To było tak: sierpień 1995 roku spędziłem we Francji. Najpierw trochę w Paryżu, a potem u cioci na wsi. Siostra mojej babci Heleny, Kazimiera, mieszkała wówczas ponad pół wieku na emigracji. Jeździłem rowerem po francuskiej wsi, piłem wino, jadłem sery i byłem szczęśliwy. Miałem ze sobą Kosmos Gombrowicza, ale nie mogłem czytać tej ponurej powieści, bo mnie przygnębiała. Zanurzałem się więc w język francuski i w tę niesamowitą, piękną kulturę. Po powrocie do Polski postanowiłem jeszcze bardziej zagłębić się w naukę francuskiego. A tymczasem – usłyszałem Liroya. To było niezwykłe doświadczenie. Do tej pory jakoś omijałem rap, hip-hop, słuchałem muzyki klasycznej, jazzu, rocka, punka, heavy metalu, tak zwanej poezji śpiewanej i oczywiście bluesa, szczególnie lubiłem ciemnoskórych wykonawców. Przecież to od czarnoskórych przyszedł rap. Rzecz jasna, słyszałem gdzieś hip-hop, skądś do mnie dobiegał, docierał, ale nie przyszło mi na myśl, by bardziej się nim zainteresować. Dlatego ominęła mnie popularność Kalibra 44 i Paktofoniki. O nich i o Piotrze Łuszczu dowiedziałem się dopiero po wielu latach, od Marcina Jurzysty, który mi opowiadał, jak w czasach licealnych chodził po Elblągu i słuchał Magika. Kiedy zatem toruński poeta powiedział mi, że przygotowuje książkę z tekstami katowickiego rapera, byłem niezmiernie ciekaw, co z tego wyjdzie.
I oto – plan się ziścił. Mamy trzydzieści trzy utwory na papierze młodo zmarłego autora i wykonawcy. To wybór świetnie zrobiony, udało się Marcinowi Jurzyście skomponować tom koherentny, reprezentatywny dla Łuszcza, niebywale interesujący. Książka jest tak skonstruowana, że da się czytać te teksty jak jedną opowieść: wciągającą i zachęcającą do tego, by sięgnąć po płyty śląskich raperów oraz zanurzyć się na długi czas w hip-hopie, nie tylko polskim. Przy tym wybór ten to ważne świadectwo rozwoju tego nurtu słowno-muzycznego w kraju nad Wisłą. Pokazuje, jak rodził się nasz rodzimy rap, z czego był ulepiony, w jakich okolicznościach – egzystencjalnych, społeczno-politycznych, kulturowych – powstawał, z czym się mierzył, przeciwko komu występował, jaki bunt, gniew, jaka rebelia i złość go napędzały i co dawał swoim słuchaczom. A przede wszystkim – jakie osobowości go tworzyły, jacy ludzie nim żyli, co chcieli opowiedzieć. Nie byłem świadkiem tej historii, nie śledziłem początków hip-hopu w Ameryce, na świecie i w Polsce, mogę jedynie – dzięki książce przygotowanej przez Marcina Jurzystę – próbować wyobrazić sobie, jak to było. A przecież Łuszcz to moje pokolenie, był tylko nieco młodszy ode mnie, bo urodził się w roku 1978; pamiętaliśmy więc ten sam okres w historii naszego kraju i świata. Nasze dzieciństwo przypadło na ponure lata 80. minionego wieku, a młodość – na okres po transformacji ustrojowej 1989 roku. Kiedy Magik miał 16 lat i już rapował, ja miałem lat 20 – i grałem w zespole heavymetalowym na gitarze. Druga połowa lat 90. XX wieku to był dla nas moment szczególny – czas ciągłych poszukiwań, niezgody na otaczającą nas rzeczywistość, twórczych działań, pasji i obsesji na punkcie muzyki. To wszystko widać w tekstach zgrupowanych w książce Excalibur.
Między innymi dzięki zgromadzonym w tomie fotografiom oraz odbitkom rękopisów Magika książka jest edytorskim rarytasem: pięknie zaprojektowana, starannie wydana, dopracowana w każdym szczególe. Zdjęcia korespondują z tekstami i ich odręcznymi oryginałami, poszczególne elementy dialogują ze sobą, tworząc wręcz obrazowe eseje, będące komentarzami do życia i twórczości bohatera tej publikacji. Pejzaż wieżowców śląskiej aglomeracji końca starego tysiąclecia i nadchodzącego nowego pulsuje w twórczości Magika, którego nie ma z nami od dwudziestu dwóch już lat… Ten szczególny moment przejścia widać w tych utworach oraz na fotografiach, które sugestywnie oddają atmosferę tamtych lat: klimat pozbawionych nadziei blokowisk, który dusił młodych ludzi takich jak Magik, podłość i małość człowieka żyjącego w tym krajobrazie zarazem apokaliptycznym oraz melancholijnym, budzącym jednocześnie trwogę i gniew chodzących po jałowej ziemi synów Kaina.
Magik walczył słowem z głupotą człowieka oraz jego ciemną naturą, chciał otwierać uszy, oczy, myśli, języki i umysły słuchaczom. Zwracał uwagę na płynącą zewsząd nienawiść, kłamstwo, obłudę, hipokryzję i kult pieniądza.
Nie można powiedzieć: kto mieczem wojuje, od miecza ginie, tak nie było. Kto wojuje językiem, ten jest zbawiony. Kto gotuje się na wojnę z podłymi ludźmi, ten cierpi i trapią go lęki. Kto wyrusza z otwartą przyłbicą przeciwko bezlitosnym wrogom, ten skazany jest na wieczną tułaczkę po mrocznych traktach. Kto walczy z okropnym światem, tego boli całe ciało. Kto szuka słów, by wyrazić swój gniew na niesprawiedliwość człowieka, ten całymi nocami i dniami ma skórę wystawioną na ciosy. Kto mieczem wojuje, zostaje po nim Excalibur. Wydobyte szczątki tej broni zostają odrestaurowane i ocalone. Od miecza nie ginie, nie umiera jego język. Zostaje na kasetach, płytach i na papierze, w książce wydanej przez Biuro Literackie.
W zbiorze na pierwszy plan wysuwa się fascynacja Magika hip-hopem. Łuszcz mówi o sobie jako o mistrzu ceremonii, człowieku mającym obsesję układania tekstów, fraz, zabawy językiem i – oczywiście – rymowania. Opowieści rapowe śląskiego performera bazują na tym, co można by nazwać „samonapędzającym się językiem”. To czysta radość, by nie powiedzieć – euforia i ekstaza układania zdań, wersów, tekstów. Zabawa słowem, gry słów, „wyrazy, które się sobie dziwią”, ironia – nieraz gorzka, szyderstwo, humor, kpina – oto cechy charakterystyczne tej twórczości. Jakże mogło to nie być splecione z refleksją autotematyczną? Rapowanie o rapowaniu, hiphopowanie o hiphopowaniu, mówienie, melorecytacja o mówieniu i melorecytacji, gadanie o gadaniu, opowiadanie o opowiadaniu, tekstowanie o tekstowaniu, oralnowanie o oralnowaniu, ustnienie o ustnieniu, językowanie o językowaniu – tak bym to określił, nie bacząc na neologizowanie o neologizowaniu…
A zatem – autotematyzm i dowcip językowy. Jednak pisanie Magika to coś więcej niż tylko zabawa. Stawka była większa niż szycie (rymów), stawka była większa niż życie. Stawką była sztuka. A ona miała wyrażać samo sedno egzystencji, samo jądro istnienia, sens bycia, wartość transgresji – przechodzenia z monotonnej często codzienności w rejony nienazwane, błyski tego, że się jest jednocześnie w kilku wymiarach. Opowiedzieć swoje losy, doświadczenia i momenty trawione na poszukiwaniu straconego czasu, uchwycić przemijanie, zapisać kruche noce i dni – taki był cel Magika. Rola rymu/rymów była w tym procesie nieodzowna. Podobieństwa zakończeń wyrazów miały nie tylko moc zakotwiczenia w gatunku, w poetyce nurtu oralnych narracji, ich funkcja jest znacznie poważniejsza i bardziej doniosła. Napisano o tym zresztą już całą górę uczonych i mniej uczonych rozpraw. Słynne bitwy na rymy, toczone między raperami, improwizacje, mające ukazać mistrzostwo panowania nad materią języka, rymowanie jako dowód na pomysłowość, odkrywczość, oryginalność, warsztatową sprawność, maestrię artystyczną – to znane sprawy. U Maga to wszystko znajdziemy. To – i jeszcze więcej. Rym był sednem jego życiopisania, tak, nie boję się użyć tego sformułowania, doskonale znanego ze związków z legendarnym Stedem. To było zatem życiorapowanie. Oralność, somatyczność, krew, cukier, głos, rytm pulsującej krwi, cukier wypowiadanego słowa, smak mówionego leksemu.
Sporo w tych tekstach przekleństw, wulgaryzmów, słownictwa potocznego i kolokwialnego. Ale jakże by mogło być inaczej? Posłuchajmy zresztą grup punkowych, a przekonamy się, że Magik był w tej kwestii niemal powściągliwy. Szturmował grubym wyrazem tylko wówczas, kiedy musiał. Rewolucjoniści nie przebierają w słowach, rebelianci nie są uprzejmi. Piotr Łuszcz w nerwach tu i ówdzie zaklął, ale cały czas było to decorum. Pewnie by mnie zbeształ za to święte słowo, nabzdyczone jak żona mojego stryja, kobieta o zaciętych, wąskich wargach, ale co mi tam. To określenie pasuje mi tu jak ulał, Bracie Magik.
Jest w tych tekstach miłość i przyjaźń. Oczywiście – miłość do hip-hopu, ale i do syna, do żony, rodziny, bliskich ludzi, kolegów i przyjaciół. Czasem pojawia się miłość do świata, ale chyba raczej rzadko, w chwilach ekstazy i poczucia jedności z kosmosem. Miłość do języka polskiego, do twórczości, możliwości mówienia o swoich uczuciach i myślach. Tom zaczyna się gniewnie, ale kończy – mimo początkowego, ostrego w swojej zapalczywości wersu – wielką pochwałą twórczości. Jasne, taka kompozycja tomu wyszła spod ręki Marcina Jurzysty, ale trzeba przyznać, że trafnie. Intuicja fana i badacza muzyki popularnej zagrała tu bardzo dobrze.
Mnóstwo w tych utworach bólu, smutku, lęków, głodu dobrych sygnałów, płynących ze świata, samotności, pragnienia dobra. Marzeń o lepszym życiu, o wolności i niezależności. Namiastkę tych pragnień dawało rapowanie. Piotr Łuszcz opowiada nam o biedzie, szarzyźnie życia w blokowiskach, osaczeniu prawidłami źle skonstruowanego świata, spartaczonej realności. To głupia, by nie rzec – debilna, rzeczywistość, w którą rzucono człowieka. I pół biedy, jeśli ten jakoś daje sobie radę, przystosowuje się, funkcjonuje zgodnie z wytycznymi, gorzej, gdy trafi się na wrażliwca, jednostkę myślącą i czującą, że coś jest nie halo, że coś jest nie tak – niegodzącą się na zastany rzeczy stan, zbuntowaną oraz niezależną. Krzyczącą głośno, że to nie tak, że żyjemy w matriksie, w jaskini, spętani niewolnicy, dręczeni i poniżani.
Hip-hop Magika to głos osoby sponiewieranej, skazanej na niekończące się poczucie goryczy, mającej niegojące się nigdy rany, której jedynym ratunkiem, próbą ocalenia, lekiem było życiorapowanie, snucie opowieści, w których królował rym, komponowanie tekstów, będących sposobem na przetrwanie w tym ciemnym świecie.
Na koniec – refleksja nad tym, czy teksty Piotra Łuszcza to poezja, czy bronią się w druku, czy mają literackie oblicze. Już od dawna głoszę pogląd, że tekstów piosenek, songów, przekazów słowno-muzycznych nie należy traktować jak wierszy, liryki, poezji. Są zupełnie innym, odrębnym bytem, mają inne zastosowanie, użycie, są po prostu innym gatunkiem artystycznym. To genologiczne przyporządkowanie sprawia, że musimy niejako wziąć w nawias ich istnienie w druku, nawet jeśli są to teksty w książeczkach dołączanych do kaset, płyt analogowych (tak zwanych winylowych) czy nośników CD. W sposób naturalny realizowane są w śpiewie, a ich odbiór odbywa się dzięki zmysłowi słuchu. Istnieją w pełni jedynie z towarzyszeniem muzyki, melodii, rytmu, brzmienia instrumentów. Można je nazwać „poezją mówioną cywilizacji przemysłowej” i traktować jako wtórną oralność epoki piśmiennej lub ślad ery postpiśmiennej. Takie inicjatywy, jak seria „33 piosenki na papierze”, są bardzo cenne, bo możemy ocalić te ulotne skądinąd utwory słowno-muzyczne, ale też możemy po prostu ich słuchać, jednocześnie śledząc teksty w książce – tak jak czasem nie odrywamy wzroku od struktur songów w książeczkach dołączanych do kaset i krążków z nagraniami piosenek. Ale jest też inna ważna kwestia – często zwyczajnie nie jesteśmy w stanie usłyszeć, co artysta rapuje czy śpiewa w utworze, wówczas druk nam bardzo pomaga. Dochodzi tu aż do takich sytuacji, gdy przecież w trash/black metalu czy death metalu, gdy wokalista growluje – nie ma szans na usłyszenie słów, nieodzownym staje się wówczas sięgnięcie po drukowane wersje tych przekazów.
Piotra Łuszcza „ustna liryka ery industrialnej” niewątpliwie jest interesująca jako swego rodzaju historyczne źródło wiedzy o mentalności młodzieży w latach po transformacji ustrojowej w Polsce. Nade wszystko jednak stanowi wyraz niepowtarzalnej osobowości, formę wypowiedzi indywidualnej i jednostkowej, artystyczną próbę znalezienia własnego stylu przez Magika – stylu zdolnego oddać metaforyczny zapis spotęgowanej świadomości. Wreszcie – twórczość Łuszcza jest wzorcowym przykładem poetyki tekstu rapowego, utworu hip-hopowego, gatunku, który dziś rządzi uszami słuchaczy na całym, rymowym, świecie.