recenzje / IMPRESJE

Całkiem zwyczajna świętość

Karol Maliszewski

Esej Karola Maliszewskiego towarzyszący premierze książki Być może należało mówić (1984-2012) Jacka Podsiadły.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

 1

Sły­sza­łem, że tomik Jac­ka (ale nawet Śli­wa jesz­cze nie znał jego tytu­łu) miał być wyda­ny w 1987 razem z moim i kil­ko­ma inny­mi. W owym roku w serii poetyc­kiej Kłodz­kie­go Klu­bu Lite­rac­kie­go – „Witry­na Arty­stów” – uka­za­ły się m.in. Jestem w jago­dzie snu Wojt­ka Iza­aka Stru­ga­ły, Tabu­la Sma­rag­di­na Her­me­sa Tri­sme­gi­sto­sa w opra­co­wa­niu i tłu­ma­cze­niu Hen­ry­ka Wań­ka, czy przy­go­to­wa­ne przez Pio­tra Ryp­so­na Czter­na­ście tłu­ma­czeń tele­fo­nicz­nych dla Steve’a McCaf­fe­ry Dic­ka Hig­gin­sa. Wte­dy Jacek Pod­sia­dło czę­sto zaha­czał o Wro­cław, Ząb­ko­wi­ce, Kłodzko[1], w ogó­le Dol­ny Śląsk sta­wał mu się bar­dzo bli­ski. Nie wiem, co wła­ści­wie zaszło, bo nie docze­ka­łem się jego książ­ki w 1988 roku ani w 1989, kie­dy to w Kłodz­ku wyszło Spo­koj­ne mia­sto Śli­wy (Krzysz­to­fa Śliw­ki), ani też w 1990, roku wyda­nia Wier­szy Miro­sła­wa Drab­czy­ka. Może miał na to wpływ Marek Gar­ba­la, wyci­ska­ją­cy z nas, debiu­tan­tów, ostat­nie poty, zmu­sza­ją­cy do prze­ró­bek i popra­wek? Może w oso­bie Jac­ka natra­fił na god­ne­go sie­bie prze­ciw­ni­ka, któ­ry nie pozwo­lił zmie­nić ni prze­cin­ka, a przede wszyst­kim nie dał sobie wmó­wić praw­dy o zbyt łatwo prze­wi­dy­wal­nym sen­ty­men­ta­li­zmie i rze­ko­mej dosłow­no­ści? Pozo­sta­łych redak­to­rów serii – Micha­ła Fosto­wi­cza, Jana Sto­lar­czy­ka i Bogu­sła­wa Mich­ni­ka – nie podej­rze­wam o jakąś szcze­gól­ną nie­chęć do tego typu poezji.

Być może coś mi się plą­cze w ramach „zabi­ja­nia pamię­ci”, ale wiersz roz­po­czy­na­ją­cy tę księ­gę-pod­su­mo­wa­nie (w opra­co­wa­niu Pio­tra Śli­wiń­skie­go), już wte­dy bli­ski mi i zna­ny, miał być chy­ba czę­ścią tomi­ku przy­go­to­wy­wa­ne­go do wyda­nia w Kłodz­ku.

* * *

chciał­bym wier­szem zmie­nić świat
albo cho­ciaż jed­ne­go czło­wie­ka
albo choć jed­ną jego decy­zję
– powstrzy­mać nie­wła­ści­wy gest lub sło­wo

jestem w sta­nie napi­sać taki wiersz
ale powstrzy­mam się jesz­cze

86.04.01

Nie szu­ka­li­śmy moż­li­wo­ści eks­pe­ry­men­to­wa­nia, inten­cje nasze były pro­ste – uczest­ni­czyć sło­wem w moż­li­wej prze­mia­nie świa­ta. Takie było nasze rozu­mie­nie poezji i prze­czu­cie jej „zro­zu­mia­ło­ści”. Poezji, któ­ra mogła mieć wpływ już tyl­ko na nas samych i nam podob­nych. Cią­gle pozo­sta­wa­ło się w kontr­kul­tu­ro­wym kli­ma­cie poszu­ki­wa­nia wol­no­ści, bo tyl­ko wol­ni nie musie­li­śmy wsty­dzić się nad­wraż­li­wo­ści. „List do pozo­sta­łych” czy „Prze­sła­nie do nad­wraż­li­wych” wisia­ły na nie­jed­nej ścia­nie. Tyl­ko że ścia­ny Pod­sia­dły były naj­bar­dziej rucho­me. On nie pozo­sta­wał w miej­scu. Prze­miesz­czał się, rósł, roz­wi­jał. Dosko­na­lił środ­ki wyra­ża­nia tej podwój­nie oksy­mo­ro­nicz­nej zależ­no­ści mię­dzy pasją życia a nor­mą śmier­ci, mię­dzy miło­ścią do świa­ta a nie­na­wi­ścią do form jego urzą­dze­nia.

