Zasiadając do lektury zbioru Kārlisa Vērdiņša, poczułem się zaintrygowany genezą tej książki, którą postrzegam jako specyficzny eksperyment translatorski. Nie mogę ukrywać, że eksperyment ten wydał mi się z początku niezwykle karkołomny, wywołując pewną dozę nieufności wobec takiego właśnie warsztatu translatorskiego (który – delikatnie i ogólnie rzecz ujmując – był mechanizmem o skomplikowanej budowie: łotewskie teksty musiały przejść przez filtr angielsko-rosyjsko-łaciński, by wyprodukować wersję polskojęzyczną). Nie władam językiem łotewskim, zatem nie jestem w stanie, ani nie poczuwam się w mocy, by porównywać oryginał z efektem pracy Jacka Dehnela. Pozostało mi zatem jedynie skosztowanie tak właśnie przyrządzonego sandwicha. Kanapeczka niesiona wespół przez Vērdiņša i Dehnela to w rzeczywistości duża kanapka, złożona z bardzo wielu warstw, a każda z nich wnosi inny smak. Osobiście napomknę o trzech spośród nich, chociaż jest ich zdecydowanie więcej.
Warstwa pierwsza
Składa się na nią nieco autotematyzmu i (psycho?)autoanalizy dokonywanej przez artystę, który zachwyca się i wadzi ze swoją sztuką jednocześnie oraz ponosi konsekwencje swojego flirtu z muzą. Łatwo się domyślić, że współżycie to niełatwe, stąd żale: „Głupia sztuka! Tylko z nią kłopoty. Kurtyna się unosi. Widać pierwsze ujęcia. Otwieram książkę na pierwszej stronie. I zawsze wiadomo – zaraz się wdepnie w jakieś gówno. […] Zamykam książkę. Wyłączam płytę. […]Nikt nie cierpi, nikt nie plecie bzdur” („Problemy”, s. 5). Mimo tego bohater wciąż „Lata ponad ciemnymi ulicami miasta nawet wtedy, kiedy jest zimno i deszczowo” („Po co się wypierać”, s. 9). Jego „czerwona pelerynka jest cała brudna i mokra”, ale wciąż powiewa na wietrze.
Warstwa druga
Tutaj znajdujemy obrazy interakcji bohatera z rzeczywistością, która go otacza. Urokliwe wydają się zwłaszcza wizyjne obrazy onirycznej krainy na granicy snu i jawy: „błyski gasną, dom zatrzymuje się w ciemnym tunelu” („Noc na Zadźwiniu”, s. 6). Ale mimo tego uroku dominującą emocją towarzyszącą bohaterowi tych tekstów jest alienacja (ta z przymusu i ta z wyboru), odrzucenie, odsunięcie, bycie pomijanym, niewyraźnym na tle innych. Bo „na uroczystości [bohatera Vērdiņša] wciąż brak radosnego nastroju” („Chciałem zorganizować uroczystość”, s. 11). Próby powrotu do trwałych, pozornie dających oparcie wspomnień, zawodzą, bohater cierpi na metafizyczną bezdomność (podobnie jak inny znany bohater, który „nie ma już domu, chociaż to jesień”: „Po kilku latach znów odwiedziłem miasto mojego dzieciństwa i zdziwiłem się – wszystkie płoty takie niskie, sufity pokryte sadzą, wszędzie psy, mszyce i pająki. […] I postanowiłem nigdy tam nie wracać. I teraz już nie mam domu, tylko cztery ściany dookoła” (s. 12). Wędrując więc uliczkami miast o konturach niewyraźnych jak stare fotografie, czy utracone znaczenie snu, bohater szuka swojego miejsca, szuka Szczęścia, w jego najmniejszych, najskromniejszych przejawach, zadając pytanie: „Gdzież zatem jest moje Szczęście, gdzież jego drobne uprzejmości? […] Szczęście omija moją skrzynkę pocztową, bo zrobiłem z niej karmnik dla ptaszków” („List”, s. 15).
Warstwa trzecia
Dla mnie ta właśnie warstwa jest w kanapeczce Vērdiņša najsmaczniejsza. Łotysz z niezwykłym kunsztem i sobie tylko znanym sposobem wprowadza w dyskurs tych próz erotykę, wyznanie miłosne. Czyni to – moim zdaniem – rewelacyjnie, tworząc obrazy, które wolne są zarówno od zużytego asortymentu środków miłosnego wyrazu, cukierkowatej i lepkiej atmosfery, jak również od nadmiernej (w tym wypadku zupełnie zbędnej) bezpośredniości czy wulgarności. Wystarczy przywołać trzy przykłady tego, jak Kārlis Vērdiņš mówi o miłości, żeby dostrzec, że potrafi to robić: „Miło mi, dynia jestem. Ale dziś wieczór twoje dłonie zmienią mnie w karetę. Zabierze cię na otwarte, brudne pola – otworzy drzwiczki i będzie patrzyła, jak deszcz próbuje namalować twoją twarz drobnymi pociągnięciami” („Jak z obrazka”, s. 17), „Tak, jestem twoim aniołem, tego wieczora wypędzonym z nieba, żeby ci zawinąć w celofan zmęczone, pomarszczone jabłuszko, jabłuszko tyle razy przekazywane z jednych chciwych rąk do drugich” („Anioł”, s. 18), „Niosłem ci kanapeczkę z serem. Była druga w nocy, wszyscy spali, sklepy zamknięte, ale w barze I Love You dostałem kanapeczkę z serem. Jechałem taksówką z kanapeczką z serem dla ciebie, bo leżałeś tam smutny, może nawet chory, a w domu nie było niczego do jedzenia. Była naprawdę droga, sześć z groszami, ale nie ma sprawy. Więc byłem w taksówce z małym ajlawju, zgniecionym, prawie zupełnie wystygłym” („Come to Me”, s. 24).
Ostatni z zacytowanych fragmentów jest chyba kwintesencją stylu Kārlisa Vērdiņša. Posługując się sprawnie detalami, tworzy z nich subtelną, delikatną jak pajęcza sieć, strukturę, która oprócz tego, że się podoba, ma jeszcze sens. Do tego dochodzi fakt, że te kruche wydmuszki, które serwuje nam autor, potrafią angażować emocjonalnie czytelnika, sprawiać, że zaczyna przejmować nastrój, tym samym stając się częścią tej opowieści. Wracając do motywu miłości, którą podaje nam autor pod postacią tytułowej kanapeczki, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie ukazuje miłość i przyjaźń Dycki, gdy jego bohater „rozmawia” z Leszkiem. U obu autorów mamy bowiem do czynienia z autentyzmem emocji (zawierającej w sobie nie tylko ładunek pozytywny, lecz również cenę, którą się za niego płaci) i subtelnością formy, w jakiej ta emocja jest podana.
Kanapeczka, którą niesie Kārlis Vērdiņš (za sprawą Jacka Dehnela), jest doprawdy godna polecenia. Dlatego, Drogi Czytelniku, ty również pozwól sobie na tę małą, lecz treściwą przekąskę. Obiecuję, że nie przytyjesz i życzę smacznego.