1
Słyszałem, że tomik Jacka (ale nawet Śliwa jeszcze nie znał jego tytułu) miał być wydany w 1987 razem z moim i kilkoma innymi. W owym roku w serii poetyckiej Kłodzkiego Klubu Literackiego – „Witryna Artystów” – ukazały się m.in. Jestem w jagodzie snu Wojtka Izaaka Strugały, Tabula Smaragdina Hermesa Trismegistosa w opracowaniu i tłumaczeniu Henryka Wańka, czy przygotowane przez Piotra Rypsona Czternaście tłumaczeń telefonicznych dla Steve’a McCaffery Dicka Higginsa. Wtedy Jacek Podsiadło często zahaczał o Wrocław, Ząbkowice, Kłodzko[1], w ogóle Dolny Śląsk stawał mu się bardzo bliski. Nie wiem, co właściwie zaszło, bo nie doczekałem się jego książki w 1988 roku ani w 1989, kiedy to w Kłodzku wyszło Spokojne miasto Śliwy (Krzysztofa Śliwki), ani też w 1990, roku wydania Wierszy Mirosława Drabczyka. Może miał na to wpływ Marek Garbala, wyciskający z nas, debiutantów, ostatnie poty, zmuszający do przeróbek i poprawek? Może w osobie Jacka natrafił na godnego siebie przeciwnika, który nie pozwolił zmienić ni przecinka, a przede wszystkim nie dał sobie wmówić prawdy o zbyt łatwo przewidywalnym sentymentalizmie i rzekomej dosłowności? Pozostałych redaktorów serii – Michała Fostowicza, Jana Stolarczyka i Bogusława Michnika – nie podejrzewam o jakąś szczególną niechęć do tego typu poezji.
Być może coś mi się plącze w ramach „zabijania pamięci”, ale wiersz rozpoczynający tę księgę-podsumowanie (w opracowaniu Piotra Śliwińskiego), już wtedy bliski mi i znany, miał być chyba częścią tomiku przygotowywanego do wydania w Kłodzku.
* * *
chciałbym wierszem zmienić świat
albo chociaż jednego człowieka
albo choć jedną jego decyzję
– powstrzymać niewłaściwy gest lub słowo
jestem w stanie napisać taki wiersz
ale powstrzymam się jeszcze
86.04.01
Nie szukaliśmy możliwości eksperymentowania, intencje nasze były proste – uczestniczyć słowem w możliwej przemianie świata. Takie było nasze rozumienie poezji i przeczucie jej „zrozumiałości”. Poezji, która mogła mieć wpływ już tylko na nas samych i nam podobnych. Ciągle pozostawało się w kontrkulturowym klimacie poszukiwania wolności, bo tylko wolni nie musieliśmy wstydzić się nadwrażliwości. „List do pozostałych” czy „Przesłanie do nadwrażliwych” wisiały na niejednej ścianie. Tylko że ściany Podsiadły były najbardziej ruchome. On nie pozostawał w miejscu. Przemieszczał się, rósł, rozwijał. Doskonalił środki wyrażania tej podwójnie oksymoronicznej zależności między pasją życia a normą śmierci, między miłością do świata a nienawiścią do form jego urządzenia.
2
Ostatecznie wspomniany utwór trafi do arkusza pt. Nieszczęście doskonałe wydanego w 1987 roku w Toruniu. Do kłodzkiej antologii Chwila przed wierszem dał Jacek inny, pochodzący z tego samego czasu, tekst.
Zabijanie pamięci
pamięci Oli
Co wieczór
kryjąc twarz
pod kapturem lingwistyki
układałem twą główkę
na wolnym lub sylabotonicznym pniaku
co rano
tą samą szmatą świtu
ocierając czoło
i wyszczerbiony mózg
wychodziłem na Drogę
zamiast ciebie szło ku mnie
zimne od spokoju powietrze
w spóźnionych srebrnych ornamentach [2]
86.10.21
Nawet gdy się nie znało pozostałej twórczości tajemniczego przybysza, to już w tym wstępnym przykładzie trafiało się na motywy i wątki bez przerwy w tym świecie obowiązujące. Twarze, głowy, główki, istny katalog ulotnych fotografii. Poeta pamięta, nawet gdy „zabija pamięć”, utrwala kolejne ważne spotkanie z Drugim w Drodze. Może ktoś zada sobie kiedyś tyle trudu, by spisać wszystkich przewijających się przez reporterskie poematy Podsiadły, wszystkie osoby dramatu, tej przelotnej współegzystencji „w drodze pisma”. Miłość przeciw śmierci i przemijaniu. Jej jest najwięcej. Wraz z czułością tworzy międzyludzki sens, dotyczący tych danych na chwilę towarzyszy Drogi. Nieskończona galeria zauważonych, wyobrażonych, podsłuchanych, pokochanych pojedynczych ludzi (a nie społeczeństwa) i innych antropomorfizowanych bytów. Dziewczyna, pies, przyjaciel, mijana staruszka, dziecko („Wszystko, co dzieci zostawiają/ na twojej Drodze/ jest szalenie ważne”[3]), obłok na niebie, samotna leszczyna w kącie lasu, owad rozpaczliwe szarpiący się na ściskanym liściu.
I tu zazwyczaj w tle niesmak, gorycz, wyrzut sumienia, gdy żywa, spontaniczna uczuciowość – podstawa tego światopoglądu – musi zmagać się z papierem i jego wymogami, z „wolnym lub sylabotonicznym” modelem utylizacji. Jakby była jakaś olśniewająca prawda spotkania z cudem czyjegoś życia, stającego się w chwilowym seansie empatii życiem samego podmiotu, i wygasłe już potem ognisko wspominania, czyli zabijania tego żywego ognia. Zamiast autentyku bycia ze sobą, wierszowa „zimna od spokoju” podróbka, taniec stygnących cieni, konwencjonalna reprodukcja, „spóźnione srebrne ornamenty”. I oto już rysuje się program: głębiej, mocnej, ryzykowniej, poza ornament. Skuteczniej. Wiara w skutek określony pasją słów, w dziką rozpacz, rozszalały gniew, szyderczą ironię. Chociaż w słowach można na chwilę przywrócić przyrodzony, jakby pranaturalny porządek świata, utopijną strukturę jeszcze sprzed Kościoła, Prawa, Społeczeństwa, Polityki, Urzędu itd. Po to staje się wiersz, a jakieś trudne do scalenia, ale chyba moje, „ja” wypruwa sobie żyły na scenie, w tym jedynym w swoim rodzaju momentalnym spektaklu – o coś, w imię czegoś. Niechby to były nawet jakieś urojenia, ale ja spalam się w ich ogniu, walczę.
Kto wie, czy obok nadwrażliwości najważniejsza nie była wyjątkowa pamiętliwość. Pamięć do ludzi, zdarzeń, sytuacji, zdań i słów, pamięć podsuwająca gotowy materiał dla niebywałej inwencji słownej, dla owej, jak w tym wierszu, „lingwistyki”. Ale chodzi też o tę pamięć szczególną, elegijną, przywracającą życie temu, co odeszło i tym, którzy odeszli. „Ja w co drugim wierszu albo stoję nad grobem, albo jestem jedną nogą w grobie, albo opłakuję fakt przemijania” – wspomina po latach Jacek w przyjacielskim mailu do mnie.
Melancholijna elegijność, ta metafizyczna straż; sejsmografy Podsiadły wychwytują kolejną śmierć i dzielą ją na czworo, i na więcej wersów, śpiewnie bądź głucho (ale jednak rytmicznie) prześwietlając słońcem, nasycając oddechem. Takie są, między innymi, obowiązki zrozumiałej poezji[4]. Jakie jeszcze?
3
Słowo „prawda” wydawało się wtedy w miarę użyteczne i jednoznaczne. Bliskie było wyobraźni, wrażliwości i tej jakiejś wzniosłości (egzaltacji?) à rebours. Jeszcze dotyczyło życia, którego miały dotykać wiersze. Z którego miały się brać. We wspomnianej kłodzkiej antologii Krzysztof Śliwka pisał: „Prawda jest// tylko my chowamy się/ po bramach”[5], a w swoim, rok później wydanym, tomiku dopowiadał Mirosław Drabczyk: „prawda jest prawdziwa/ w tle widnokręgu chytrze ukryta/ ujawnia się/ gdy patrzący znika”[6]. Były więc do zdławienia jakieś pozory, były łuski do zrzucenia z oczu. Przed młodym poetą stawała szansa na objawienie wraz z podjęciem specyficznej praktyki medytacyjno-kontestacyjnej. Drabczyk, o dwa lata starszy od Jacka, proponował raczej medytację…
(…)
Jest tak cicho, umilkły zwierzęta.
Nad łąką pełną baśniowych stworzeń
wiatr przenosi źdźbła trawy.
Nic nie mówimy.
Idzie wieczór. [7]
…lub melancholijną obserwację w stylu „Brudna baba, omijana przez dorosłych/ i chętnie oglądana przez dzieci,/ ma całą ławkę dla siebie/ i swoich tobołków”[8]. Imponował Podsiadle znajomością poezji amerykańskiej (w 1988 wydał zbiorek wierszy Gary’ego Snydera), poststachurowym stylem życia w drodze, w różnych miejscach i zawodach. Z kolei o trzy lata młodszy Śliwka wskazywał na kontestację – paradoksalną mieszankę zaangażowania i dystansu. Bohaterowi jego ówczesnych wierszy najlepiej pośród odmieńców, artystów, wariatów. Właśnie kimś takim chce być. Na kogoś takiego się kreuje. Dramat Wojaczka rozgrywany jeszcze raz. „Po ulicach twardych jak pancerz rozgwiazdy/ po nocnych melinach aresztach i podrzędnych knajpach z szafą grającą/ toczy się mój los niczym awanturnik Villon po późnośredniowiecznym mroku”[9].
I między tymi wpływami (i wielu innymi inspiracjami) dwudziestodwuletni Jacek Podsiadło. Między niemal joginiczną praktyką i smakowaniem „całej jaskrawości” a buntem i awanturą, w paroksyzmach gniewu i przypływach wstrząsającej tkliwości. Z chaosu wyłania się podręczny zasób świętości. Jakby blisko tych słów Michała Fostowicza – który kłodzką antologię usiłował ułożyć z krążących wokół, często sprzecznych, fragmentów – pytającego o to, „czym jednak jest ta świętość wypowiadana powoli i jakby z nadmierną powagą, zapisywana w krótkich, przeważnie, linijkach? Może jest całkiem zwyczajna? Czym jest chwila poprzedzająca słowo? Odpowiedzi mogą być różne, ale żadna nie będzie jasna. W poszukiwaniu języka poza wiedzą i świadomością przedmiotowego świata nieuchronnie traci się pewność. Czekając na słowo, nie możemy wiedzieć, jakie ono będzie. Stan poetycki to porzucenie łatwych określeń, upatrzonego sensu i obrazu świata, to wypowiadanie jakby w ciemno”10.
4
Minęło kilka lat. Program okrzepł, zradykalizował się. Porywisty prąd nieustającej mowy, wysoki ton systemu nerwowego przybierał coraz to inne odcienie serdecznego, pochłaniającego go w zupełności zaangażowania. Bywał to niekiedy „wysoki ton” polemiczno-publicystyczny, zapalczywie rozprawiający się z oficjalnością i fasadowością cywilizacji pośpiechu i lekceważenia. W co drugim wierszu słyszymy głośne protesty apostoła nowej wspólnoty opartej na miłości i kontemplacji wspaniałości istnienia, wypowiedzi melancholijnego proroka, który przeklina system oparty na wyzysku, nienawiści, przemocy. W świetle takich uogólnień współczesność jest ciągiem dalszym generalnego nieporozumienia, zdegenerowanej tradycji. Pojawia się teza, że ten świat nie jest dobrze zorganizowanym światem, a co więcej – prawdopodobnie nie da się go nigdy zbyt należycie, zgodnie ze sprawiedliwością wyższego, uczuciowego, rzędu, zorganizować, że wpisana w społeczną naturę człowieka jest rywalizacja, walka, agresja konstytuująca strukturę państwa jako narzędzia dominacji nad obywatelem. Wiele tych wybitnie „obywatelskich” (w przewrotnym sensie) wierszy wypowiada obywatelskie posłuszeństwo i propaguje celowe, świadome nieposłuszeństwo. Czytamy wówczas nadzwyczaj płomienne diatryby układane przez autora z zaciekłym uporem w wielki już cykl. Weźmy do ręki jeden z wydanych w tych latach tomików. W Dobrej ziemi dla murarzy zwracają uwagę demonstracyjnie wyeksponowane „Wiersze przeciw państwu”, którym przyświeca idea wzięta z Jonathana Swifta przypomniana w formie motta do „Drugiego wiersza przeciw Państwu”: „Zawsze nienawidziłem wszystkich narodów, profesji i społeczeństw, a cała moja miłość skierowana jest ku pewnym jednostkom”[11]. Stronę wcześniej odnajdujemy bardzo wyraźny sygnał takiej opcji antropologicznej, która postrzega człowieka w uwarunkowaniach osobniczych, indywidualnych, a demonstracyjnie unika uogólnień natury socjologicznej i wyraża zwrócenie się „na stronę człowieka i jego małych, samotnych spraw”[12]. Ot, „całkiem zwyczajna świętość” – w jeszcze innym kontekście umieśćmy słowa Fostowicza. Już w pierwszym wierszu tego zbioru napomyka się, że polityka i rozmowy o niej są czymś koszmarnym, a potem przez pozostałych dwadzieścia kilka wierszy tomu bardzo konsekwentnie udowadnia się koszmar tego właśnie ludzkiego uwikłania, ozdabiając nasze osiągnięcia społeczno-polityczne po 1989 roku następującymi epitetami: „Demon demokracji, maszkara racji stanu, twarda wola większości, zbiorowe widzimisię, (…) posłać posłów na grzyby, rozebrać prezydenta”, zaś w poincie: „A kamień celnie wypuścić w pierwszego demokratę, co szukałby podobnego do siebie, by mówić: my”[13].
Jeżeli już jesteśmy przy tym wierszu, to zwróćmy uwagę na rolę muzyki. Krzysztof Śliwka odzwierciedlenie ludzkiego i poetyckiego buntu znalazł w punku. Bohaterowi utworów Podsiadły bliższa jest „muzyka ziemi”. Niekiedy sam na czymś gra, zaszyty w szałasie na odludziu, albo wspomina to, co się z nim działo pod wpływem muzyki rozumianej jako namiastka wolności i uniesienia. Aluzje te dotyczą bluesa, jazzu, reggae oraz muzyki i tekstów Boba Dylana. We wspomnianym wierszu lista rozszerza się o coś, co od biedy można by nazwać „muzyką etniczną”.
(…)
Collin Walcott, Don Cherry i Nana Vasconcelos,
dzika pieśń życia ujęta regułą etno-jazzu,
ponaddźwiękowa modlitwa w stereofonicznym medium,
co za radość w samotnym gospodarstwie domowym.
A jednak rad bym wrócić do łupania kamienia.
Zamienić radio na bęben, odkurzacz na wiązkę gałęzi,
w ciemności się posługiwać dotykiem zamiast żarówki,
nie musieć płacić podatków, słów na papierze nie więzić.
(…)[14]
5
Po kilku latach milczenia Jacek Podsiadło wrócił z nowymi wierszami. Tomik Pod światło ukazał się nakładem własnym w 2012 roku w Opolu. Dowiedzieć się z niego można i tego, że muzyczne upodobania poety niewiele się zmieniły. Nie mówiąc już o wciąż trwających starych przyjaźniach i dochodzących do głosu wspomnieniach z szukającej wyrazu młodości.
Na śmierć Michała Fostowicza
Słuchałem Israela Kamakawiwo’ole,
w tle rwały się dźwięki z kreskówki Marianki,
z kosmosu, choć się czeka, nie dochodził sygnał,
więc sprawdziłem pocztę, trochę machinalnie,
i był mail od Śliwy, jedno zdanie czy też
ledwie równoważnik, nabrały powagi
szczebioty, skowyty rysunkowej zgrai
oraz gitara, na której ten gruby Hawajczyk
grał teraz tak, jakby grał idąc pod górę
z dzieciakiem na plecach i walcząc z wichurą,
która nam z powrotem wpycha oddech w usta,
i zamajaczyła mi gdzieś moja młodość,
okolice Kłodzka i twoja Alicja,
że do domu do was szło się bardzo długo,
bo jak mieszkać, to tylko wysoko, jak ptaki,
i że nic dziwnego, że gwałtownik, pijak,
w ogóle ktoś taki jak ja w tamtych czasach
nie sterczał w kolejce po buddyjską mądrość
u twych drzwi, i w sumie to nawet i lepiej,
żeś nie znał wznoszonych za ciebie toastów
ni cichych podziwów, takich jak nad ranem,
gdy się ujrzy mrówkę czy źdźbło w nowym świetle,
bo to w samotności poznajemy piękno,
co tu zresztą gadać, gdy pora wysiadać,
świat anonimowy i animowany
przychodził po nasze triumfy jak po swoje,
resztką słów i ledwie mrucząc je pod nosem
składam ci elegię, hołd tyci, daremny,
by wyznać nikomu, wydukać w tę pustkę,
że zawsze, ilekroć byłem w Międzygórzu,
lubiłem myśleć, że jesteś: tam, w górze.[15]
Podmiot mówiący, porte-parole poety, otrzymał maila od „Śliwy”, czyli Krzysztofa Śliwki, z informacją o śmierci poety, filozofa i malarza Michała Fostowicza. Dokładnie zapamiętana została ta scena i odtworzona ze szczegółami. Istotne jest tło dźwiękowe towarzyszące procesom zachodzącym w psychice bohatera. Nakładają się na siebie różne dźwięki. Przede wszystkim słuchana przez poetę ulubiona muzyka etniczna – obecnie Podsiadło prowadzi domowe radio „Studnia” propagujące rdzenną muzykę różnych kultur – tu konkretnie gitarowy utwór w wykonaniu Israela Kamakawiwo’ole, nieżyjącego już hawajskiego wirtuoza. Do głosu w przestrzeni mieszkania dochodzi inna – niewybrana świadomie, a narzucająca się z zewnątrz – ścieżka dźwiękowa, kojarzona z wpatrzoną w ekran córeczką poety, Marianką („w tle rwały się dźwięki z kreskówki”[16]). Początek utworu wydaje się nieco żartobliwy, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, krążące w Internecie, zdjęcie tego 350-kilogramowego Hawajczyka grającego na ukulele albo uświadomimy sobie „szczebioty, skowyty rysunkowej zgrai”. Ta ciepła i domowa, z lekka krotochwilna, atmosfera pierzchnie momentalnie, gdy poeta odbierze pocztę i z listu dowie się, co się wydarzyło. Decyzja o sprawdzeniu poczty poprzedzona jest konstatacją o milczącym kosmosie. Otoczony dźwiękami liryczny narrator czekał na najważniejszy dźwięk, który byłby „sygnałem z kosmosu”. Czy mamy tu do czynienia z toposem milczącego nieba i nieobecnego Boga? Być może. W innych utworach tego zbioru pojawiają się aluzje poświadczające istotność tropu braku zaufania do ostatecznej instancji, której obecność jest iluzoryczna i niegodna już wiary, „choć się czeka”. Doczekać się można co najwyżej kolejnej wiadomości o śmierci zaistniałej wśród ważnych dla bohatera osób.
W tym wierszu zwraca się uwagę na to, co zmieniło się w jednej chwili, niemal z sekundy na sekundę. Otaczające podmiot przypadkowe dźwięki nagle nabrały sensu i powagi, a w gitarowej muzyce doszły do głosu minorowe tony: „grał teraz tak, jakby grał idąc pod górę/ z dzieciakiem na plecach i walcząc z wichurą”. Nieznaczące dźwięki zaczęły znaczyć, wznosząc się na poziom adekwatnej ilustracji rozwijającego się stanu wzruszenia i wspomnienia. Już były na miejscu, mówiły coś o życiu i śmierci, antycypowały w wyobraźni poety to, co miało za chwilę wydarzyć się w słowach. W muzyce dało się słyszeć wysiłek istnienia – obrazowo sprowadzonego do wdrapywania się na górę, mozolnego zdobywania szczytu „z dzieciakiem na plecach”. A w następnych wersach z poziomu uogólnienia, metafory bycia przechodzi się do konkretów segregującej pamięci, opisu wędrówki do domu Fostowicza postawionego na realnej, wysokiej górze17. Ale góra już zaistniała, wcześniej zaświtała jej wyniosłość w wysilonej, natężonej muzyce, w empatycznym uniesieniu nasłuchującego poety. Jakże charakterystyczne jest to gramatyczne przejście z wstępnego „ja” do ogólnoludzkiego „my”: „która nam z powrotem wpycha oddech w usta”.
Figura Syzyfa, ulubionej postaci egzystencjalistów, pojawia się w tle jako symbol trudu dźwigania czegoś w marszu pod górę. Tutaj nie kamień, a dziecko. I dodatkowo wiatr spychający w dół, chwiejący ludzką postacią – jakaś organiczna przeciwność „wpychająca z powrotem oddech w usta”. Żmudna wędrówka, opór materii, walka z samym sobą, przekraczanie – oto parametry naszego losu, właściwa treść wypełniająca prawdziwe znaczenie zaimka „nas”. Ten majaczący w dali obraz zbiorowości generuje wspomnienia związane z odległą wspólnotą młodości. Młodości w znacznym stopniu określanej przez rodzaj wyznawanych (wciąż żywych mimo napierającej pustki) ideałów oraz słuchanej i niemal czczonej muzyki.
Przypisy:
[1] Przypomina się wiersz „W cudownie osobowym i nocnym pociągu z Kalisza do Kłodzka” z tomiku Sobą po mapie (1989).
[2] Chwila przed wierszem (1989), s. 14.
[3] Z wiersza „Linia” z tomiku Nieszczęście doskonałe (1987).
[4] Można wyobrazić sobie, że niezrozumiała wbrew pozorom też krąży w pobliżu (czym jednak w tej chwili nie będziemy się zajmować).
[5] Chwila przed wierszem (1989), s. 27.
[6] Mirosław Drabczyk, Wiersze (1990), s. 7.
[7] Tamże, s. 19.
[8] Tamże, s. 12.
[9] Krzysztof Śliwka, Spokojne miasto (1989), s. 11.
[10] Michał Fostowicz „Chwila przed wierszem”, wstęp do antologii Chwila przed wierszem (1989), s. 5
[11] Jacek Podsiadło, Dobra ziemia dla murarzy (1994), s. 19.
[12] Tamże, s. 18.
[13] Tamże, s. 19.
[14] Tamże.
[15] Jacek Podsiadło, Pod światło (2012), s. 12–13.
[16] Tamże (ten i wszystkie cytaty do końca).
[17] Miejscowość Międzygórze w Masywie Śnieżnika (powiat kłodzki) często wtedy odwiedzana przez poetę w towarzystwie Śliwy.