2

Osta­tecz­nie wspo­mnia­ny utwór tra­fi do arku­sza pt. Nie­szczę­ście dosko­na­łe wyda­ne­go w 1987 roku w Toru­niu. Do kłodz­kiej anto­lo­gii Chwi­la przed wier­szem dał Jacek inny, pocho­dzą­cy z tego same­go cza­su, tekst.

Zabi­ja­nie pamię­ci

pamię­ci Oli

Co wie­czór
kry­jąc twarz
pod kap­tu­rem lin­gwi­sty­ki
ukła­da­łem twą głów­kę
na wol­nym lub syla­bo­to­nicz­nym pnia­ku

co rano
tą samą szma­tą świ­tu
ocie­ra­jąc czo­ło
i wyszczer­bio­ny mózg
wycho­dzi­łem na Dro­gę

zamiast cie­bie szło ku mnie
zim­ne od spo­ko­ju powie­trze
w spóź­nio­nych srebr­nych orna­men­tach [2]

86.10.21

Nawet gdy się nie zna­ło pozo­sta­łej twór­czo­ści tajem­ni­cze­go przy­by­sza, to już w tym wstęp­nym przy­kła­dzie tra­fia­ło się na moty­wy i wąt­ki bez prze­rwy w tym świe­cie obo­wią­zu­ją­ce. Twa­rze, gło­wy, głów­ki, ist­ny kata­log ulot­nych foto­gra­fii. Poeta pamię­ta, nawet gdy „zabi­ja pamięć”, utrwa­la kolej­ne waż­ne spo­tka­nie z Dru­gim w Dro­dze. Może ktoś zada sobie kie­dyś tyle tru­du, by spi­sać wszyst­kich prze­wi­ja­ją­cych się przez repor­ter­skie poema­ty Pod­sia­dły, wszyst­kie oso­by dra­ma­tu, tej prze­lot­nej współ­eg­zy­sten­cji „w dro­dze pisma”. Miłość prze­ciw śmier­ci i prze­mi­ja­niu. Jej jest naj­wię­cej. Wraz z czu­ło­ścią two­rzy mię­dzy­ludz­ki sens, doty­czą­cy tych danych na chwi­lę towa­rzy­szy Dro­gi. Nie­skoń­czo­na gale­ria zauwa­żo­nych, wyobra­żo­nych, pod­słu­cha­nych, poko­cha­nych poje­dyn­czych ludzi (a nie spo­łe­czeń­stwa) i innych antro­po­mor­fi­zo­wa­nych bytów. Dziew­czy­na, pies, przy­ja­ciel, mija­na sta­rusz­ka, dziec­ko („Wszyst­ko, co dzie­ci zostawiają/ na two­jej Drodze/ jest sza­le­nie ważne”[3]), obłok na nie­bie, samot­na lesz­czy­na w kącie lasu, owad roz­pacz­li­we szar­pią­cy się na ści­ska­nym liściu.

