recenzje / IMPRESJE

Całkiem nieźle kombinują. Jak Fisz, ale nie Stanley

Joanna Mueller

Esej Joanny Mueller towarzyszący premierze książki Warszafka płonie, która ukazała się 4 kwietnia 2013 roku nakładem Biura Literackiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

„Powi­taj­cie czło­wie­ka, któ­re­go wiatr słów powie­wa jak kaj­dan”

Cał­kiem nie­źle kom­bi­nu­ją” – jakoś tak wyra­ził się w tele­wi­zyj­nym Łosss-kocie! Fisz (Bar­tosz Waglew­ski), zapy­ta­ny przez Jac­ka Deh­ne­la o to, czy czy­ta rówie­śnych sobie poetów, a kon­kret­nie tych, któ­rzy podob­nie jak on (Fisz, nie Deh­nel) bawią się języ­kiem mniej grzecz­nie niż pozo­sta­li. „Cał­kiem nie­źle kom­bi­nu­ją” – przy­znał Fisz, ale wykrztu­sił to wyzna­nie „z taką pew­ną nie­śmia­ło­ścią”, może nawet z rodza­jem zawsty­dze­nia, bo czyż rape­ro­wi wier­sze w ogó­le czy­tać wypa­da, choć­by nawet te naj­bar­dziej współ­cze­sne i „kom­bi­nu­ją­ce”? „Cał­kiem nie­źle kom­bi­nu­ją” – wyją­kał star­szy z bra­ci Waglew­skich, ale żeby się nie pogrą­żyć doku­ment­nie, dodał fer­dy­dur­kow­skim tonem, że tak w zasa­dzie, poza nie­licz­ny­mi wyjąt­ka­mi, to on ani poezji nie czy­ta, ani nie lubi i w żad­nym razie nie powa­ża.

Zda­nie zasły­sza­ne w Łoss­sko­cie! powró­ci­ło do mnie jesz­cze kil­ka razy, ale wypo­wie­dzia­ne moimi, a nie Fiszo­wy­mi usta­mi. Pierw­szy raz zapew­ne po prze-słu­cha­niu pły­ty, któ­rą uda­ło mi się zdo­być dopie­ro dwa tygo­dnie po pre­mie­rze (już bowiem kil­ka dni po piąt­ku 13 paź­dzier­ni­ka 2006 roku krąż­ka bra­ci Waglew­skich zabra­kło tak w skle­pach, jak i u hur­tow­ni­ków). Ba, zda­nie to musia­ło brzmieć wów­czas zgo­ła ina­czej, bo odbior­cze roz­eg­zal­to­wa­nie niżej pod­pi­sa­nej z pew­no­ścią prze­wyż­sza­ło zacho­waw­czy epi­te­cik: „cał­kiem, cał­kiem”.

Stwier­dze­nie o genial­no­ści tek­stów pio­se­nek z Piąt­ku trzy­na­ste­go utem­pe­ro­wa­łam nie­co i powścią­gnę­łam (do pozio­mu „cał­kiem nie­złej kom­bi­na­cji”) w roz­mo­wie ze stu­den­ta­mi, któ­rym na zaję­ciach z poety­ki tłu­ma­czy­łam – wła­śnie za pomo­cą tłu­stych bitów Fisza – będą­ce postra­chem polo­ni­stów zeug­my, syl­lep­sy i poli­syn­de­to­ny. Przy­zna­ję pokor­nie – zachwy­ty powścią­gnę­łam, a to dla­te­go, że dok­to­rant­ce z zakła­du teo­rii lite­ra­tu­ry nie wypa­da przy­zna­wać się do fascy­na­cji hip-hopem (nawet tym naj­lep­szym) w rów­nym stop­niu, jak rape­ro­wi nie wypa­da czy­ty­wać poezji (nawet tej naj­bar­dziej współ­cze­snej). Rów­nie powścią­gli­wą opi­nią podzie­li­łam się z kole­gą z macie­rzy­ste­go zakła­du, któ­ry to kole­ga nota­be­ne nie do koń­ca pojął, czym tak się zachwy­cam, gdy opo­wia­dam to wła­śnie prze­pro­wa­dzo­nych „zaję­ciach z Fisza”, a nie pojął dla­te­go, że naj­zwy­czaj­niej pomy­lił Bar­to­sza wpraw­dzie tak­że z Fishem, ale Stan­ley­em. A to wszak nie był Stan­ley, o nie, nie, nie, to był

„Pan Ef – ale nie z Maril­lion /
jeden na milion, pło­nie Basty­lion”

