recenzje / ESEJE

Całkiem smaczna kanapeczka

Marcin Jurzysta

Recenzja Marcina Jurzysty z książki Niosłem ci kanapeczkę Kārlisa Vērdiņša.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zasia­da­jąc do lek­tu­ry zbio­ru Kār­li­sa Vēr­di­ņša, poczu­łem się zain­try­go­wa­ny gene­zą tej książ­ki, któ­rą postrze­gam jako spe­cy­ficz­ny eks­pe­ry­ment trans­la­tor­ski. Nie mogę ukry­wać, że eks­pe­ry­ment ten wydał mi się z począt­ku nie­zwy­kle kar­ko­łom­ny, wywo­łu­jąc pew­ną dozę nie­uf­no­ści wobec takie­go wła­śnie warsz­ta­tu trans­la­tor­skie­go (któ­ry – deli­kat­nie i ogól­nie rzecz ujmu­jąc – był mecha­ni­zmem o skom­pli­ko­wa­nej budo­wie: łotew­skie tek­sty musia­ły przejść przez filtr angiel­sko-rosyj­sko-łaciń­ski, by wypro­du­ko­wać wer­sję pol­sko­ję­zycz­ną). Nie wła­dam języ­kiem łotew­skim, zatem nie jestem w sta­nie, ani nie poczu­wam się w mocy, by porów­ny­wać ory­gi­nał z efek­tem pra­cy Jac­ka Deh­ne­la. Pozo­sta­ło mi zatem jedy­nie skosz­to­wa­nie tak wła­śnie przy­rzą­dzo­ne­go san­dwi­cha. Kana­pecz­ka nie­sio­na wespół przez Vēr­di­ņša i Deh­ne­la to w rze­czy­wi­sto­ści duża kanap­ka, zło­żo­na z bar­dzo wie­lu warstw, a każ­da z nich wno­si inny smak. Oso­bi­ście napo­mknę o trzech spo­śród nich, cho­ciaż jest ich zde­cy­do­wa­nie wię­cej.

War­stwa pierw­sza

Skła­da się na nią nie­co auto­te­ma­ty­zmu i (psycho?)autoanalizy doko­ny­wa­nej przez arty­stę, któ­ry zachwy­ca się i wadzi ze swo­ją sztu­ką jed­no­cze­śnie oraz pono­si kon­se­kwen­cje swo­je­go flir­tu z muzą. Łatwo się domy­ślić, że współ­ży­cie to nie­ła­twe, stąd żale: „Głu­pia sztu­ka! Tyl­ko z nią kło­po­ty. Kur­ty­na się uno­si. Widać pierw­sze uję­cia. Otwie­ram książ­kę na pierw­szej stro­nie. I zawsze wia­do­mo – zaraz się wdep­nie w jakieś gów­no. […] Zamy­kam książ­kę. Wyłą­czam pły­tę. […]Nikt nie cier­pi, nikt nie ple­cie bzdur” („Pro­ble­my”, s. 5). Mimo tego boha­ter wciąż „Lata ponad ciem­ny­mi uli­ca­mi mia­sta nawet wte­dy, kie­dy jest zim­no i desz­czo­wo” („Po co się wypie­rać”, s. 9). Jego „czer­wo­na pele­ryn­ka jest cała brud­na i mokra”, ale wciąż powie­wa na wie­trze.

War­stwa dru­ga

Tutaj znaj­du­je­my obra­zy inte­rak­cji boha­te­ra z rze­czy­wi­sto­ścią, któ­ra go ota­cza. Uro­kli­we wyda­ją się zwłasz­cza wizyj­ne obra­zy oni­rycz­nej kra­iny na gra­ni­cy snu i jawy: „bły­ski gasną, dom zatrzy­mu­je się w ciem­nym tune­lu” („Noc na Zadźwi­niu”, s. 6). Ale mimo tego uro­ku domi­nu­ją­cą emo­cją towa­rzy­szą­cą boha­te­ro­wi tych tek­stów jest alie­na­cja (ta z przy­mu­su i ta z wybo­ru), odrzu­ce­nie, odsu­nię­cie, bycie pomi­ja­nym, nie­wy­raź­nym na tle innych. Bo „na uro­czy­sto­ści [boha­te­ra Vēr­di­ņša] wciąż brak rado­sne­go nastro­ju” („Chcia­łem zor­ga­ni­zo­wać uro­czy­stość”, s. 11). Pró­by powro­tu do trwa­łych, pozor­nie dają­cych opar­cie wspo­mnień, zawo­dzą, boha­ter cier­pi na meta­fi­zycz­ną bez­dom­ność (podob­nie jak inny zna­ny boha­ter, któ­ry „nie ma już domu, cho­ciaż to jesień”: „Po kil­ku latach znów odwie­dzi­łem mia­sto moje­go dzie­ciń­stwa i zdzi­wi­łem się – wszyst­kie pło­ty takie niskie, sufi­ty pokry­te sadzą, wszę­dzie psy, mszy­ce i pają­ki. […] I posta­no­wi­łem nigdy tam nie wra­cać. I teraz już nie mam domu, tyl­ko czte­ry ścia­ny dooko­ła” (s. 12). Wędru­jąc więc ulicz­ka­mi miast o kon­tu­rach nie­wy­raź­nych jak sta­re foto­gra­fie, czy utra­co­ne zna­cze­nie snu, boha­ter szu­ka swo­je­go miej­sca, szu­ka Szczę­ścia, w jego naj­mniej­szych, naj­skrom­niej­szych prze­ja­wach, zada­jąc pyta­nie: „Gdzież zatem jest moje Szczę­ście, gdzież jego drob­ne uprzej­mo­ści? […] Szczę­ście omi­ja moją skrzyn­kę pocz­to­wą, bo zro­bi­łem z niej karm­nik dla ptasz­ków” („List”, s. 15).

War­stwa trze­cia

Dla mnie ta wła­śnie war­stwa jest w kana­pecz­ce Vēr­di­ņša naj­smacz­niej­sza. Łotysz z nie­zwy­kłym kunsz­tem i sobie tyl­ko zna­nym spo­so­bem wpro­wa­dza w dys­kurs tych próz ero­ty­kę, wyzna­nie miło­sne. Czy­ni to – moim zda­niem – rewe­la­cyj­nie, two­rząc obra­zy, któ­re wol­ne są zarów­no od zuży­te­go asor­ty­men­tu środ­ków miło­sne­go wyra­zu, cukier­ko­wa­tej i lep­kiej atmos­fe­ry, jak rów­nież od nad­mier­nej (w tym wypad­ku zupeł­nie zbęd­nej) bez­po­śred­nio­ści czy wul­gar­no­ści. Wystar­czy przy­wo­łać trzy przy­kła­dy tego, jak Kār­lis Vēr­di­ņš mówi o miło­ści, żeby dostrzec, że potra­fi to robić: „Miło mi, dynia jestem. Ale dziś wie­czór two­je dło­nie zmie­nią mnie w kare­tę. Zabie­rze cię na otwar­te, brud­ne pola – otwo­rzy drzwicz­ki i będzie patrzy­ła, jak deszcz pró­bu­je nama­lo­wać two­ją twarz drob­ny­mi pocią­gnię­cia­mi” („Jak z obraz­ka”, s. 17), „Tak, jestem two­im anio­łem, tego wie­czo­ra wypę­dzo­nym z nie­ba, żeby ci zawi­nąć w celo­fan zmę­czo­ne, pomarsz­czo­ne jabłusz­ko, jabłusz­ko tyle razy prze­ka­zy­wa­ne z jed­nych chci­wych rąk do dru­gich” („Anioł”, s. 18), „Nio­słem ci kana­pecz­kę z serem. Była dru­ga w nocy, wszy­scy spa­li, skle­py zamknię­te, ale w barze I Love You dosta­łem kana­pecz­kę z serem. Jecha­łem tak­sów­ką z kana­pecz­ką z serem dla cie­bie, bo leża­łeś tam smut­ny, może nawet cho­ry, a w domu nie było nicze­go do jedze­nia. Była napraw­dę dro­ga, sześć z gro­sza­mi, ale nie ma spra­wy. Więc byłem w tak­sów­ce z małym ajlaw­ju, zgnie­cio­nym, pra­wie zupeł­nie wysty­głym” („Come to Me”, s. 24).

Ostat­ni z zacy­to­wa­nych frag­men­tów jest chy­ba kwin­te­sen­cją sty­lu Kār­li­sa Vēr­di­ņša. Posłu­gu­jąc się spraw­nie deta­la­mi, two­rzy z nich sub­tel­ną, deli­kat­ną jak paję­cza sieć, struk­tu­rę, któ­ra oprócz tego, że się podo­ba, ma jesz­cze sens. Do tego docho­dzi fakt, że te kru­che wydmusz­ki, któ­re ser­wu­je nam autor, potra­fią anga­żo­wać emo­cjo­nal­nie czy­tel­ni­ka, spra­wiać, że zaczy­na przej­mo­wać nastrój, tym samym sta­jąc się czę­ścią tej opo­wie­ści. Wra­ca­jąc do moty­wu miło­ści, któ­rą poda­je nam autor pod posta­cią tytu­ło­wej kana­pecz­ki, to nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że podob­nie uka­zu­je miłość i przy­jaźń Dyc­ki, gdy jego boha­ter „roz­ma­wia” z Lesz­kiem. U obu auto­rów mamy bowiem do czy­nie­nia z auten­ty­zmem emo­cji (zawie­ra­ją­cej w sobie nie tyl­ko ładu­nek pozy­tyw­ny, lecz rów­nież cenę, któ­rą się za nie­go pła­ci) i sub­tel­no­ścią for­my, w jakiej ta emo­cja jest poda­na.

Kana­pecz­ka, któ­rą nie­sie Kār­lis Vēr­di­ņš (za spra­wą Jac­ka Deh­ne­la), jest dopraw­dy god­na pole­ce­nia. Dla­te­go, Dro­gi Czy­tel­ni­ku, ty rów­nież pozwól sobie na tę małą, lecz tre­ści­wą prze­ką­skę. Obie­cu­ję, że nie przy­ty­jesz i życzę smacz­ne­go.

O autorze

Marcin Jurzysta

Urodzony 23 grudnia 1983 roku w Elblągu. Literaturoznawca, poeta, krytyk literacki, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor tomów poetyckich: ciuciubabka (2011), Abrakadabra (2014), Chatamorgana (2018) oraz Spin-off (2021) wydanych przez Dom Literatury i łódzki oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Laureat Konkursu im. Haliny Poświatowskiej w Częstochowie, Rafała Wojaczka w Mikołowie oraz Międzynarodowego Konkursu „OFF Magazine” w Londynie.

Powiązania