I tu zazwy­czaj w tle nie­smak, gorycz, wyrzut sumie­nia, gdy żywa, spon­ta­nicz­na uczu­cio­wość – pod­sta­wa tego świa­to­po­glą­du – musi zma­gać się z papie­rem i jego wymo­ga­mi, z „wol­nym lub syla­bo­to­nicz­nym” mode­lem uty­li­za­cji. Jak­by była jakaś olśnie­wa­ją­ca praw­da spo­tka­nia z cudem czy­je­goś życia, sta­ją­ce­go się w chwi­lo­wym sean­sie empa­tii życiem same­go pod­mio­tu, i wyga­słe już potem ogni­sko wspo­mi­na­nia, czy­li zabi­ja­nia tego żywe­go ognia. Zamiast auten­ty­ku bycia ze sobą, wier­szo­wa „zim­na od spo­ko­ju” pod­rób­ka, taniec sty­gną­cych cie­ni, kon­wen­cjo­nal­na repro­duk­cja, „spóź­nio­ne srebr­ne orna­men­ty”. I oto już rysu­je się pro­gram: głę­biej, moc­nej, ryzy­kow­niej, poza orna­ment. Sku­tecz­niej. Wia­ra w sku­tek okre­ślo­ny pasją słów, w dzi­ką roz­pacz, roz­sza­la­ły gniew, szy­der­czą iro­nię. Cho­ciaż w sło­wach moż­na na chwi­lę przy­wró­cić przy­ro­dzo­ny, jak­by pra­na­tu­ral­ny porzą­dek świa­ta, uto­pij­ną struk­tu­rę jesz­cze sprzed Kościo­ła, Pra­wa, Spo­łe­czeń­stwa, Poli­ty­ki, Urzę­du itd. Po to sta­je się wiersz, a jakieś trud­ne do sca­le­nia, ale chy­ba moje, „ja” wypru­wa sobie żyły na sce­nie, w tym jedy­nym w swo­im rodza­ju momen­tal­nym spek­ta­klu – o coś, w imię cze­goś. Niech­by to były nawet jakieś uro­je­nia, ale ja spa­lam się w ich ogniu, wal­czę.

Kto wie, czy obok nad­wraż­li­wo­ści naj­waż­niej­sza nie była wyjąt­ko­wa pamię­tli­wość. Pamięć do ludzi, zda­rzeń, sytu­acji, zdań i słów, pamięć pod­su­wa­ją­ca goto­wy mate­riał dla nie­by­wa­łej inwen­cji słow­nej, dla owej, jak w tym wier­szu, „lin­gwi­sty­ki”. Ale cho­dzi też o tę pamięć szcze­gól­ną, ele­gij­ną, przy­wra­ca­ją­cą życie temu, co ode­szło i tym, któ­rzy ode­szli. „Ja w co dru­gim wier­szu albo sto­ję nad gro­bem, albo jestem jed­ną nogą w gro­bie, albo opła­ku­ję fakt prze­mi­ja­nia” – wspo­mi­na po latach Jacek w przy­ja­ciel­skim mailu do mnie.

Melan­cho­lij­na ele­gij­ność, ta meta­fi­zycz­na straż; sej­smo­gra­fy Pod­sia­dły wychwy­tu­ją kolej­ną śmierć i dzie­lą ją na czwo­ro, i na wię­cej wer­sów, śpiew­nie bądź głu­cho (ale jed­nak ryt­micz­nie) prze­świe­tla­jąc słoń­cem, nasy­ca­jąc odde­chem. Takie są, mię­dzy inny­mi, obo­wiąz­ki zro­zu­mia­łej poezji[4]. Jakie jesz­cze?

3

Sło­wo „praw­da” wyda­wa­ło się wte­dy w mia­rę uży­tecz­ne i jed­no­znacz­ne. Bli­skie było wyobraź­ni, wraż­li­wo­ści i tej jakiejś wznio­sło­ści (egzal­ta­cji?) à rebo­urs. Jesz­cze doty­czy­ło życia, któ­re­go mia­ły doty­kać wier­sze. Z któ­re­go mia­ły się brać. We wspo­mnia­nej kłodz­kiej anto­lo­gii Krzysz­tof Śliw­ka pisał: „Praw­da jest// tyl­ko my cho­wa­my się/ po bramach”[5], a w swo­im, rok póź­niej wyda­nym, tomi­ku dopo­wia­dał Miro­sław Drab­czyk: „praw­da jest prawdziwa/ w tle wid­no­krę­gu chy­trze ukryta/ ujaw­nia się/ gdy patrzą­cy znika”[6]. Były więc do zdła­wie­nia jakieś pozo­ry, były łuski do zrzu­ce­nia z oczu. Przed mło­dym poetą sta­wa­ła szan­sa na obja­wie­nie wraz z pod­ję­ciem spe­cy­ficz­nej prak­ty­ki medy­ta­cyj­no-kon­te­sta­cyj­nej. Drab­czyk, o dwa lata star­szy od Jac­ka, pro­po­no­wał raczej medy­ta­cję…

