Formalna skala poezji Jacka Łukasiewicza zawiera się między aforystyczną myślą jednego lub dwu wersów, pozornie niedokończoną notatką, metrycznym i rymowanym wierszem a wolnym poematem narracyjnym. Przyznam, że szczególnie lubię jego wiersze nawiązujące do baroku i tradycji melicznej. Stylowa kunsztowność i zmysłowość ich słów (spełniona pięknie w erotykach), tok wersów i wiązanie rymów sprawiają przyjemność, jaką daje przymierze współczesnej wrażliwości z dawnymi formami. Ta gra z tradycją przejmuje, bo wyczuwamy w niej podskórne wrzenie egzystencji, dialektykę ładu i rozkładu. „Wszystko kipiało/ we właściwym sobie porządku”, powiada Łukasiewicz w „Tomaszu” (tom Dolina). Jego umieszczony poza historią społeczną subiektywny komentator świata natury i kultury, melancholijnie przyjmuje fatalizm przemijania. Czas jest tutaj zmysłowy, zgęszczony w materię. Za prawdziwą monetę przyjmuję wyznanie: „Z miłości piszę, nie piszę z rozpaczy” („Nowe latko. V Raki”, tom Dolina). „Kipienie” nie przechodzi w ekspresyjność rozpaczy, bo związki z ludźmi wyrażone są wyłącznie przez empatię (miłość, przyjaźń) i nie został zaprzeczony wyższy porządek świata.
Nad słonecznym pejzażem wierszy Jacka Łukasiewicza płyną rzucające cień chmury („Ile nam z siedemnastego wieku pozostało chmur – jak dziwne mają kształty. W jak spokojnych odbijają się wodach”; „Chmury”, tom Deszczyk i inne wiersze). Te chmury „płyną przez czas […] z niepokojem”, przypominając o przemijaniu, są one przedmiotowe, niepodporządkowanie konceptowi (jak np. u poetów baroku).
W nowym tomie Łukasiewicza jest już pochmurno, dominuje ton bardziej funebralny niż elegijny. W natężeniu, jakiego nie znajdziemy w poprzednich książkach. Gdzież są niegdysiejsze sierpnie, z ich przesytem, bujną dojrzałością natury i erotyzmem wyrażającym stan pełni? Przyjaciel poety, Stanisław Grochowiak (Staszek z utworu *** „gdzie wasze dusze chłopcy…”?) napisał, że „nie było lata”. W poezji Łukasiewicza lato trwało długo. Najmniej eksponowana z pór roku była wiosna. W Stojącej na ruinie nie ma jej (znamienny to fakt), eksponowana jest jesień. Inne są jej kwiaty („dalie/ nasturcje/ astry”) i chłodniejsze wywołują skojarzenia („kwiat-klawiatura/ obłoku/ ciała/ uda”).
Ewokują one teraz późny erotyzm: „Czuję twego/ ciała brzegi/ grzeją/ zeszłoroczne śniegi” – czytamy w „Pelargoniach, petuniach”… Ślubne i zarazem nagrobne są to kwiaty („pelargonie czerwone”, „fioletowe petunie”), przywołują bliskość kobiecej twarzy i ciała, a także bliskich zmarłych. I z nimi, i z kochaną kobietą:
jakby miło
było skończyć
i bez bólu
się rozłączyć
ale nie
Kwiat w czerwcu (z wiersza pod takim tytułem), symbolicznie czerwony, jest już znakiem erotyki lata „pojesiennego” („I po jesieni lato/ i lata rozkosze”), kiedy „posiwiał włos łonowy/ posiwiała broda”. Najsilniej akcentowane, powtarzane 10 razy w tym utworze, jest słowo „jeszcze”.
Eros i Thanatos, siostrzane strony życia, od chwili debiutu biegną ściegiem pióra Łukasiewicza.
„Co ja z tym życiem zrobiłem?”. Takie pytanie otwiera Stojącą na ruinie. Z reguły życie wydaje się być niespełnieniem i niewypełnieniem. Od pierwszych świadomych siebie dni otwiera tyle możliwości, w których trudno istnie się odnaleźć, że w swej jesieni, kiedy ostro jawi się jego niepowtarzalność, czujemy rozdarcie, żal:
Głucha cisza głośne łaknie.
Co się stało
niech odstanie.
Zapisany na kolanie
sen.
Barokowemu toposowi życia jako snu towarzyszy dyskretnie zaśpiew Memento Mori księdza Baki z jego krótkimi, jakby pośpiesznymi wersami i parzystymi rymami. Czytając wiersze Łukasiewicza, nie sposób zapomnieć słów Rilkego z „Pierwszej elegii”: „Denn das Schöne ist nichts/ als des Schrecklichen Anfang” („Bowiem piękno jest niczym innym/ niż przerażenia początkiem”). Tylko należy przyjąć owo „przerażenie” w łagodniejszej postaci – jako „porażenie” – ponieważ: „Z miłości piszę, nie piszę z rozpaczy”.
Stojąca na ruinie składa się z dwu cykli: „Spojrzenia” i „Róg”.
W „Spojrzeniach” dominuje refleksja o przemijalności życia, przypomnienie zmarłych („Leszek, Staszek, Feliks, Teodor”, Winia, F. N., matka…). Jest w tym cyklu, prócz przywołanych, kilka wierszy zapisujących odczucia związane z muzyką („Słucham Pierwszej Symfonii Brahmsa”) i refleksje o oglądanych w muzeum rzeźbach antycznych (sztuka dająca pewność życiu – „Berlin: Bizancjum”; ułomnie, we fragmencie ocalająca miniony jego kształt – „Fragment malowidła”, „Rodia”).
W odsyłaczu autor informuje, że „Róg” powstał z inspiracji muzycznej waltornisty i kompozytora Richarda Burdicka. Walory słuchowe w odbiorze transponowane są na obrazy nadające dźwiękom konkretne kształty, kolory naturalnej przestrzeni („poniżej rośnie trawa/ w niej koniczyna/ rumian mlecz”, „niebiosa z różową chmurą” – „Rzeźba III”). Opis bywa tak sugestywny, że można pokusić się o wskazanie odpowiadających mu dzieł malarskich, a przynajmniej przywołanie ich klimatu. Ta swoista synestezja wiedzie poprzez widzialne formy do ich wnętrza: „do milczenia/ w pustym pokoju” – „Dokąd wiedzie… Zasłuchanie”, milcząca intensywność, prowadzi niekiedy poza granicę (katharsis) rozpoznania form („nagle przychodzi/ obłęd” – „Przychodzi”). Głębokie doznanie dzieł sztuki ma w sobie jakiś śmiertelny jad, prawdziwie bywa początkiem przerażenia.
W tym cyklu, może to sprawa inspiracji muzycznej, wiersze jakby wycichały, co objawia się ascetycznym doborem słów ujętych w krótkie wersy (często jednowyrazowe słupki), dążących do zarysu znaczenia, sugerujących je. Milczenie, cisza stają się wymowne.
Tom kończy sześć ponumerowanych wierszy o tym samym tytule „Betlejem”. Biblijny motyw narodzin Pana nie ma w sobie nic radosnego. Dzieciątko „takie żywe/ tak wspaniałe” odczuwa ten sam ziąb, jaki czuli wywiedzeni z pamięci zmarli. Po latach w „Dolinie” świeci gwiazda vanitas vanitatis:
w tej dolinie kości
noworodek
obleczony w ciało
To jest nowy Łukasiewicz – przechodzący przez „dwie siekierki” 77 lat, szukający nowej formy wiersza.
„Teraz, kiedy piszę te słowa, oczy matki spoczywają na mnie”. To zdanie rozpoczyna książkę Matka odchodzi Tadeusza Różewicza (czy to nie on jest owym „TR w czapie pielgrzyma”? – „Berlin: Bizancjum”). Kończę ten tekst takim samym synowskim odczuciem z tytułowego wiersza „Stojąca na ruinie”:
patrzy
umarła
matka
w głąb
mojego wzroku
I widzi tak przenikliwie jasno, że:
jest mi wstyd
lecz siedzę
zapatrzony
w sen
„Stojąca na ruinie” czego? Wróćmy do pierwszej strofy tomiku: „Co ja z tym życiem zrobiłem?”. To pytanie odnieśmy do siebie. Zanim nastanie milczenie.