To był Pan Ef, lecz w zupeł­nie innej for­mie, niż to bywa­ło za jego gor­szych – przy­naj­mniej tek­sto­wo, bo muzycz­nie nie mnie to oce­niać – cza­sów. Pan Ef, któ­ry wraz z bra­tem Pio­trem (Ema­de) „uru­cho­mił wro­ta swej pyska­tej wyobraźni/ pisa­nej mikro­fo­nem” w ska­li, jakiej nie osią­gnął dotąd ani on, ani chy­ba żaden tek­ściarz w pol­skim hip-hopie. Zresz­tą, nie o tej ska­li chcę mówić i zgo­ła nie o tych hie­rar­chiach. Co tam sobie chłop­cy w rapo­wych reje­strach zmyśl­nie (lub nie) kom­bi­nu­ją, to nie moja bito­wa brosz­ka i nie mój dobrze stro­ją­cy basklar­net.

Nie po to prze­cież w niniej­szy tekst „pcham sło­wa jak warzy­wa w kuskus/ a kie­dy luk­sus, to w dobry ryż”, żeby się w oczach raper­skiej bran­ży bla­mo­wać niczym sło­wem „bla­mo­wać”, co się tak „zesta­rza­ło jak mój domo­wy pecet”, ale czy­nię to, bo „robię to co lubię, to co robię nie za karę/ Choć zbie­ram punk­ty kar­ne”, tak, dok­to­ranc­kie punk­ty kar­ne „jak na mun­dia­lu finał”, więc piszę ten tekst nie o wier­szu, ale wła­śnie o pio­sen­ce (i to wca­le nie za z Unii Euro­pej­skiej pie­nią­dze), któ­ra wraz z dzie­się­cio­ma inny­mi zgro­ma­dzo­ny­mi na lase­ro­wej pły­cie z „two­rzy­wa sztucz­ne­go” poru­szy­ła moją „sło­wiań­ską duszę kuszę napię­tą jak Wil­helm Tell” w stop­niu, w jakim nie poru­szył jej od nie­pa­mięt­nych cza­sów żaden pro­dukt zali­cza­ny do „two­rzy­wa auten­tycz­ne­go”, zwa­ne­go tak poto­czy­ście, że aż potocz­nie „naj­młod­szą pol­ską poezją”.

„Jeśli masz wąt­pli­wo­ści, to przy­nieś wariograf/
zro­bi­my test i ste­stu­je­my moje sło­wa”

Pro­po­zy­cja bada­nia wykry­wa­czem kłamstw, pada­ją­ca w puen­cie pio­sen­ki „Goryl”, sta­no­wi przy­kład zna­czą­ce­go roz­dź­wię­ku – bo tak to chy­ba w przy­pad­ku pro­duk­cji muzycz­nej wypa­da nazwać – mię­dzy zaśpie­wem a zapi­sem. Kie­dy słu­cha­my „pole­pio­nych dźwię­ków” Fisza, to wyraź­nie odbie­ra­my uchem neo­lo­gizm „wia­ro­graf ” (wią­żą­cy ład­nie wia­rę z wia­ry­god­no­ścią), nato­miast gdy obiór prze­no­si się w sfe­rę pisma, to zna­czy oko czy­ta zapi­sa­ne na wkład­ce tek­sty, wów­czas sło­wo zosta­je popra­wio­ne na zwy­czaj­ny, pozba­wio­ny ety­mo­lo­gicz­nej intu­icji „wario­graf”.

Nie­kie­dy dzia­ła­nie ma odwrot­ny kie­ru­nek (była wia­ra, jest wariant, emce kwa­drat, daje wynik: wariat!) – wte­dy to, co sły­szy­my, wyda­je się mniej zaska­ku­ją­ce niż to, co może­my prze­czy­tać w ksią­żecz­ce z tek­sta­mi. Dobrym przy­kła­dem jest inny frag­ment z „Gory­la”, któ­ry w zapi­sie przed­sta­wia się nastę­pu­ją­co: „Nie­znisz­czal­ny jak mak gajwer/ Mło­dy gniew­ny jak miszel pfajfer/ Co ser­ce ma dzi­kie jak lyncz/ A nie mięk­kie jak harlekin/ Miłość to recep­ta jak recep­ta na refun­do­wa­ne leki”. Taka gra zde­rza­ją­ca ze sobą – mniej lub bar­dziej świa­do­mie – głos i pismo (cze­muż upar­cie pobrzmie­wasz mi tutaj, Der­ri­do?!) to chleb codzien­ny współ­cze­snych twór­ców „muzy­ki z tek­sta­mi”. Podob­ny roz­dź­więk z lubo­ścią sto­su­ją prócz Fisza choć­by Gra­baż czy Lech Janer­ka. „Cał­kiem nie­źle kom­bi­nu­ją” – myślę czę­sto, wsłuchując/wczytując się w te wie­lo­znacz­no­ści – „dla­cze­go nato­miast w mło­dej poezji, co w Der­ri­dzie i innych post­mo­der­ni­stach do cna jest oczy­ta­na, tak rzad­kie i zwy­kle tak prze­wi­dy­wal­ne są podob­ne gło­so­wo-pisem­ne kom­bi­na­cje?”

Dołą­czo­na do pły­ty ksią­żecz­ka, z któ­rej spi­su­ję tekst do inter­pre­ta­cji, jest przy­go­to­wa­na z celo­wą (tak myślę) nie­chluj­no­ścią. Wszyst­kie te lite­rów­ki, błę­dy orto­gra­ficz­ne, połknię­te fra­zy, prze­ję­zy­cze­nia, alter­na­tyw­na pisow­nia nazwisk etc.- skła­da­ją się na czy­tel­ny, roz­myśl­nie unie­grzecz­nio­ny auto­graf Fisza, któ­ry bro­ni się dzie­ciu­cho­wa­tą iro­nią przed głu­pio­mą­dry­mi inter­pre­ta­cja­mi taki­mi jak moja. „Nie mam wykształ­ce­nia wyż­sze­go niż wyż, niż­sze mam jak nisza” – przed­sta­wia się w „Ser­cu” zdo­byw­ca Pasz­por­tu „Poli­ty­ki” – a potem dorzu­ca zaczep­kę: „Ja nie wysia­dam tak jak Jopek/ Ja tam i spo­wro­tem jak auto­sto­pem wra­cam do punk­tu wyjścia/ Wytłu­mio­ną mam gło­wę jak stu­dio nagrań/ Dobry jest to okaz do nauko­wych badań/ W ser­cu mam ogień w gło­wie mam bałagan/ Otwar­ta mam gło­we jak stra­gan” (cytu­ję zgod­nie z ory­gi­nal­nym zapi­sem). Podob­ne dekla­ra­cje powin­ny takie­go jak ja kler­ka-korek­tor­ka znie­chę­cić do inter­pre­ta­cji, a mimo to przy­cią­ga mnie bała­ga­niar­skie tek­ściar­stwo Fisza („mem­bra­na ska­cze jak akcy­za”), choć pew­nie w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku ana­li­zy „zatnę się jak Mich­nik Adam”, „pomy­lę się jak insty­tut badań”, a „paran­te­la będzie gorz­ka jak pie­śni Kur­ta Weila”. Tak wyni­ka. Bo „to inwa­zja bar­ba­rzyń­ców z żylet­ka­mi na języ­kach”, co „kro­ją jęzo­ra­mi jak gnoj­ki z port­fe­li­ka”. Cud. Ultra­ma­ry­na. Sztuk mistrz. Uni­kat.

„Jak pcv płyt­ki nie jest mój prze­kaz”

Spo­śród jede­na­stu tek­stów wybie­ram do opi­su „Pana Mru­ka”, wca­le nie z powo­du szcze­gól­nych walo­rów języ­ko­wych czy muzycz­nych tej aku­rat pio­sen­ki. Rów­nie dobrze mogła­bym prze­cież zmie­rzyć się z pomiesz­czo­ny­mi na pły­cie auto­por­tre­ta­mi (ów nar­cy­stycz­ny gatu­nek to ist­na Fiszo­wa crême de la crême i abso­lut­ne spécia­li­té de la maison, o czym prze­ko­nu­ją takie kom­po­zy­cje jak choć­by „Ser­ce” czy „Gdy­by nie bla bla bla”).

Mogła­bym też zadu­mać się nad rapo­wa­ny­mi wer­sja­mi bal­lad łotrzy­kow­skich, któ­rych rzew­ne nar­ra­cje oscy­lu­ją już nie wokół pra­skich i czer­nia­kow­skich melin, lecz roz­gry­wa­ją się w wylan­so­wa­nych, nar­ko­biz­ne­so­wych łazien­kach blo­ków z Ursy­no­wa czy Żoli­bo­rza, gdzie się „nie­le­gal­ny towar/ […] pod kape­lusz chowa/ Z nie­spo­dzian­ką w środ­ku jak dewo­laj” („Nie­le­gal­ny towar”).

Moja ana­li­za mogła­by rów­nież pójść tro­pem nostal­gicz­nym (dzię­ki wyli­czo­nym w pio­sen­ce „Jeste­ście goto­wi?” ele­men­tom z „cudow­nych lat” dzie­ciń­stwa w PRL‑u), socjo­lo­gicz­no-publi­cy­stycz­nym (gdy­bym wzię­ła na warsz­tat „Spon­so­ra”, gdzie spół­ka Fisz&Emade zma­ga się ze spo­łecz­nym pro­ble­mem nim­fe­tek „a la Dżej Lo”, któ­re szu­ka­ją boga­tych wuj­ków, co „sapią jak Jelcz, kiwa­ją się jak Jel­cyn”, ale bądź co bądź robią „tuzin ban­ko­wych fuzji”, więc „dzia­ła­ją na kobie­ty jak dzia­ła nava­ron”), a nawet mime­tycz­no-refe­ren­cyj­nym (czyż bowiem odro­bi­na teo­rii repre­zen­ta­cji nie doda­ła­by smacz­ku ape­lu­ją­cym o ory­gi­nal­ność wer­som z „Imi­ta­cji”: „Bo naj­gor­sze zło na świe­cie to tanie imitacje/ Kre­acje bez logo, któ­re się wożą się noszą na byle kim jak Basin­ger”?). Ale dosyć żar­tów, dość tłu­ma­cze­nia się, cze­mu ten, a nie tam­ten, dla­cze­go ów, a nie inny zgo­ła.
„Nie bo nie” – „to jest wyścig z cza­sem ale nie wyścig ido­li”.

„To jest ta daw­no ocze­ki­wa­na praw­dzi­wa wiwi­sek­cja /
roz­prze­strze­nia się jak gar­dła infek­cja”

„Pan Mruk”- jeśli­by pró­bo­wać okre­ślić ten tekst gatun­ko­wo – sta­no­wi rodzaj wyzna­nia miło­sne­go. No, może słów­ko „miło­sne” to za dużo powie­dzia­ne, bo o ile taka kwa­li­fi­ka­cja gatun­ko­wa pasu­je jesz­cze do poezji, o tyle już w przy­pad­ku pio­sen­ki hipho­po­wej na kilo­metr trą­ci old­sku­li­zną. Wśród per­son bry­lu­ją­cych na rapo­wych salo­nach głów­ne bity gra prze­cież pod­miot lirycz­ny okre­śla­ją­cy się jako: „pan wiel­ka fiesta/ co jak się roz­ru­sza to nie może prze­stać”, „lowe­las co las kobiet prze­cho­dzi mu przez łoże/ choć to nie miej­ska sypial­nia jak cen­tral­ny dwo­rzec”, „pan kone­ser na ryn­ku bestseller/ czy­ści ser­ca jak czy­ści się teren/ czy­ści ser­ca jak fiskus port­fe­le”.

Tytu­ło­wy Pan Mruk ma jed­nak wię­cej wspól­ne­go ze sty­lem „retro Art Deco jak do skle­pów kolej­ki” niż z „postę­po­wy­mi chło­pa­ka­mi”, któ­rym kwie­ci­ste wyzna­nia słu­żą tyl­ko do dziew­czyn jak chwa­stów wyrwa­nia. „Hra­bia miód” jest słod­ki i wyde­li­ka­co­ny, a jego prze­kaz – mniej języ­ko­wo gięt­ki niż uczu­cio­wo „mięt­ki”. Postać ta, poja­wia­ją­ca się oka­zjo­nal­nie tak­że w innych utwo­rach, kon­ty­nu­uje spi­sy­wa­nie swe­go lirycz­ne­go cv roz­po­czę­te­go w „Ser­cu”: „Ja jestem ten łobuz co jak ekran lcd wiel­kie mam serce/ Mam w ser­cu żar jak Jean Michel”. Żar ów (uję­ty tam nota­be­ne w for­mie genial­ne­go homo­fo­nu syl­lep­tycz­nie sprzę­ga­ją­ce­go fonię z gra­fią) Pan Mruk prze­ku­wa w inter­tek­stu­al­ne alu­zje rodem z Wide­ote­ki Doro­słe­go Czło­wie­ka tudzież inne­go W Sta­rym Kinie. „Daj mi tę noc” – pro­si, pod­pie­ra­jąc się spi­żo­wym auto­ry­te­tem Bol­te­ra, by za chwi­lę, tonem anty­re­fre­nu, wystrzec się błę­dów poczy­nio­nych przez Per­fect, któ­ry dziew­czy­nie w zamian za noc mógł dać, lecz bar­dzo nie­wie­le.

„Pan nie­me kino” ma w głę­bo­kim powa­ża­niu i zajaw­ko­wej pamię­ci tak­że naj­lep­sze struk­tu­ry pol­skiej kine­ma­to­gra­fii. „Ucho od śle­dzia” – szep­ce w ucho pod­ry­wa­nej dzie­woi, choć kto wie, czy się gra nie oka­że vabank, a nos się nie spu­ści na kwin­tę – „ucho od śle­dzia” – a może jed­nak się uda i zaka­su­je „panią w aure­oli” jak pierw­szy kasiarz Czwar­tej Rze­czy­po­spo­li­tej, „bez słów ją pod­bi­je jak pod­bi­te limo” – „ucho od śle­dzia tak jak Kwin­to”.

Sta­ro­mod­ny liryzm to języ­ko­wy rejestr, w któ­rym pró­bu­ją się poru­szać obo­je pre­ten­den­ci do miło­sne­go obco­wa­nia. Nim scho­wa­ją się pod koł­drę, „któ­ra grze­je jak col­drex” (tak jak moje ser­ce grze­je eufo­nicz­ny fałsz owej ety­mo­lo­gii), uży­ją jesz­cze sar­mac­kie­go zwro­tu „nie lubi waść spać”, zbla­mu­ją się wyli­cze­niem cią­gu wydrą­żo­nych z sen­su gor­go­ry­zmów (a może raczej „gor­go­ry­mów”, sko­ro zawi­łość wyszu­ka­ne­go sty­lu opie­ra się tu na czy­sto rymo­wej gra­da­cji: „jestem kró­lo­wa bóg femina/ sztuk mistrz jak bale­ri­na, cód miód ultra­ma­ry­na”), a wresz­cie sta­ną ze swym poży­ciem na ostrzu elip­tycz­no-per­for­ma­tyw­nej pogróż­ki, uję­tej zgrab­ną rącz­ką we fra­zę: „Jeśli ty taki mruk to bóg mi świad­kiem że celi­bat”.

Na szczę­ście języ­ko­wa capo­eira- po chwi­lo­wym kar­nia­ku jak w „mun­dia­lu fina­le” – trwa dalej. Poetyc­ka gra wstęp­na dopusz­cza wszyst­kie naj­za­wil­sze chwy­ty. Ska­la emo­cji mru­kli­we­go don­żu­ana, roz­cią­gnię­ta mię­dzy chło­dem igloo a gorą­cem mikro­fa­li, osią­ga teraz zło­ty śro­dek, zło­ty deszcz, dreszcz słod­ki jak mie­siąc mio­do­wy. „Hra­bia miód” na pły­ty zapro­sił, więc pole­cą teraz woski, winy­le, ana­lo­gi, long­ple­je, ale co to, ach co to, czy to z nie­ba się leje, czy to deszcz, czy nie deszcz, czy to ja, czy to ty, czy to raczej jakiś deus-meus-kosma­teus Zeus i jakaś dana-dana Danae?

„Ja do nie­ba nie chcę wcale/
ja tu zosta­ję”

„Ja do nie­ba nie chcę wcale/ ja nie­bo mam tu” – dekla­ru­je Fisz w eufo­nicz­no-kalam­bu­ro­wym tytu­le „Nie bo nie”, a jego wyzna­nie zda­ją się pod­chwy­ty­wać boha­te­ro­wie „Pana Mru­ka”. „Ja Zeu­sa nie chcę wca­le” – pokrzy­ku­je gło­si­kiem Danae „pani w aure­oli”, a jed­nak w koń­cu da się uwieść dra­nio­wi, „co szyb­ko bie­gnie deszczem/ szyb­ciej niż mej­lem, niż tele-linią” i „nad­cią­ga jak deszcz z czar­nych wiel­kich chmur”.

Ale hola, nie tak szyb­ko, zanim miód, naj­pierw wosk, rap i reg­gae, „fam­fa­ry grać dla kró­lo­wej bez powiek”, zanim spad­nie zło­ty deszcz, naj­pierw „tęsk­nię” i „z gąb­ki mam ser­ce”. Zatem jesz­cze raz inter­tek­stem jak z ręka­wa, Biblia nie gorzej niż mity z lamu­sa się nada­wa, po Danae kło­po­tach zapo­da­my żonę Lota, wyko­na­my fra­ze­olot i sta­nie­my „jak polip zakrę­co­ny jak słup soli”. A gdy już cyca­ta panien­ka będzie od cyta­tów mięk­ka, to wów­czas nasza męska  p o s t a ć  zeug­mę na homo­ni­mie ćwi­czo­ną będzie mogła wydo­stać i „na kra­wę­dzi ostrza  p o s t a ć  tak jak fakir” (nie kojarz mi tu świń­sko, jak tyl­ko ty potra­fisz!). I zro­bi się tro­chę dia­bel­sko, bo znaj­dą się „łzy so pach­ną siar­ką” (czy nie dia­bel­ski pazur wypa­lił w ksią­żecz­ce lite­rów­ko­wo-siar­ko­we „s” tam, gdzie powin­no być „c”?). I zro­bi się nie­co rycer­sko, bo on to „wojow­nik non stop jak kan­tor”. I zro­bi się wresz­cie aniel­sko, bo każ­da dzie­wi­ca bestyj­kę zachwy­ca, więc „w oczach mam smo­ka co ogniem bucha jak kra­ter”. I buch­nie para w łoże, i zle­pią się dźwię­ki woskiem, i nie będzie paran­te­la gorz­ka jak pie­śni Weil­la, ale będzie paro­no­ma­zja słod­ka jak miód lub mał­ma­zja.

„Więc mów do mnie mały­mi lite­ra­mi jak tyl­ko ty potra­fisz”

„Pan Mruk” – to rów­nież, koniec koń­ców, czu­łe pod­słu­cha­nie sytu­acji, w któ­rej zbli­ża­ją się do sie­bie nie tyle cia­ła (to potem), ile obce sobie z począt­ku języ­ki. Tanecz­ny poje­dy­nek został roz­pi­sa­ny na ostre repli­ki i powłó­czy­ste uni­ki: „kie­dy zaczy­nasz mówić to swo­je wiesz”, to „ja zaczy­nam swo­je”, „ty mówisz chwi­lecz­kę moment”, więc „pusz­czam wosk otwie­ram usta i bul­go­cze jak sedes”, lecz wyłącz­nie po to, by „powie­dzieć ci jak bar­dzo tęsk­nię”, wła­śnie „dla­te­go mówię śred­nie, mier­ne bred­nie her­me­tycz­ne jak pudeł­ko”.

Ostat­nie wyzna­nie wpi­su­je się w ciąg typo­wych dla Fisza wąt­ków auto­te­ma­tycz­nych, w któ­rych autor­ska zuchwa­łość w cudow­ny spo­sób zma­ga się z kry-tycz­ną auto­iro­nią. Róż­ne są powo­dy, jaki­mi Bar­tosz Waglew­ski tłu­ma­czy seman­tycz­ny her­me­tyzm swo­ich pio­se­nek. Tutaj aku­rat poja­wia się nar­ko­ty­ko­wy slang kole­gów po pió­rze i mikro­fo­nie – to oni wła­śnie „mówią, że spa­li­łem sobie mózg „buch” jak kine­skop”. „Śred­nie, mier­ne bred­nie” to rów­nież for­ma pomie­sza­nia języ­ka, zwią­za­na ze zmie­sza­niem mru­kli­we­go rape­ra w obli­czu nie­udol­nie pod­ry­wa­nej „kró­lo­wej bóg femi­ny”.

War­to wspo­mnieć, że nie­kie­dy hipho­po­we kom­bi­na­tor­stwo bywa wywo­dzo­ne z odmien­nych rejo­nów niż miłość czy pale­nie tra­wy. Na przy­kład auto­te­ma­tycz­no-nostal­gicz­ny utwór „Jeste­ście goto­wi?” poka­zu­je, że języ­ko­we „cał­kiem nie­złe kom­bi­no­wa­nie” to dla Fisza po pro­stu prze­dłu­że­nie cudow­nych lat, kie­dy dziec­ko było dziec­kiem i mówi­ło jak dziec­ko. W pro­mu­ją­cym Pią­tek trzy­na­ste­go­sin­glu głos Waglew­skie­go mie­sza się zresz­tą ze zło­śli­wy­mi komen­ta­rza­mi dzie­cia­ków, któ­rych podo­bi­zny zamiesz­czo­no na okład­ce pły­ty. „Ej wyro­śnię­ty ciu­lu, co tak się pod­nie­casz?” – krzy­czą pocie­chy (co „chcą być rape­ra­mi sie­dzieć non stop na ław­ce gdzieś przed domem/ Bla­dzi od ekra­nów jak trupy/ Nasiąk­nię­ci sen­sa­cją jak ekra­nu pupil”), kie­dy Pan Ef, „pan wiecz­ny dzie­ciak”, idzie „z tor­ni­strem na ple­cach”, „gdzieś w cen­trum Warszawy/ Duże dziec­ko co taki ma nawyk/ Że strze­la serią sko­ja­rzeń jak kara­bin”. Podob­nie jak w „Jeste­ście goto­wi?”, tak­że i w „Panu Mru­ku” głów­ni boha­te­ro­wie (a kon­kret­nie – ten sam boha­ter) sta­ją po stro­nie „małych chu­li­ga­nów”, mając prze­ciw sobie groź­ną armię doro­słych. Ci ostat­ni posłu­gu­ją się w wal­ce para­gra­fa­mi, szer­mu­ją mora­li­za­tor­stwem („Szem­ra­ne typy co chcą czy­ścić nam morale/ Zno­wu wma­wiać że kolo­ro­we zna­czy szare/ Dzie­lić nas jak nikt dotąd/ Leczyć swe kompleksy/ Ja mam tego potąd”), ata­ku­ją sen­sa­cją, zbrod­nią i sek­sem („A tam świat elit krwa­wy jak merry/ świat inwektyw/ Jak Rut­kow­ski detektyw/ Pod­upa­da na zdro­wiu”), nie­wo­lą nudą („Popatrz na te gada­ją­ce głowy/ Sko­wyt, lanie wody, kło­dy pod nogi”), „for­ma­tu­ją, upy­cha­ją jak watę” – i nigdy, prze­nig­dy nie ule­ga­ją zmia­nie na lep­sze: „tam­ci mie­li w oczach kłam­stwo, ci mają fana­tyzm”.

Tym­cza­sem wojen­ny rynsz­tu­nek dzie­cia­ków zda­je się rów­nie lichy jak broń nie­wi­nią­tek, co ruszy­ły na rzeź w śre­dnio­wiecz­nej kru­cja­cie. Anar­chi­ści spod blo­ków i ze stu­diów nagrań wal­czą zdzi­wio­nym pyta­niem: „Czy to ja nic nie rozu­miem, czy oni zwariowali?/ Czy ja jestem dziec­ko, a oni tak doj­rza­li?”. Cio­sy zgre­dów nie­do­rost­ki odpa­ro­wu­ją prze­drzeź­nia­niem ich agre­syw­nych języ­ków: „Pro­szę tu nie jeź­dzić bo hałas jak na pro­duk­cyj­nej hali” – a w zamian „mają gra­na­ty w gębie, któ­re mogą im wypa­lić”. Jed­ną z bro­ni w tej wal­ce na sło­wa oka­zu­je się wresz­cie – w przy­pad­ku „wojow­ni­ka non stop” Waglew­skie­go vel Fisza – her­me­tycz­na jak pudeł­ko bred­nia, „muzy­ka jak afro­dy­zjak”, co „zosta­wia ślad jak na śnie­gu sanie”. Hej, ludzie, wie­cie już, cze­mu „jak inter­net łącze łączę wyra­zy w wer­sy”? Hasło: „Ser­ce mam z gąb­ki ze sta­li ner­wy”. Odzew: „Zim­ne ner­wy a ser­ca jak pro­diż”.

„Powiedz­cie ludzie: jeste­ście goto­wi? Tak, tak, jeste­śmy goto­wi !”

„Będę cię zże­rał sło­wem jak wirus zże­ra sys­tem” – ostrze­ga Fisz w pew­nym miej­scu i jest to waż­ne ostrze­że­nie. Pią­tek trzy­na­ste­go oka­zu­je się bowiem feral­nym psi­ku­sem, lecz tak­że bez­względ­ną miło­sną wal­ką o język. Pomy­śla­łam o tym, ale za póź­no. Nie zre­flek­to­wa­łam się rychło w czas, kie­dy jesz­cze moż­na było tłu­ma­czyć stu­den­tom zeug­my, ana­ko­lu­ty, elip­sy, para­le­li­zmy, paro­no­ma­zje i inne kalam­bu­ry po boże­mu, na jakimś Miło­szu (Cze­sła­wie) czy choć­by nawet Sosnow­skim (Andrze­ju). Nie rze­kłam też sobie „stop!” i nie uwie­rzy­łam, że Fisz „to beł­kot nędz­ny jak fetor”, kie­dy jesz­cze była szan­sa oca­le­nia.

Ba, nie przy­wo­łał mnie do roz­sąd­ku nawet Roland Bar­thes, któ­re­go Kry­ty­kę i praw­dę tłu­ma­czy­łam innej gru­pie polo­ni­stów godzi­nę póź­niej, pero­ru­jąc, jako­by praw­dzi­wa kry­ty­ka zaczy­na­ła się wte­dy, gdy kry­tyk zapo­mi­na o sobie, o swo­ich teo­riach, praw­dach czy dok­try­ner­skich prze­ko­na­niach – i kie­dy po-zwa­la, by dzie­ło bez­czel­nie „ukra­dło mu język”. Kry­ty­ka – powta­rza­łam po sto­kroć – to miło­sne odda­nie. „To jest ta miłość co chro­ni przed tan­de­tą jak przed dyk­tan­dem dys­lek­sja”. Kry­ty­ka – to kie­dy bie­rze cię byle mruk, hra­bia miód, zim­ny drań. „To jest ta miłość co leczy me serce/ Nie jest tak ezgo­tycz­na jak ter­cet”. Kry­ty­ka – to zapo­mnie­nie. „To jest ta miłość co na papier try­ska jak nasie­nie”. Kry­ty­ka – to roz­to­pie­nie. „To jest ta minu ta tata­ta minu minu minu ta taa, co ucie­ka jak z widel­ca makaron/ Kie­dy instynkt masz nagi jak Sto­ne Sha­ron, ale nie Ariel”.

„Minu­ta pstryk i nie ma !”
„Pan Mruk”[*]
sło­wa: Fisz, muzy­ka: Ema­de

To ja twój hra­bia miód, pan mruk, a ty cód kró­lo­wa bez powiek/ Nie lubi waść spać bo tra­cisz czas gdy cho­wasz się pod kołdrę/ Któ­ra grze­je jak coldrex/ Daj mi tę noc tak jak Bolter/ Kie­dy zaczy­nasz mówić to swo­je wiesz:/ „Jestem kró-lowa bóg femina/ Sztuk mistrz jak bale­ri­na, cód miód ultramaryna/ Jeże­li ty taki mruk to bóg świad­kiem mi że celibat”/ Rzut kar­ny jak na mun­dia­lu finał/ Ja zaczy­nam swoje/ Więc ucho od śle­dzia tak jak Kwinto/ Bo jestem pan nie­me kino/ Bez słów pod­bi­jam jak pod­bi­te limo/ [Raz zim­ny drań jak igloo, raz gorą­cy jak mikrofala/ Raz sło­dziut­ki pan taki tyci-tyci/ Co uwie­ra w pier­siach jak na zęby aparat]/ Wariat wpo­rząd­ku jestem/ Co z gąb­ki nasiąk­nię­tej ma serce/ Więc mogę ci wie­le dać bo nie jestem Perfect/ Jestem drań pan nie­me kino co szyb­ko bie­gnie deszczem/ Szyb­ciej niż mej­lem, niż tele-linią/ Ty mówisz chwi­lecz­kę moment/ Fam­fa­ry grać dla kró­lo­wej bez powiek/ Prze­glą­dasz moje płyty/ Wiesz, że lubię rege/ Pusz­czam wosk otwie­ram usta i bul­go­cze jak sedes/ Tam­ci mie­li w oczach kłam­stwo, ci mają fanatyzm/ Mówisz do mnie mały­mi lite­ra­mi jak tyl­ko ty potrafisz/ ***/ To ja twój łobuz, twój hra­bia miód/ Nad­cią­gam jak deszcz z czar­nych wiel­kich chmur/ By powie­dzieć ci jak bar­dzo tęsknię/ Twój pan mruk co z gąb­ki ma serce/ Prze­pra­szam panią w aureoli/ Ja to polip zakrę­co­ny jak słup soli/ Jak glo­bu z łobuz smarkaty/ Pan na kra­wę­dzi ostrza, postać tak jak fakir/ Mówią, że spa­li­łem sobie mózg „buch” jak kineskop/ Dla­te­go mówię śred­nie, mier­ne bred­nie her­me­tycz­ne jak pudełko/ [Ja mam czy­sty stan umy­słu, choć nie mam dyk­cji tak jak lektor]/ Zrób stop jeże­li uwie­rzy­łeś, że to beł­kot nędz­ny jak fetor/ Cza­sa­mi mam ocho­te dać sobie spo­kój, iść do pra­cy jak ludzie/ Ale nic inne­go już nie potra­fię nic inne­go nie umiem/ Więc jestem wojow­ni­kiem non stop jak kantor/ A to są łzy so pach­ną siarką/ W oczach mam smo­ka co ogniem bucha jak krater/ Kie­dy Oni for­ma­tu­ją, upy­cha­ją mnie jak watę/ Ja zosta­wiam ślad jak na śnie­gu sanie/ Mam kolek­cję płyt zobacz co jest grane/ Kolo­ro­we dźwię­ki, muzy­ka to afrodyzjak/ Któ­re­go nie ist­nie­je dublikat/ Jak inter­net łącze łączę wyra­zy w wersy/ Ser­ce mam z gąb­ki ze sta­li nerwy/ Tam­ci mie­li w oczach kłam­stwo, ci mają fanatyzm/ Więc mów do mnie mały­mi lite­ra­mi jak tyl­ko ty potra­fisz.


[*] Tekst cytu­ję według wer­sji, któ­rą zamiesz­czo­no w ksią­żecz­ce dołą­czo­nej do pły­ty Pią­tek trzy­na­ste­go. Frag­men­ty uję­te w nawias kwa­dra­to­wy są przez Fisza śpie­wa­ne, ale nie zosta­ły zapi­sa­ne
Szkic pocho­dzi z książ­ki Joan­ny Muel­ler Stra­ty­gra­fie, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 2010 roku.

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania