ­ga Kata­ba­zy

Stel­le unie­waż­nia­ją to, co ziem­skie – ale mają swo­je pod­zie­mie. Tym bowiem, co spra­wia, że języ­ko­wy pro­jekt nowej książ­ki Bian­ki Rolan­do nie roz­peł­za się w defi­ni­tyw­ne zna­cze­nio­we bez­for­mie, jest jego wymiar arche­olo­gicz­ny, kata­ba­za w pod­gle­bia kul­tu­ry. Oczy­wi­ście, nie może być ina­czej już choć­by z tego tyl­ko powo­du, że domi­nu­ją­ca nad cało­ścią tomu kon­wen­cja opi­su mapy nie­ba ska­zu­je autor­kę na labi­rynt mitów i legend kil­ku co naj­mniej kul­tur… Ale prze­cież uwi­kła­nie Stel­li w inne tek­sty, for­my, kon­wen­cje jest nie­po­mier­nie więk­sze: bo to i vila­nel­la, i szan­ty, i Kruk Poego, i com­me­dia dell’arte, i car­mi­na figurata/kaligramy, i Can­tos Poun­da, i moder­ni­stycz­ny poemat pro­zą w typie Ilu­mi­na­cji Rim­bau­da (tra­dy­cja naj­chęt­niej może tu przez Rolan­do podej­mo­wa­na), i zaum­nyj jazyk Chleb­ni­ko­wa, i pasyj­na medy­ta­cja kolej­nych czę­ści cia­ła krzy­żo­wa­ne­go Jezu­sa (zna­na na przy­kład z baro­ko­we­go cyklu kan­tat Die­tri­cha Buxte­hu­de­go Mem­bra Jesu nostri czy choć­by ze wstrzą­sa­ją­cej, osiem­na­sto­wiecz­nej lamen­ta­cji wiel­ko­post­nej Dobra­noc, Gło­wo świę­ta). I – zapew­ne – jesz­cze o wie­le wię­cej. Ale prze­cież nie o dosko­na­le teo­re­tycz­nie roz­po­zna­ną (i tym samym dość w grun­cie rze­czy dobro­dusz­ną) inter­tek­stu­al­ność tu cho­dzi.

Książ­ka Ronal­do – rów­nież poprzez swo­ją oso­bli­wą poza­prze­strzen­ność (nie­skoń­czo­ność wszech­świa­ta i rady­kal­nie nie­wy­mia­ro­wa oce­anicz­ność zno­szą­ce moż­li­wość oca­la­ją­ce­go uzie­mie­nia) – w isto­cie pró­bu­je doko­nać nie­moż­li­we­go zako­rze­nie­nia w cza­sie. Weź­my gwiaz­dy: czer­wo­na­we świa­tło Betel­ge­zy docie­ra do nas przez oko­ło sześć­set czter­dzie­ści lat – ale czy rze­czy­wi­ście ozna­cza to po pro­stu, że jeste­śmy w sto­sun­ku do Alfy Orio­na spóź­nie­ni o wszyst­kie te lata, że widzi­my to, co już się tam wyda­rzy­ło? Może war­to sko­rzy­stać z tego, co mówią astro­fi­zy­cy o bra­ku dosko­na­le iner­cjal­nych ukła­dów odnie­sie­nia we wszech­świe­cie i zary­zy­ko­wać pewien eks­pe­ry­ment myślo­wy: może tu i teraz tej kon­kret­nej gwiaz­dy jest dopie­ro w przy­szło­ści, w tym sen­sie, że aby go doświad­czyć, musie­li­by­śmy wyko­nać skok o tych sześć i pół wie­ku do przo­du – ze świa­do­mo­ścią, że Betel­ge­za była­by już, niczym zając ze słyn­ne­go ele­ac­kie­go para­dok­su, gdzie i kie­dy indziej? Wikła­jąc się w ten spo­sób, doj­dzie­my zapew­ne do tego, że fascy­na­cja Ronal­do gwiaz­da­mi ma na celu unie­waż­nie­nie jakie­go­kol­wiek przed­tem i potem, że liczy się wyłącz­nie czas jako czy­sty ruch.

Na podob­ny efekt obli­czo­ne są inter­tek­stu­al­ne pod­zie­mia, któ­ry­mi pory­ta jest nie­ist­nie­ją­ca zie­mia Stel­li – czy­ta­jąc Strzel­ca, Piec, Kozio­roż­ca czy Hydrę mamy nie­usta­ją­ce wra­że­nie uczest­nic­twa w czymś, co Roland Bar­thes nazwał efek­tem deja lu, „już-czy­ta­ne­go”, ale prze­cież nie jest tak, że to po pro­stu spod zapi­su poet­ki wyzie­ra­ją palimp­se­sto­wo tek­sty kie­dyś napi­sa­ne. Zna­ny z psy­cho­ana­li­zy mecha­nizm Nachträglich­ke­it, „nazna­cza­nia opóź­nio­ne­go”, spra­wia, że prze­szłość jako coś zna­czą­ce­go nie ist­nie­je bez następ­czej inter­pre­ta­cji, że wła­ści­wy sens wyda­rze­nia nada­wa­ny jest dopie­ro ex post w pra­cy pamię­ci – a zatem to, co póź­niej­sze, jest z seman­tycz­ne­go punk­tu widze­nia wcze­śniej­sze niż trau­ma­tycz­na sce­na pier­wot­na. Nie jest zatem tak, że dra­ma­tycz­ny frag­ment napi­sa­ny przez Rolan­do to powtó­rze­nie pew­nej kon­wen­cji teatral­nej zro­dzo­nej w XVI wie­ku w Ita­lii; to dopie­ro dzię­ki prze­czy­ta­niu Strzel­ca może­my usta­no­wić ist­nie­nie com­me­dia dell’arte.

Gwiaz­do­zbio­ry to nie prze­strzeń, tyl­ko czas, któ­ry nas od nich oddzie­la i z nimi łączy. Tek­sto­wa arche­olo­gia to nie ten kon­kret­ny zapis, tyl­ko czas, któ­ry nas od innych tek­stów odda­la i do nich przy­bli­ża. Morze to nie prze­strzeń, tyl­ko czas wyzna­cza­ny ryt­mem fal obi­ja­ją­cych się o jesio­no­wą bur­tę. Jesion to nie prze­strzeń, tyl­ko czas, w jakim bur­ta roz­ci­na morze spe­ku­lu­ją­ce na gwiezd­ne tema­ty – by w koń­cu osiąść kilem i rufą na zie­mi, któ­rej nie ma, ale któ­ra ma swo­je cią­gną­ce się w nie­skoń­czo­ność pod­zie­mia.

[Scho­lia na mar­gi­ne­sie Księ­gi Kata­ba­zy: „Quid est ergo tem­pus? si nemo ex me quaerat, scio; si quaeren­ti expli­ca­re velim, nescio”].

Epi­log. Sło­wo od kopi­sty

Tu ury­wa się ręko­pis Bia­łych ksiąg Prze­my­sła­wa Roj­ka. Nie­ste­ty, wie­le pytań na zawsze już pozo­sta­nie bez odpo­wie­dzi. Na przy­kład – dla­cze­go wła­śnie Bia­łe księ­gi? Czy cho­dzi tyl­ko (przy­pusz­cze­nie naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne) o nawią­za­nie do tytu­łu jed­nej z wcze­śniej­szych ksią­żek Bian­ki Rolan­do, czy jed­nak o coś wię­cej? Czy autor pla­no­wał – do cze­go wyko­rzy­sty­wa­na prze­zeń astro­fi­zycz­na meta­fo­ry­ka zda­je się wręcz nie­uchron­nie pro­wa­dzić – napi­sa­nie jakie­goś frag­men­tu o czar­nej dziu­rze, czy­li o oso­bli­wo­ści, w któ­rej naj­peł­niej obja­wia się fia­sko dostęp­nych nauce języ­ków opi­su prze­strze­ni i cza­su? Nie potra­fię dociec – mam przed sobą wyłącz­nie znacz­ną ilość nie­za­pi­sa­nych (bia­łych) kart… Na ostat­niej z nich, u dołu, jest jesz­cze jeden dopi­sek, jesz­cze jed­na scho­lia – być może pomy­śla­na jako kon­klu­zja cało­ści: „the form of Love che move il sole e l’altre stel­le”.

O autorze

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania