„Powitajcie człowieka, którego wiatr słów powiewa jak kajdan”
Całkiem nieźle kombinują” – jakoś tak wyraził się w telewizyjnym Łosss-kocie! Fisz (Bartosz Waglewski), zapytany przez Jacka Dehnela o to, czy czyta rówieśnych sobie poetów, a konkretnie tych, którzy podobnie jak on (Fisz, nie Dehnel) bawią się językiem mniej grzecznie niż pozostali. „Całkiem nieźle kombinują” – przyznał Fisz, ale wykrztusił to wyznanie „z taką pewną nieśmiałością”, może nawet z rodzajem zawstydzenia, bo czyż raperowi wiersze w ogóle czytać wypada, choćby nawet te najbardziej współczesne i „kombinujące”? „Całkiem nieźle kombinują” – wyjąkał starszy z braci Waglewskich, ale żeby się nie pogrążyć dokumentnie, dodał ferdydurkowskim tonem, że tak w zasadzie, poza nielicznymi wyjątkami, to on ani poezji nie czyta, ani nie lubi i w żadnym razie nie poważa.
Zdanie zasłyszane w Łossskocie! powróciło do mnie jeszcze kilka razy, ale wypowiedziane moimi, a nie Fiszowymi ustami. Pierwszy raz zapewne po prze-słuchaniu płyty, którą udało mi się zdobyć dopiero dwa tygodnie po premierze (już bowiem kilka dni po piątku 13 października 2006 roku krążka braci Waglewskich zabrakło tak w sklepach, jak i u hurtowników). Ba, zdanie to musiało brzmieć wówczas zgoła inaczej, bo odbiorcze rozegzaltowanie niżej podpisanej z pewnością przewyższało zachowawczy epitecik: „całkiem, całkiem”.
Stwierdzenie o genialności tekstów piosenek z Piątku trzynastego utemperowałam nieco i powściągnęłam (do poziomu „całkiem niezłej kombinacji”) w rozmowie ze studentami, którym na zajęciach z poetyki tłumaczyłam – właśnie za pomocą tłustych bitów Fisza – będące postrachem polonistów zeugmy, syllepsy i polisyndetony. Przyznaję pokornie – zachwyty powściągnęłam, a to dlatego, że doktorantce z zakładu teorii literatury nie wypada przyznawać się do fascynacji hip-hopem (nawet tym najlepszym) w równym stopniu, jak raperowi nie wypada czytywać poezji (nawet tej najbardziej współczesnej). Równie powściągliwą opinią podzieliłam się z kolegą z macierzystego zakładu, który to kolega notabene nie do końca pojął, czym tak się zachwycam, gdy opowiadam to właśnie przeprowadzonych „zajęciach z Fisza”, a nie pojął dlatego, że najzwyczajniej pomylił Bartosza wprawdzie także z Fishem, ale Stanleyem. A to wszak nie był Stanley, o nie, nie, nie, to był
„Pan Ef – ale nie z Marillion /
jeden na milion, płonie Bastylion”
To był Pan Ef, lecz w zupełnie innej formie, niż to bywało za jego gorszych – przynajmniej tekstowo, bo muzycznie nie mnie to oceniać – czasów. Pan Ef, który wraz z bratem Piotrem (Emade) „uruchomił wrota swej pyskatej wyobraźni/ pisanej mikrofonem” w skali, jakiej nie osiągnął dotąd ani on, ani chyba żaden tekściarz w polskim hip-hopie. Zresztą, nie o tej skali chcę mówić i zgoła nie o tych hierarchiach. Co tam sobie chłopcy w rapowych rejestrach zmyślnie (lub nie) kombinują, to nie moja bitowa broszka i nie mój dobrze strojący basklarnet.
Nie po to przecież w niniejszy tekst „pcham słowa jak warzywa w kuskus/ a kiedy luksus, to w dobry ryż”, żeby się w oczach raperskiej branży blamować niczym słowem „blamować”, co się tak „zestarzało jak mój domowy pecet”, ale czynię to, bo „robię to co lubię, to co robię nie za karę/ Choć zbieram punkty karne”, tak, doktoranckie punkty karne „jak na mundialu finał”, więc piszę ten tekst nie o wierszu, ale właśnie o piosence (i to wcale nie za z Unii Europejskiej pieniądze), która wraz z dziesięcioma innymi zgromadzonymi na laserowej płycie z „tworzywa sztucznego” poruszyła moją „słowiańską duszę kuszę napiętą jak Wilhelm Tell” w stopniu, w jakim nie poruszył jej od niepamiętnych czasów żaden produkt zaliczany do „tworzywa autentycznego”, zwanego tak potoczyście, że aż potocznie „najmłodszą polską poezją”.
„Jeśli masz wątpliwości, to przynieś wariograf/
zrobimy test i stestujemy moje słowa”
Propozycja badania wykrywaczem kłamstw, padająca w puencie piosenki „Goryl”, stanowi przykład znaczącego rozdźwięku – bo tak to chyba w przypadku produkcji muzycznej wypada nazwać – między zaśpiewem a zapisem. Kiedy słuchamy „polepionych dźwięków” Fisza, to wyraźnie odbieramy uchem neologizm „wiarograf ” (wiążący ładnie wiarę z wiarygodnością), natomiast gdy obiór przenosi się w sferę pisma, to znaczy oko czyta zapisane na wkładce teksty, wówczas słowo zostaje poprawione na zwyczajny, pozbawiony etymologicznej intuicji „wariograf”.
Niekiedy działanie ma odwrotny kierunek (była wiara, jest wariant, emce kwadrat, daje wynik: wariat!) – wtedy to, co słyszymy, wydaje się mniej zaskakujące niż to, co możemy przeczytać w książeczce z tekstami. Dobrym przykładem jest inny fragment z „Goryla”, który w zapisie przedstawia się następująco: „Niezniszczalny jak mak gajwer/ Młody gniewny jak miszel pfajfer/ Co serce ma dzikie jak lyncz/ A nie miękkie jak harlekin/ Miłość to recepta jak recepta na refundowane leki”. Taka gra zderzająca ze sobą – mniej lub bardziej świadomie – głos i pismo (czemuż uparcie pobrzmiewasz mi tutaj, Derrido?!) to chleb codzienny współczesnych twórców „muzyki z tekstami”. Podobny rozdźwięk z lubością stosują prócz Fisza choćby Grabaż czy Lech Janerka. „Całkiem nieźle kombinują” – myślę często, wsłuchując/wczytując się w te wieloznaczności – „dlaczego natomiast w młodej poezji, co w Derridzie i innych postmodernistach do cna jest oczytana, tak rzadkie i zwykle tak przewidywalne są podobne głosowo-pisemne kombinacje?”
Dołączona do płyty książeczka, z której spisuję tekst do interpretacji, jest przygotowana z celową (tak myślę) niechlujnością. Wszystkie te literówki, błędy ortograficzne, połknięte frazy, przejęzyczenia, alternatywna pisownia nazwisk etc.- składają się na czytelny, rozmyślnie uniegrzeczniony autograf Fisza, który broni się dzieciuchowatą ironią przed głupiomądrymi interpretacjami takimi jak moja. „Nie mam wykształcenia wyższego niż wyż, niższe mam jak nisza” – przedstawia się w „Sercu” zdobywca Paszportu „Polityki” – a potem dorzuca zaczepkę: „Ja nie wysiadam tak jak Jopek/ Ja tam i spowrotem jak autostopem wracam do punktu wyjścia/ Wytłumioną mam głowę jak studio nagrań/ Dobry jest to okaz do naukowych badań/ W sercu mam ogień w głowie mam bałagan/ Otwarta mam głowe jak stragan” (cytuję zgodnie z oryginalnym zapisem). Podobne deklaracje powinny takiego jak ja klerka-korektorka zniechęcić do interpretacji, a mimo to przyciąga mnie bałaganiarskie tekściarstwo Fisza („membrana skacze jak akcyza”), choć pewnie w ostatecznym rozrachunku analizy „zatnę się jak Michnik Adam”, „pomylę się jak instytut badań”, a „parantela będzie gorzka jak pieśni Kurta Weila”. Tak wynika. Bo „to inwazja barbarzyńców z żyletkami na językach”, co „kroją jęzorami jak gnojki z portfelika”. Cud. Ultramaryna. Sztuk mistrz. Unikat.
„Jak pcv płytki nie jest mój przekaz”
Spośród jedenastu tekstów wybieram do opisu „Pana Mruka”, wcale nie z powodu szczególnych walorów językowych czy muzycznych tej akurat piosenki. Równie dobrze mogłabym przecież zmierzyć się z pomieszczonymi na płycie autoportretami (ów narcystyczny gatunek to istna Fiszowa crême de la crême i absolutne spécialité de la maison, o czym przekonują takie kompozycje jak choćby „Serce” czy „Gdyby nie bla bla bla”).
Mogłabym też zadumać się nad rapowanymi wersjami ballad łotrzykowskich, których rzewne narracje oscylują już nie wokół praskich i czerniakowskich melin, lecz rozgrywają się w wylansowanych, narkobiznesowych łazienkach bloków z Ursynowa czy Żoliborza, gdzie się „nielegalny towar/ […] pod kapelusz chowa/ Z niespodzianką w środku jak dewolaj” („Nielegalny towar”).
Moja analiza mogłaby również pójść tropem nostalgicznym (dzięki wyliczonym w piosence „Jesteście gotowi?” elementom z „cudownych lat” dzieciństwa w PRL‑u), socjologiczno-publicystycznym (gdybym wzięła na warsztat „Sponsora”, gdzie spółka Fisz&Emade zmaga się ze społecznym problemem nimfetek „a la Dżej Lo”, które szukają bogatych wujków, co „sapią jak Jelcz, kiwają się jak Jelcyn”, ale bądź co bądź robią „tuzin bankowych fuzji”, więc „działają na kobiety jak działa navaron”), a nawet mimetyczno-referencyjnym (czyż bowiem odrobina teorii reprezentacji nie dodałaby smaczku apelującym o oryginalność wersom z „Imitacji”: „Bo najgorsze zło na świecie to tanie imitacje/ Kreacje bez logo, które się wożą się noszą na byle kim jak Basinger”?). Ale dosyć żartów, dość tłumaczenia się, czemu ten, a nie tamten, dlaczego ów, a nie inny zgoła.
„Nie bo nie” – „to jest wyścig z czasem ale nie wyścig idoli”.
„To jest ta dawno oczekiwana prawdziwa wiwisekcja /
rozprzestrzenia się jak gardła infekcja”
„Pan Mruk”- jeśliby próbować określić ten tekst gatunkowo – stanowi rodzaj wyznania miłosnego. No, może słówko „miłosne” to za dużo powiedziane, bo o ile taka kwalifikacja gatunkowa pasuje jeszcze do poezji, o tyle już w przypadku piosenki hiphopowej na kilometr trąci oldskulizną. Wśród person brylujących na rapowych salonach główne bity gra przecież podmiot liryczny określający się jako: „pan wielka fiesta/ co jak się rozrusza to nie może przestać”, „lowelas co las kobiet przechodzi mu przez łoże/ choć to nie miejska sypialnia jak centralny dworzec”, „pan koneser na rynku bestseller/ czyści serca jak czyści się teren/ czyści serca jak fiskus portfele”.
Tytułowy Pan Mruk ma jednak więcej wspólnego ze stylem „retro Art Deco jak do sklepów kolejki” niż z „postępowymi chłopakami”, którym kwieciste wyznania służą tylko do dziewczyn jak chwastów wyrwania. „Hrabia miód” jest słodki i wydelikacony, a jego przekaz – mniej językowo giętki niż uczuciowo „miętki”. Postać ta, pojawiająca się okazjonalnie także w innych utworach, kontynuuje spisywanie swego lirycznego cv rozpoczętego w „Sercu”: „Ja jestem ten łobuz co jak ekran lcd wielkie mam serce/ Mam w sercu żar jak Jean Michel”. Żar ów (ujęty tam notabene w formie genialnego homofonu sylleptycznie sprzęgającego fonię z grafią) Pan Mruk przekuwa w intertekstualne aluzje rodem z Wideoteki Dorosłego Człowieka tudzież innego W Starym Kinie. „Daj mi tę noc” – prosi, podpierając się spiżowym autorytetem Boltera, by za chwilę, tonem antyrefrenu, wystrzec się błędów poczynionych przez Perfect, który dziewczynie w zamian za noc mógł dać, lecz bardzo niewiele.
„Pan nieme kino” ma w głębokim poważaniu i zajawkowej pamięci także najlepsze struktury polskiej kinematografii. „Ucho od śledzia” – szepce w ucho podrywanej dziewoi, choć kto wie, czy się gra nie okaże vabank, a nos się nie spuści na kwintę – „ucho od śledzia” – a może jednak się uda i zakasuje „panią w aureoli” jak pierwszy kasiarz Czwartej Rzeczypospolitej, „bez słów ją podbije jak podbite limo” – „ucho od śledzia tak jak Kwinto”.
Staromodny liryzm to językowy rejestr, w którym próbują się poruszać oboje pretendenci do miłosnego obcowania. Nim schowają się pod kołdrę, „która grzeje jak coldrex” (tak jak moje serce grzeje eufoniczny fałsz owej etymologii), użyją jeszcze sarmackiego zwrotu „nie lubi waść spać”, zblamują się wyliczeniem ciągu wydrążonych z sensu gorgoryzmów (a może raczej „gorgorymów”, skoro zawiłość wyszukanego stylu opiera się tu na czysto rymowej gradacji: „jestem królowa bóg femina/ sztuk mistrz jak balerina, cód miód ultramaryna”), a wreszcie staną ze swym pożyciem na ostrzu eliptyczno-performatywnej pogróżki, ujętej zgrabną rączką we frazę: „Jeśli ty taki mruk to bóg mi świadkiem że celibat”.
Na szczęście językowa capoeira- po chwilowym karniaku jak w „mundialu finale” – trwa dalej. Poetycka gra wstępna dopuszcza wszystkie najzawilsze chwyty. Skala emocji mrukliwego donżuana, rozciągnięta między chłodem igloo a gorącem mikrofali, osiąga teraz złoty środek, złoty deszcz, dreszcz słodki jak miesiąc miodowy. „Hrabia miód” na płyty zaprosił, więc polecą teraz woski, winyle, analogi, longpleje, ale co to, ach co to, czy to z nieba się leje, czy to deszcz, czy nie deszcz, czy to ja, czy to ty, czy to raczej jakiś deus-meus-kosmateus Zeus i jakaś dana-dana Danae?
„Ja do nieba nie chcę wcale/
ja tu zostaję”
„Ja do nieba nie chcę wcale/ ja niebo mam tu” – deklaruje Fisz w eufoniczno-kalamburowym tytule „Nie bo nie”, a jego wyznanie zdają się podchwytywać bohaterowie „Pana Mruka”. „Ja Zeusa nie chcę wcale” – pokrzykuje głosikiem Danae „pani w aureoli”, a jednak w końcu da się uwieść draniowi, „co szybko biegnie deszczem/ szybciej niż mejlem, niż tele-linią” i „nadciąga jak deszcz z czarnych wielkich chmur”.
Ale hola, nie tak szybko, zanim miód, najpierw wosk, rap i reggae, „famfary grać dla królowej bez powiek”, zanim spadnie złoty deszcz, najpierw „tęsknię” i „z gąbki mam serce”. Zatem jeszcze raz intertekstem jak z rękawa, Biblia nie gorzej niż mity z lamusa się nadawa, po Danae kłopotach zapodamy żonę Lota, wykonamy frazeolot i staniemy „jak polip zakręcony jak słup soli”. A gdy już cycata panienka będzie od cytatów miękka, to wówczas nasza męska p o s t a ć zeugmę na homonimie ćwiczoną będzie mogła wydostać i „na krawędzi ostrza p o s t a ć tak jak fakir” (nie kojarz mi tu świńsko, jak tylko ty potrafisz!). I zrobi się trochę diabelsko, bo znajdą się „łzy so pachną siarką” (czy nie diabelski pazur wypalił w książeczce literówkowo-siarkowe „s” tam, gdzie powinno być „c”?). I zrobi się nieco rycersko, bo on to „wojownik non stop jak kantor”. I zrobi się wreszcie anielsko, bo każda dziewica bestyjkę zachwyca, więc „w oczach mam smoka co ogniem bucha jak krater”. I buchnie para w łoże, i zlepią się dźwięki woskiem, i nie będzie parantela gorzka jak pieśni Weilla, ale będzie paronomazja słodka jak miód lub małmazja.
„Więc mów do mnie małymi literami jak tylko ty potrafisz”
„Pan Mruk” – to również, koniec końców, czułe podsłuchanie sytuacji, w której zbliżają się do siebie nie tyle ciała (to potem), ile obce sobie z początku języki. Taneczny pojedynek został rozpisany na ostre repliki i powłóczyste uniki: „kiedy zaczynasz mówić to swoje wiesz”, to „ja zaczynam swoje”, „ty mówisz chwileczkę moment”, więc „puszczam wosk otwieram usta i bulgocze jak sedes”, lecz wyłącznie po to, by „powiedzieć ci jak bardzo tęsknię”, właśnie „dlatego mówię średnie, mierne brednie hermetyczne jak pudełko”.
Ostatnie wyznanie wpisuje się w ciąg typowych dla Fisza wątków autotematycznych, w których autorska zuchwałość w cudowny sposób zmaga się z kry-tyczną autoironią. Różne są powody, jakimi Bartosz Waglewski tłumaczy semantyczny hermetyzm swoich piosenek. Tutaj akurat pojawia się narkotykowy slang kolegów po piórze i mikrofonie – to oni właśnie „mówią, że spaliłem sobie mózg „buch” jak kineskop”. „Średnie, mierne brednie” to również forma pomieszania języka, związana ze zmieszaniem mrukliwego rapera w obliczu nieudolnie podrywanej „królowej bóg feminy”.
Warto wspomnieć, że niekiedy hiphopowe kombinatorstwo bywa wywodzone z odmiennych rejonów niż miłość czy palenie trawy. Na przykład autotematyczno-nostalgiczny utwór „Jesteście gotowi?” pokazuje, że językowe „całkiem niezłe kombinowanie” to dla Fisza po prostu przedłużenie cudownych lat, kiedy dziecko było dzieckiem i mówiło jak dziecko. W promującym Piątek trzynastegosinglu głos Waglewskiego miesza się zresztą ze złośliwymi komentarzami dzieciaków, których podobizny zamieszczono na okładce płyty. „Ej wyrośnięty ciulu, co tak się podniecasz?” – krzyczą pociechy (co „chcą być raperami siedzieć non stop na ławce gdzieś przed domem/ Bladzi od ekranów jak trupy/ Nasiąknięci sensacją jak ekranu pupil”), kiedy Pan Ef, „pan wieczny dzieciak”, idzie „z tornistrem na plecach”, „gdzieś w centrum Warszawy/ Duże dziecko co taki ma nawyk/ Że strzela serią skojarzeń jak karabin”. Podobnie jak w „Jesteście gotowi?”, także i w „Panu Mruku” główni bohaterowie (a konkretnie – ten sam bohater) stają po stronie „małych chuliganów”, mając przeciw sobie groźną armię dorosłych. Ci ostatni posługują się w walce paragrafami, szermują moralizatorstwem („Szemrane typy co chcą czyścić nam morale/ Znowu wmawiać że kolorowe znaczy szare/ Dzielić nas jak nikt dotąd/ Leczyć swe kompleksy/ Ja mam tego potąd”), atakują sensacją, zbrodnią i seksem („A tam świat elit krwawy jak merry/ świat inwektyw/ Jak Rutkowski detektyw/ Podupada na zdrowiu”), niewolą nudą („Popatrz na te gadające głowy/ Skowyt, lanie wody, kłody pod nogi”), „formatują, upychają jak watę” – i nigdy, przenigdy nie ulegają zmianie na lepsze: „tamci mieli w oczach kłamstwo, ci mają fanatyzm”.
Tymczasem wojenny rynsztunek dzieciaków zdaje się równie lichy jak broń niewiniątek, co ruszyły na rzeź w średniowiecznej krucjacie. Anarchiści spod bloków i ze studiów nagrań walczą zdziwionym pytaniem: „Czy to ja nic nie rozumiem, czy oni zwariowali?/ Czy ja jestem dziecko, a oni tak dojrzali?”. Ciosy zgredów niedorostki odparowują przedrzeźnianiem ich agresywnych języków: „Proszę tu nie jeździć bo hałas jak na produkcyjnej hali” – a w zamian „mają granaty w gębie, które mogą im wypalić”. Jedną z broni w tej walce na słowa okazuje się wreszcie – w przypadku „wojownika non stop” Waglewskiego vel Fisza – hermetyczna jak pudełko brednia, „muzyka jak afrodyzjak”, co „zostawia ślad jak na śniegu sanie”. Hej, ludzie, wiecie już, czemu „jak internet łącze łączę wyrazy w wersy”? Hasło: „Serce mam z gąbki ze stali nerwy”. Odzew: „Zimne nerwy a serca jak prodiż”.
„Powiedzcie ludzie: jesteście gotowi? Tak, tak, jesteśmy gotowi !”
„Będę cię zżerał słowem jak wirus zżera system” – ostrzega Fisz w pewnym miejscu i jest to ważne ostrzeżenie. Piątek trzynastego okazuje się bowiem feralnym psikusem, lecz także bezwzględną miłosną walką o język. Pomyślałam o tym, ale za późno. Nie zreflektowałam się rychło w czas, kiedy jeszcze można było tłumaczyć studentom zeugmy, anakoluty, elipsy, paralelizmy, paronomazje i inne kalambury po bożemu, na jakimś Miłoszu (Czesławie) czy choćby nawet Sosnowskim (Andrzeju). Nie rzekłam też sobie „stop!” i nie uwierzyłam, że Fisz „to bełkot nędzny jak fetor”, kiedy jeszcze była szansa ocalenia.
Ba, nie przywołał mnie do rozsądku nawet Roland Barthes, którego Krytykę i prawdę tłumaczyłam innej grupie polonistów godzinę później, perorując, jakoby prawdziwa krytyka zaczynała się wtedy, gdy krytyk zapomina o sobie, o swoich teoriach, prawdach czy doktrynerskich przekonaniach – i kiedy po-zwala, by dzieło bezczelnie „ukradło mu język”. Krytyka – powtarzałam po stokroć – to miłosne oddanie. „To jest ta miłość co chroni przed tandetą jak przed dyktandem dysleksja”. Krytyka – to kiedy bierze cię byle mruk, hrabia miód, zimny drań. „To jest ta miłość co leczy me serce/ Nie jest tak ezgotyczna jak tercet”. Krytyka – to zapomnienie. „To jest ta miłość co na papier tryska jak nasienie”. Krytyka – to roztopienie. „To jest ta minu ta tatata minu minu minu ta taa, co ucieka jak z widelca makaron/ Kiedy instynkt masz nagi jak Stone Sharon, ale nie Ariel”.
„Minuta pstryk i nie ma !”
„Pan Mruk”[*]
słowa: Fisz, muzyka: Emade
To ja twój hrabia miód, pan mruk, a ty cód królowa bez powiek/ Nie lubi waść spać bo tracisz czas gdy chowasz się pod kołdrę/ Która grzeje jak coldrex/ Daj mi tę noc tak jak Bolter/ Kiedy zaczynasz mówić to swoje wiesz:/ „Jestem kró-lowa bóg femina/ Sztuk mistrz jak balerina, cód miód ultramaryna/ Jeżeli ty taki mruk to bóg świadkiem mi że celibat”/ Rzut karny jak na mundialu finał/ Ja zaczynam swoje/ Więc ucho od śledzia tak jak Kwinto/ Bo jestem pan nieme kino/ Bez słów podbijam jak podbite limo/ [Raz zimny drań jak igloo, raz gorący jak mikrofala/ Raz słodziutki pan taki tyci-tyci/ Co uwiera w piersiach jak na zęby aparat]/ Wariat wporządku jestem/ Co z gąbki nasiąkniętej ma serce/ Więc mogę ci wiele dać bo nie jestem Perfect/ Jestem drań pan nieme kino co szybko biegnie deszczem/ Szybciej niż mejlem, niż tele-linią/ Ty mówisz chwileczkę moment/ Famfary grać dla królowej bez powiek/ Przeglądasz moje płyty/ Wiesz, że lubię rege/ Puszczam wosk otwieram usta i bulgocze jak sedes/ Tamci mieli w oczach kłamstwo, ci mają fanatyzm/ Mówisz do mnie małymi literami jak tylko ty potrafisz/ ***/ To ja twój łobuz, twój hrabia miód/ Nadciągam jak deszcz z czarnych wielkich chmur/ By powiedzieć ci jak bardzo tęsknię/ Twój pan mruk co z gąbki ma serce/ Przepraszam panią w aureoli/ Ja to polip zakręcony jak słup soli/ Jak globu z łobuz smarkaty/ Pan na krawędzi ostrza, postać tak jak fakir/ Mówią, że spaliłem sobie mózg „buch” jak kineskop/ Dlatego mówię średnie, mierne brednie hermetyczne jak pudełko/ [Ja mam czysty stan umysłu, choć nie mam dykcji tak jak lektor]/ Zrób stop jeżeli uwierzyłeś, że to bełkot nędzny jak fetor/ Czasami mam ochote dać sobie spokój, iść do pracy jak ludzie/ Ale nic innego już nie potrafię nic innego nie umiem/ Więc jestem wojownikiem non stop jak kantor/ A to są łzy so pachną siarką/ W oczach mam smoka co ogniem bucha jak krater/ Kiedy Oni formatują, upychają mnie jak watę/ Ja zostawiam ślad jak na śniegu sanie/ Mam kolekcję płyt zobacz co jest grane/ Kolorowe dźwięki, muzyka to afrodyzjak/ Którego nie istnieje dublikat/ Jak internet łącze łączę wyrazy w wersy/ Serce mam z gąbki ze stali nerwy/ Tamci mieli w oczach kłamstwo, ci mają fanatyzm/ Więc mów do mnie małymi literami jak tylko ty potrafisz.
[*] Tekst cytuję według wersji, którą zamieszczono w książeczce dołączonej do płyty Piątek trzynastego. Fragmenty ujęte w nawias kwadratowy są przez Fisza śpiewane, ale nie zostały zapisane
Szkic pochodzi z książki Joanny Mueller Stratygrafie, wydanej w Biurze Literackim w 2010 roku.