 (…)
Jest tak cicho, umil­kły zwie­rzę­ta.
Nad łąką peł­ną baśnio­wych stwo­rzeń
wiatr prze­no­si źdźbła tra­wy.
Nic nie mówi­my.
Idzie wie­czór. [7]

…lub melan­cho­lij­ną obser­wa­cję w sty­lu „Brud­na baba, omi­ja­na przez dorosłych/ i chęt­nie oglą­da­na przez dzieci,/ ma całą ław­kę dla siebie/ i swo­ich tobołków”[8]. Impo­no­wał Pod­sia­dle zna­jo­mo­ścią poezji ame­ry­kań­skiej (w 1988 wydał zbio­rek wier­szy Gary’ego Sny­de­ra), post­sta­chu­ro­wym sty­lem życia w dro­dze, w róż­nych miej­scach i zawo­dach. Z kolei o trzy lata młod­szy Śliw­ka wska­zy­wał na kon­te­sta­cję – para­dok­sal­ną mie­szan­kę zaan­ga­żo­wa­nia i dystan­su. Boha­te­ro­wi jego ówcze­snych wier­szy naj­le­piej pośród odmień­ców, arty­stów, waria­tów. Wła­śnie kimś takim chce być. Na kogoś takie­go się kreu­je. Dra­mat Wojacz­ka roz­gry­wa­ny jesz­cze raz. „Po uli­cach twar­dych jak pan­cerz rozgwiazdy/ po noc­nych meli­nach aresz­tach i pod­rzęd­nych knaj­pach z sza­fą grającą/ toczy się mój los niczym awan­tur­nik Vil­lon po póź­no­śre­dnio­wiecz­nym mroku”[9].

I mię­dzy tymi wpły­wa­mi (i wie­lu inny­mi inspi­ra­cja­mi) dwu­dzie­sto­dwu­let­ni Jacek Pod­sia­dło. Mię­dzy nie­mal jogi­nicz­ną prak­ty­ką i sma­ko­wa­niem „całej jaskra­wo­ści” a bun­tem i awan­tu­rą, w parok­sy­zmach gnie­wu i przy­pły­wach wstrzą­sa­ją­cej tkli­wo­ści. Z cha­osu wyła­nia się pod­ręcz­ny zasób świę­to­ści. Jak­by bli­sko tych słów Micha­ła Fosto­wi­cza – któ­ry kłodz­ką anto­lo­gię usi­ło­wał uło­żyć z krą­żą­cych wokół, czę­sto sprzecz­nych, frag­men­tów – pyta­ją­ce­go o to, „czym jed­nak jest ta świę­tość wypo­wia­da­na powo­li i jak­by z nad­mier­ną powa­gą, zapi­sy­wa­na w krót­kich, prze­waż­nie, linij­kach? Może jest cał­kiem zwy­czaj­na? Czym jest chwi­la poprze­dza­ją­ca sło­wo? Odpo­wie­dzi mogą być róż­ne, ale żad­na nie będzie jasna. W poszu­ki­wa­niu języ­ka poza wie­dzą i świa­do­mo­ścią przed­mio­to­we­go świa­ta nie­uchron­nie tra­ci się pew­ność. Cze­ka­jąc na sło­wo, nie może­my wie­dzieć, jakie ono będzie. Stan poetyc­ki to porzu­ce­nie łatwych okre­śleń, upa­trzo­ne­go sen­su i obra­zu świa­ta, to wypo­wia­da­nie jak­by w ciemno”10.

4

Minę­ło kil­ka lat. Pro­gram okrzepł, zra­dy­ka­li­zo­wał się. Pory­wi­sty prąd nie­usta­ją­cej mowy, wyso­ki ton sys­te­mu ner­wo­we­go przy­bie­rał coraz to inne odcie­nie ser­decz­ne­go, pochła­nia­ją­ce­go go w zupeł­no­ści zaan­ga­żo­wa­nia. Bywał to nie­kie­dy „wyso­ki ton” pole­micz­no-publi­cy­stycz­ny, zapal­czy­wie roz­pra­wia­ją­cy się z ofi­cjal­no­ścią i fasa­do­wo­ścią cywi­li­za­cji pośpie­chu i lek­ce­wa­że­nia. W co dru­gim wier­szu sły­szy­my gło­śne pro­te­sty apo­sto­ła nowej wspól­no­ty opar­tej na miło­ści i kon­tem­pla­cji wspa­nia­ło­ści ist­nie­nia, wypo­wie­dzi melan­cho­lij­ne­go pro­ro­ka, któ­ry prze­kli­na sys­tem opar­ty na wyzy­sku, nie­na­wi­ści, prze­mo­cy. W świe­tle takich uogól­nień współ­cze­sność jest cią­giem dal­szym gene­ral­ne­go nie­po­ro­zu­mie­nia, zde­ge­ne­ro­wa­nej tra­dy­cji. Poja­wia się teza, że ten świat nie jest dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nym świa­tem, a co wię­cej – praw­do­po­dob­nie nie da się go nigdy zbyt nale­ży­cie, zgod­nie ze spra­wie­dli­wo­ścią wyż­sze­go, uczu­cio­we­go, rzę­du, zor­ga­ni­zo­wać, że wpi­sa­na w spo­łecz­ną natu­rę czło­wie­ka jest rywa­li­za­cja, wal­ka, agre­sja kon­sty­tu­ują­ca struk­tu­rę pań­stwa jako narzę­dzia domi­na­cji nad oby­wa­te­lem. Wie­le tych wybit­nie „oby­wa­tel­skich” (w prze­wrot­nym sen­sie) wier­szy wypo­wia­da oby­wa­tel­skie posłu­szeń­stwo i pro­pa­gu­je celo­we, świa­do­me nie­po­słu­szeń­stwo. Czy­ta­my wów­czas nad­zwy­czaj pło­mien­ne dia­try­by ukła­da­ne przez auto­ra z zacie­kłym upo­rem w wiel­ki już cykl. Weź­my do ręki jeden z wyda­nych w tych latach tomi­ków. W Dobrej zie­mi dla mura­rzy zwra­ca­ją uwa­gę demon­stra­cyj­nie wyeks­po­no­wa­ne „Wier­sze prze­ciw pań­stwu”, któ­rym przy­świe­ca idea wzię­ta z Jona­tha­na Swi­fta przy­po­mnia­na w for­mie mot­ta do „Dru­gie­go wier­sza prze­ciw Pań­stwu”: „Zawsze nie­na­wi­dzi­łem wszyst­kich naro­dów, pro­fe­sji i spo­łe­czeństw, a cała moja miłość skie­ro­wa­na jest ku pew­nym jednostkom”[11]. Stro­nę wcze­śniej odnaj­du­je­my bar­dzo wyraź­ny sygnał takiej opcji antro­po­lo­gicz­nej, któ­ra postrze­ga czło­wie­ka w uwa­run­ko­wa­niach osob­ni­czych, indy­wi­du­al­nych, a demon­stra­cyj­nie uni­ka uogól­nień natu­ry socjo­lo­gicz­nej i wyra­ża zwró­ce­nie się „na stro­nę czło­wie­ka i jego małych, samot­nych spraw”[12]. Ot, „cał­kiem zwy­czaj­na świę­tość” – w jesz­cze innym kon­tek­ście umie­ść­my sło­wa Fosto­wi­cza. Już w pierw­szym wier­szu tego zbio­ru napo­my­ka się, że poli­ty­ka i roz­mo­wy o niej są czymś kosz­mar­nym, a potem przez pozo­sta­łych dwa­dzie­ścia kil­ka wier­szy tomu bar­dzo kon­se­kwent­nie udo­wad­nia się kosz­mar tego wła­śnie ludz­kie­go uwi­kła­nia, ozda­bia­jąc nasze osią­gnię­cia spo­łecz­no-poli­tycz­ne po 1989 roku nastę­pu­ją­cy­mi epi­te­ta­mi: „Demon demo­kra­cji, masz­ka­ra racji sta­nu, twar­da wola więk­szo­ści, zbio­ro­we widzi­mi­się, (…) posłać posłów na grzy­by, roze­brać pre­zy­den­ta”, zaś w poin­cie: „A kamień cel­nie wypu­ścić w pierw­sze­go demo­kra­tę, co szu­kał­by podob­ne­go do sie­bie, by mówić: my”[13].

Jeże­li już jeste­śmy przy tym wier­szu, to zwróć­my uwa­gę na rolę muzy­ki. Krzysz­tof Śliw­ka odzwier­cie­dle­nie ludz­kie­go i poetyc­kie­go bun­tu zna­lazł w pun­ku. Boha­te­ro­wi utwo­rów Pod­sia­dły bliż­sza jest „muzy­ka zie­mi”. Nie­kie­dy sam na czymś gra, zaszy­ty w sza­ła­sie na odlu­dziu, albo wspo­mi­na to, co się z nim dzia­ło pod wpły­wem muzy­ki rozu­mia­nej jako namiast­ka wol­no­ści i unie­sie­nia. Alu­zje te doty­czą blu­esa, jaz­zu, reg­gae oraz muzy­ki i tek­stów Boba Dyla­na. We wspo­mnia­nym wier­szu lista roz­sze­rza się o coś, co od bie­dy moż­na by nazwać „muzy­ką etnicz­ną”.

 (…)
Col­lin Wal­cott, Don Cher­ry i Nana Vascon­ce­los,
dzi­ka pieśń życia uję­ta regu­łą etno-jaz­zu,
ponad­dźwię­ko­wa modli­twa w ste­reo­fo­nicz­nym medium,
co za radość w samot­nym gospo­dar­stwie domo­wym.
A jed­nak rad bym wró­cić do łupa­nia kamie­nia.
Zamie­nić radio na bęben, odku­rzacz na wiąz­kę gałę­zi,
w ciem­no­ści się posłu­gi­wać doty­kiem zamiast żarów­ki,
nie musieć pła­cić podat­ków, słów na papie­rze nie wię­zić.
(…)[14]

5

Po kil­ku latach mil­cze­nia Jacek Pod­sia­dło wró­cił z nowy­mi wier­sza­mi. Tomik Pod świa­tło uka­zał się nakła­dem wła­snym w 2012 roku w Opo­lu. Dowie­dzieć się z nie­go moż­na i tego, że muzycz­ne upodo­ba­nia poety nie­wie­le się zmie­ni­ły. Nie mówiąc już o wciąż trwa­ją­cych sta­rych przy­jaź­niach i docho­dzą­cych do gło­su wspo­mnie­niach z szu­ka­ją­cej wyra­zu mło­do­ści.

Na śmierć Micha­ła Fosto­wi­cza

Słu­cha­łem Isra­ela Kamakawiwo’ole,
w tle rwa­ły się dźwię­ki z kre­sków­ki Marian­ki,
z kosmo­su, choć się cze­ka, nie docho­dził sygnał,
więc spraw­dzi­łem pocz­tę, tro­chę machi­nal­nie,
i był mail od Śli­wy, jed­no zda­nie czy też
led­wie rów­no­waż­nik, nabra­ły powa­gi
szcze­bio­ty, sko­wy­ty rysun­ko­wej zgrai
oraz gita­ra, na któ­rej ten gru­by Hawaj­czyk
grał teraz tak, jak­by grał idąc pod górę
z dzie­cia­kiem na ple­cach i wal­cząc z wichu­rą,
któ­ra nam z powro­tem wpy­cha oddech w usta,
i zama­ja­czy­ła mi gdzieś moja mło­dość,
oko­li­ce Kłodz­ka i two­ja Ali­cja,
że do domu do was szło się bar­dzo dłu­go,
bo jak miesz­kać, to tyl­ko wyso­ko, jak pta­ki,
i że nic dziw­ne­go, że gwał­tow­nik, pijak,
w ogó­le ktoś taki jak ja w tam­tych cza­sach
nie ster­czał w kolej­ce po bud­dyj­ską mądrość
u twych drzwi, i w sumie to nawet i lepiej,
żeś nie znał wzno­szo­nych za cie­bie toa­stów
ni cichych podzi­wów, takich jak nad ranem,
gdy się ujrzy mrów­kę czy źdźbło w nowym świe­tle,
bo to w samot­no­ści pozna­je­my pięk­no,
co tu zresz­tą gadać, gdy pora wysia­dać,
świat ano­ni­mo­wy i ani­mo­wa­ny
przy­cho­dził po nasze trium­fy jak po swo­je,
reszt­ką słów i led­wie mru­cząc je pod nosem
skła­dam ci ele­gię, hołd tyci, darem­ny,
by wyznać niko­mu, wydu­kać w tę pust­kę,
że zawsze, ile­kroć byłem w Mię­dzy­gó­rzu,
lubi­łem myśleć, że jesteś: tam, w górze.[15]

Pod­miot mówią­cy, por­te-paro­le poety, otrzy­mał maila od „Śli­wy”, czy­li Krzysz­to­fa Śliw­ki, z infor­ma­cją o śmier­ci poety, filo­zo­fa i mala­rza Micha­ła Fosto­wi­cza. Dokład­nie zapa­mię­ta­na zosta­ła ta sce­na i odtwo­rzo­na ze szcze­gó­ła­mi. Istot­ne jest tło dźwię­ko­we towa­rzy­szą­ce pro­ce­som zacho­dzą­cym w psy­chi­ce boha­te­ra. Nakła­da­ją się na sie­bie róż­ne dźwię­ki. Przede wszyst­kim słu­cha­na przez poetę ulu­bio­na muzy­ka etnicz­na – obec­nie Pod­sia­dło pro­wa­dzi domo­we radio „Stud­nia” pro­pa­gu­ją­ce rdzen­ną muzy­kę róż­nych kul­tur – tu kon­kret­nie gita­ro­wy utwór w wyko­na­niu Isra­ela Kamakawiwo’ole, nie­ży­ją­ce­go już hawaj­skie­go wir­tu­oza. Do gło­su w prze­strze­ni miesz­ka­nia docho­dzi inna – nie­wy­bra­na świa­do­mie, a narzu­ca­ją­ca się z zewnątrz – ścież­ka dźwię­ko­wa, koja­rzo­na z wpa­trzo­ną w ekran córecz­ką poety, Marian­ką („w tle rwa­ły się dźwię­ki z kreskówki”[16]). Począ­tek utwo­ru wyda­je się nie­co żar­to­bli­wy, zwłasz­cza gdy przy­po­mni­my sobie, krą­żą­ce w Inter­ne­cie, zdję­cie tego 350-kilo­gra­mo­we­go Hawaj­czy­ka gra­ją­ce­go na uku­le­le albo uświa­do­mi­my sobie „szcze­bio­ty, sko­wy­ty rysun­ko­wej zgrai”. Ta cie­pła i domo­wa, z lek­ka kro­to­chwil­na, atmos­fe­ra pierzch­nie momen­tal­nie, gdy poeta odbie­rze pocz­tę i z listu dowie się, co się wyda­rzy­ło. Decy­zja o spraw­dze­niu pocz­ty poprze­dzo­na jest kon­sta­ta­cją o mil­czą­cym kosmo­sie. Oto­czo­ny dźwię­ka­mi lirycz­ny nar­ra­tor cze­kał na naj­waż­niej­szy dźwięk, któ­ry był­by „sygna­łem z kosmo­su”. Czy mamy tu do czy­nie­nia z topo­sem mil­czą­ce­go nie­ba i nie­obec­ne­go Boga? Być może. W innych utwo­rach tego zbio­ru poja­wia­ją się alu­zje poświad­cza­ją­ce istot­ność tro­pu bra­ku zaufa­nia do osta­tecz­nej instan­cji, któ­rej obec­ność jest ilu­zo­rycz­na i nie­god­na już wia­ry, „choć się cze­ka”. Docze­kać się moż­na co naj­wy­żej kolej­nej wia­do­mo­ści o śmier­ci zaist­nia­łej wśród waż­nych dla boha­te­ra osób.

W tym wier­szu zwra­ca się uwa­gę na to, co zmie­ni­ło się w jed­nej chwi­li, nie­mal z sekun­dy na sekun­dę. Ota­cza­ją­ce pod­miot przy­pad­ko­we dźwię­ki nagle nabra­ły sen­su i powa­gi, a w gita­ro­wej muzy­ce doszły do gło­su mino­ro­we tony: „grał teraz tak, jak­by grał idąc pod górę/ z dzie­cia­kiem na ple­cach i wal­cząc z wichu­rą”. Nie­zna­czą­ce dźwię­ki zaczę­ły zna­czyć, wzno­sząc się na poziom ade­kwat­nej ilu­stra­cji roz­wi­ja­ją­ce­go się sta­nu wzru­sze­nia i wspo­mnie­nia. Już były na miej­scu, mówi­ły coś o życiu i śmier­ci, anty­cy­po­wa­ły w wyobraź­ni poety to, co mia­ło za chwi­lę wyda­rzyć się w sło­wach. W muzy­ce dało się sły­szeć wysi­łek ist­nie­nia – obra­zo­wo spro­wa­dzo­ne­go do wdra­py­wa­nia się na górę, mozol­ne­go zdo­by­wa­nia szczy­tu „z dzie­cia­kiem na ple­cach”. A w następ­nych wer­sach z pozio­mu uogól­nie­nia, meta­fo­ry bycia prze­cho­dzi się do kon­kre­tów segre­gu­ją­cej pamię­ci, opi­su wędrów­ki do domu Fosto­wi­cza posta­wio­ne­go na real­nej, wyso­kiej górze17. Ale góra już zaist­nia­ła, wcze­śniej zaświ­ta­ła jej wynio­słość w wysi­lo­nej, natę­żo­nej muzy­ce, w empa­tycz­nym unie­sie­niu nasłu­chu­ją­ce­go poety. Jak­że cha­rak­te­ry­stycz­ne jest to gra­ma­tycz­ne przej­ście z wstęp­ne­go „ja” do ogól­no­ludz­kie­go „my”: „któ­ra nam z powro­tem wpy­cha oddech w usta”.

Figu­ra Syzy­fa, ulu­bio­nej posta­ci egzy­sten­cja­li­stów, poja­wia się w tle jako sym­bol tru­du dźwi­ga­nia cze­goś w mar­szu pod górę. Tutaj nie kamień, a dziec­ko. I dodat­ko­wo wiatr spy­cha­ją­cy w dół, chwie­ją­cy ludz­ką posta­cią – jakaś orga­nicz­na prze­ciw­ność „wpy­cha­ją­ca z powro­tem oddech w usta”. Żmud­na wędrów­ka, opór mate­rii, wal­ka z samym sobą, prze­kra­cza­nie – oto para­me­try nasze­go losu, wła­ści­wa treść wypeł­nia­ją­ca praw­dzi­we zna­cze­nie zaim­ka „nas”. Ten maja­czą­cy w dali obraz zbio­ro­wo­ści gene­ru­je wspo­mnie­nia zwią­za­ne z odle­głą wspól­no­tą mło­do­ści. Mło­do­ści w znacz­nym stop­niu okre­śla­nej przez rodzaj wyzna­wa­nych (wciąż żywych mimo napie­ra­ją­cej pust­ki) ide­ałów oraz słu­cha­nej i nie­mal czczo­nej muzy­ki.


Przy­pi­sy:
[1] Przy­po­mi­na się wiersz „W cudow­nie oso­bo­wym i noc­nym pocią­gu z Kali­sza do Kłodz­ka” z tomi­ku Sobą po mapie (1989).
[2] Chwi­la przed wier­szem (1989), s. 14.
[3]  Z wier­sza „Linia” z tomi­ku Nie­szczę­ście dosko­na­łe (1987).
[4] Moż­na wyobra­zić sobie, że nie­zro­zu­mia­ła wbrew pozo­rom też krą­ży w pobli­żu (czym jed­nak w tej chwi­li nie będzie­my się zaj­mo­wać).
[5] Chwi­la przed wier­szem (1989), s. 27.
[6] Miro­sław Drab­czyk, Wier­sze (1990), s. 7.
[7] Tam­że, s. 19.
[8] Tam­że, s. 12.
[9] Krzysz­tof Śliw­ka, Spo­koj­ne mia­sto (1989), s. 11.
[10] Michał Fosto­wicz „Chwi­la przed wier­szem”, wstęp do anto­lo­gii Chwi­la przed wier­szem (1989), s. 5
[11] Jacek Pod­sia­dło, Dobra zie­mia dla mura­rzy (1994), s. 19.
[12] Tam­że, s. 18.
[13] Tam­że, s. 19.
[14] Tam­że.
[15] Jacek Pod­sia­dło, Pod świa­tło (2012), s. 12–13.
[16] Tam­że (ten i wszyst­kie cyta­ty do koń­ca).
[17] Miej­sco­wość Mię­dzy­gó­rze w Masy­wie Śnież­ni­ka (powiat kłodz­ki) czę­sto wte­dy odwie­dza­na przez poetę w towa­rzy­stwie Śli­wy.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania