recenzje / ESEJE

Chiazm, czyli przepaść

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa książki Raport wojenny Agaty Jabłońskiej, wydanej nakładem Biura Literackiego 20 listopada 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W XIII edy­cji kon­kur­su im. Jac­ka Bie­re­zi­na (2007) jury nagro­dą głów­ną wyróż­ni­ło pro­po­zy­cję debiu­tanc­kiej książ­ki Joan­ny Lech za „wcią­ga­ją­cą jak topiel nar­ra­cję lirycz­ną, peł­ną nie­po­ko­ją­ce­go świa­tła”. Był to ten sam Bie­re­zin, w któ­rym nomi­no­wa­ni zosta­li Rafał Gawin, Piotr Gaj­da, Krzysz­tof Kleszcz, Michał Muro­wa­niec­ki, Michał Badu­ra, Moni­ka Mosie­wicz i Tere­sa Radzie­wicz. Wszy­scy oni docze­ka­li się prę­dzej czy póź­niej tomów, a część z nich to dziś dobrze zna­ni poeci, z wła­snym bio­gra­mem na Wiki­pe­dii. Pośród tego gro­na poten­cjal­nych lau­re­atów była rów­nież Aga­ta Zuzan­na Jabłoń­ska za zestaw Środ­ki, krań­ce, wów­czas 22-let­nia stu­dent­ka UJ. W prze­ci­wień­stwie do wie­lu innych auto­rów, sta­łych uczest­ni­ków łódz­kie­go kon­kur­su, cze­ka­ją­cych na szan­sę debiu­tu, Jabłoń­ska kolej­nej nomi­na­cji nie otrzy­ma­ła, publi­ko­wa­ła spo­ra­dycz­nie, cza­sem zapre­zen­to­wa­ła się tu i ówdzie, ale z życia poetyc­kie­go wła­ści­wie znik­nę­ła. Bio­rąc pod uwa­gę, że resz­ta skła­du ówcze­sne­go Bie­re­zi­na ma już na kon­cie po 3–4 książ­ki, Raport wojen­ny, wydo­by­ty przez Biu­ro Lite­rac­kie i dopra­co­wy­wa­ny pod­czas ostat­niej pra­cow­ni w Stro­niu Ślą­skim, uznać trze­ba więc za debiut póź­ny i nie­spe­cjal­nie nachal­ny.

Leszek Sza­ru­ga, wów­czas prze­wod­ni­czą­cy jury łódz­kie­go kon­kur­su, stwier­dził, że „więk­szość nade­sła­nych wier­szy to poezja wsob­na, któ­ra odda­la się od świa­ta”, i takie też były tek­sty nagro­dzo­ne. Wie­le wody w rze­kach upły­nę­ło jed­nak przez te 10 lat, wymy­ślo­no nowe kate­go­rie kry­tycz­ne, poko­le­nie „rówie­śni­ków III RP” (jak je nazwa­li Tomasz Dala­siń­ski i Rafał Róże­wicz) z przy­tu­pem weszło w życie lite­rac­kie, a Roman Honet prze­stał być jedy­nym punk­tem odnie­sie­nia dla mło­dych auto­rów. Prze­to­czy­ły się żywio­ły cyber­ne­tycz­ne, zaan­ga­żo­wa­ne oraz na powrót lirycz­ne, ale lirycz­ne w spo­sób zupeł­nie inny, niż liryzm rozu­mia­no jesz­cze w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Jeśli Tomasz Puł­ka i kry­ty­ko­wa­ny przez nie­go same­go Rewers (2006) miał­by być wyznacz­ni­kiem jakie­goś sty­lu, to wła­śnie o taką lirycz­ność może cho­dzić: pozo­sta­ją­cą w zwar­ciu ze świa­tem, wyczu­lo­ną na jego zmia­ny, poli­tycz­nie nie­po­praw­ną, a przy tym pró­bu­ją­cą przy­wró­cić poezji zdol­ność mówie­nia o „ja” w spo­sób poważ­ny, pozba­wio­ny iro­nii, cza­sem nawet naiw­ny, sen­ty­men­tal­ny lub pate­tycz­ny. Na myśl przy­cho­dzą mi zwłasz­cza nie­daw­ne debiu­ty Dawi­da Mate­usza i Macie­ja Topol­skie­go. Teraz Biu­ro Lite­rac­kie zde­cy­do­wa­ło się wydać Raport wojen­ny Jabłoń­skiej i jest to ta sama linia „pisa­nia kon­cep­tu­al­ne­go”, któ­rą cechu­je ponad­to skrom­ność pierw­sze­go kro­ku: mak­sy­mal­nie dwa­dzie­ścia­kil­ka tek­stów, prze­my­śla­na kom­po­zy­cja, gra na kil­ku reje­strach rów­no­cze­śnie, tema­ty­ka miło­sna i toż­sa­mo­ścio­wa, za pomo­cą meta­for połą­czo­na z pro­ble­ma­mi spo­łecz­ny­mi.

„The­re is a war betwe­en the rich and poor,/ A war betwe­en the man and the woman./ The­re is a war betwe­en the ones who say the­re is a war/ And the ones who say the­re isn’t” – śpie­wał Leonard Cohen w jed­nej z naj­po­pu­lar­niej­szych pio­se­nek z czwar­tej pły­ty, a Jabłoń­ska mogła­by spo­koj­nie dopi­sać kolej­ne zwrot­ki. Jej woj­na jest bowiem i kon­kret­na, i meta­fo­rycz­na, roz­pię­ta mię­dzy baro­ko­wym wręcz spo­rem a współ­cze­sny­mi kon­flik­ta­mi mili­tar­ny­mi. Nie­od­ża­ło­wa­ne niedoczytania.pl zacho­wa­ły śmie­cio­wy frag­ment roz­mo­wy z Gadu-Gadu (witaj­cie w prze­szło­ści!) mię­dzy Puł­ką i Łuka­szem Pod­gór­nim. Na komen­tarz tego pierw­sze­go, że woli on zbie­rac­two Jabłoń­skiej od kolek­cjo­ner­stwa Deh­ne­la, Pod­gór­ni odpo­wia­da pro­ro­czo: „to nie zbie­rac­two, to zbro­je­nie”. Przy­ta­czam ten ury­wek z otchła­ni inter­ne­tu, bo autor Pamięt­nych sta­tu­sów tra­fił w sed­no na dłu­go, nim autor­ka zre­zy­gno­wa­ła z komen­to­wa­ne­go tam tek­stu, a inne zebra­ła w Rapor­cie wojen­nym i po latach prze­my­ci­ła do Biu­ra Lite­rac­kie­go. Rela­cje dam­sko-męskie, o któ­rych trak­to­wał tam­ten wiersz, zmie­nia­ją się każ­do­ra­zo­wo u Jabłoń­skiej w małą woj­nę; zbie­ra­nie wra­żeń nie jest zwią­za­ne z melan­cho­lią kolek­cjo­ne­ra, ale sta­je się ele­men­tem eks­plo­du­ją­cej maszy­ny, w któ­rej wra­że­nia te peł­nią funk­cje ofen­syw­ne: ata­ku­ją adre­sa­ta, usta­na­wia­ją fron­ty, zdo­by­wa­ją pole.

Zbro­imy się po zęby, żeby do kon­fron­ta­cji z dru­gim czło­wie­kiem przy­stą­pić odpo­wied­nio przy­go­to­wa­nym w poręcz­ne kon­cep­ty, figu­ry reto­rycz­ne, języ­ko­wą per­swa­zję. Ale zbro­imy się też w sen­sie dosłow­nym: trwa wyścig zbro­jeń, świat pęcz­nie­je od zapo­wie­dzi przy­szłych kon­flik­tów oraz arte­fak­tów tych, któ­re już się zakoń­czy­ły. Tak jak u Dawi­da Mate­usza trwa woj­na na Ukra­inie, a u Rafa­ła Róże­wi­cza z języ­ko­we­go pod­cie­nia zawsze wyła­nia się jakiś faszy­sta, któ­re­go reto­ry­ka zacho­wa­ła się we fra­ze­olo­gii, tak u Jabłoń­skiej trwa­ją wszyst­kie woj­ny świa­ta, z bał­kań­ską na cze­le. Toczą się obok nas, w tele­wi­zo­rach, w gło­wach, w posta­ci obra­zów i arte­fak­tów, ze świa­do­mo­ścią, jak bli­sko sie­bie jest „pocią­gnię­cie za język” i „pocią­ga­nie za spust”.

Ostat­nio z zain­te­re­so­wa­niem śle­dzi­łem dys­ku­sję, któ­ra wywią­za­ła się na Face­bo­oku mię­dzy cenio­nym prze­ze mnie kry­ty­kiem (i ocze­ki­wa­nym poetą) z rocz­ni­ków osiem­dzie­sią­tych – Rafa­łem Waw­rzyń­czy­kiem, a jed­nym z redak­to­rów mło­do­li­te­rac­kiej fali Mar­ci­nem Świąt­kow­skim, recen­zu­ją­cym aku­rat Ciche psy Hone­ta. Pisał nie­co stra­pio­ny Waw­rzyń­czyk:

Ten ton mili­tar­ne­go sma­ko­szo­stwa, to mnie tknę­ło. To halo fascy­na­cji wokół „ame­ry­kań­skich maga­zy­nów”. I coś mi się przy­po­mnia­ło, powę­dro­wa­łem do pisma KONTENT, gdzie na koń­cu jest wystaw­ka nie­śmiesz­nych memów, i rze­czy­wi­ście, na jed­nym z nich M. Świąt­kow­ski (spraw­dzi­łem), KONTENTU redak­tor, roze­śmia­ny, z pepe­szą, w tle ame­ry­kań­ski sztan­dar. Pod­pis: „Mia­sto poezji 2017”.
Nic nie mówię. Zna­czek dwa: anon­so­wa­ny zosta­je wła­śnie 2. numer pisma „Afront”, w dzia­le poezji zna­jo­me, bar­dzo przy­zwo­ite nazwi­ska, w dzia­le pro­zy podob­nie. A na okład­ce, w logo­ty­pie, „F” to skie­ro­wa­ny w dół kara­bi­nek. Nic nie mówię.
Bo też co tu powie­dzieć, „nikt tu na pew­no nie chce niczy­jej krzyw­dy”, jak pisał gdzieś, jeśli dobrze pamię­tam, poeta Bie­lic­ki.

Spra­wa się oczy­wi­ście szyb­ko wyja­śnia, a jed­nak jakaś nuta nie­po­ko­ju pozo­sta­je: że ten mili­ta­ry­stycz­ny ton, zarów­no w kry­ty­ce, jak i poezji, jest coraz bar­dziej wyczu­wal­ny. To nie tyl­ko pra­gnie­nie kon­fron­ta­cji mię­dzy­po­ko­le­nio­wej, sym­bo­licz­ne i języ­ko­we pój­ście na noże, i nie tyl­ko hob­by, jak u Świąt­kow­skie­go. Woj­na – taka jak Jabłoń­skiej, Mate­usza czy Jur­cza­ka – nie jest już wyłącz­nie woj­ną z baro­ko­wych obra­zów, psy­cho­ma­chią czy zma­ga­niem się z sza­ta­nem, świa­tem i cia­łem, wpi­su­ją­cym los współ­cze­sne­go czło­wie­ka w uni­wer­sal­ną bata­lię o war­to­ści. Nie jest też dru­gą woj­ną świa­to­wą, ujmo­wa­ną w kate­go­riach pra­cy pamię­ci i nie­koń­czą­cej się poli­ty­ki roz­ra­chun­ko­wej. Jej język się ukon­kret­nia, mate­ria­li­zu­je w posta­ci arte­fak­tów: kara­bi­nów, czoł­gów, min, bomb i dro­nów. I to wszyst­ko oczy­wi­ście w poko­jo­wym duchu, bo „nikt tu na pew­no nie chce niczy­jej krzyw­dy” (swo­ją dro­gą, Domi­nik Bie­lic­ki to świet­ny, prze­oczo­ny poeta, repre­zen­tu­ją­cy zupeł­nie prze­oczo­ną u nas linię reali­zmu). Jeśli coś odróż­nia ją od woj­ny, do któ­rej przy­wy­kli­śmy w poezji XX wie­ku, to sto­su­nek pod­mio­tu: porzu­ce­nie pozy­cji chłod­ne­go dystan­su, inte­lek­tu­ali­sty, któ­ry z nie­do­wie­rza­niem wypi­sa­nym na twa­rzy pochy­la się nad losem świa­ta i wła­sną bez­rad­no­ścią. To oczy­wi­ście posta­wa waż­na, bez­sprzecz­nie prze­siąk­nię­ta pacy­fi­zmem i huma­ni­ta­ry­zmem, a jed­nak jest w niej jakaś archa­icz­ność, któ­ra nie przy­sta­je do współ­cze­snych wojen: ich wir­tu­al­nych aspek­tów, prze­ka­zów, symu­la­cji, spek­ta­ku­lar­no­ści, bły­ska­wicz­nie zmie­nia­ją­cej cier­pie­nie w glo­bal­ną mar­kę. Ale nie przy­sta­je też do sfer, któ­re wojen­ną reto­ry­ką posłu­gu­ją się na co dzień: mar­ke­tin­gu, języ­ka współ­cze­snej poli­ty­ki, reli­gij­ne­go kata­stro­fi­zmu.

Raport wojen­ny zmu­sza nas do kon­fron­ta­cji z tymi zagad­nie­nia­mi, a jed­nak jest to tom przede wszyst­kim oso­bi­sty, intym­ny, rodzaj roz­pi­sa­nej na role, miło­snej psy­cho­dra­my. Woj­na Jabłoń­skiej jest w wie­lu punk­tach toż­sa­ma z samym życiem, a pró­ba poka­za­nia kon­flik­to­we­go (czy lepiej: ago­nicz­ne­go) cha­rak­te­ru naszej codzien­no­ści oka­zu­je się nie­jed­no­krot­nie eks­te­rio­ry­za­cją. W „Siń­cach” czy­ta­my o życiu w kon­tek­ście cią­głe­go ruchu i porzu­ca­nia, o swo­istej noma­dycz­no­ści, któ­ra w niczym nie przy­po­mi­na jed­nak mil­le­nial­nych fan­ta­zji Olgi Tokar­czuk i nie daje się w żaden spo­sób afir­mo­wać:

Ponisz­czo­ne prób­ki, nie­do­koń­czo­ne wier­sze, mapy naszych wypraw,
któ­re zło­żę pod ster­tą kamie­ni, za żela­zną bra­mą, pod ostat­nim
drze­wem, albo któ­re zosta­ną i będziesz je skła­dać. Adre­sy, któ­re
nie przyj­mą listów, gli­nia­ne sko­rup­ki, uszka potłu­czo­ne o ścia­ny
ścia­ny, dachy, misy. Goś­ka, Ola, Aśka.

Na jed­nym pozio­mie jest to po pro­stu wiersz o życiu, o tym, co po nim zosta­je: frag­men­tach doświad­czeń i wspo­mnień, o imio­nach i przed­mio­tach, któ­re zrów­nu­ją się w swo­im onto­lo­gicz­nym sta­tu­sie (choć­by ostat­nie, syme­trycz­ne wyli­cze­nie). Cały tekst zbu­do­wa­ny jest na takich wyli­cze­niach, któ­re mają zatrzeć róż­ni­ce mię­dzy mate­rial­nym i nie­ma­te­rial­nym aspek­tem resz­tek, mię­dzy ludź­mi i przed­mio­ta­mi lub ich szcząt­ka­mi. W tle toczy się oczy­wi­ście woj­na rozu­mia­na jako codzien­ne kon­flik­ty i kłót­nie, a meta­fo­rycz­ne siń­ce z tytu­łu sta­ją się świa­dec­twem takie­goż życia: wymu­sza­ją­ce­go kolej­ne star­cia, pod­le­ga­ją­ce­go nie­uchron­ne­mu rucho­wi.

 

Jest jed­nak i dru­gi poziom wier­sza Jabłoń­skiej, ten mili­tar­ny, niby nie­wy­ek­spo­no­wa­ny, ale jed­nak zmie­nia­ją­cy życio­wą włó­czę­gę w uciecz­kę przed jakimś zagro­że­niem: ster­ta kamie­ni, ostat­nie drze­wo, żela­zna bra­ma, potłu­czo­ne ścia­ny i dachy, adre­sy, któ­re nie przyj­mu­ją listów, nie­do­koń­czo­ne czyn­no­ści i przed­mio­ty, noszą­ce śla­dy pośpiesz­ne­go porzu­ce­nia. Ta „prze­pro­wadz­ka”, „zmia­na domów”, o któ­rej wspo­mi­na się w pierw­szej stro­fie, a może nawet wie­lo­krot­ne zmia­ny, nie odby­wa­ją się więc wyłącz­nie w atmos­fe­rze kapi­ta­li­stycz­ne­go świę­ta pra­cow­ni­czej mobil­no­ści. Zosta­ją gru­zy, nie­moż­li­wość powro­tu, utra­co­ne rela­cje. Gdy­bym nie tytuł tomu i póź­niej­sze wier­sze „berek”, „Notat­ka z Kon­gre­su Poko­ju” czy „Nogi”, moż­na by ten aspekt pomi­nąć, jed­nak Jabłoń­ska przy­po­mi­na nam, że nie cho­dzi wyłącz­nie o siń­ce tok­sycz­nej miło­ści, ale też o pla­my krwi, „nawro­ty gło­wy, zawro­ty gło­du”, o nogi tra­co­ne w oko­pie. Samo doświad­cze­nie prze­no­sin pod­miot­ki zbli­ża się zatem seman­tycz­nie do losu poli­tycz­ne­go uchodź­cy, któ­ry zna­my z wojen­nych repor­ta­ży.

 

Znać tu per­spek­ty­wę jak naj­bar­dziej intym­ną (nic nam nie powie­dzą imio­na, pamiąt­ki, okru­chy wspo­mnień), ale też spoj­rze­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla ben­ja­mi­now­skie­go Anio­ła Histo­rii: prze­szłość obja­wia się w posta­ci ruin i resz­tek, wszyst­ko jest w niej schył­ko­we i utra­co­ne. Na pozio­mie języ­ko­we­go kon­cep­tu mamy ponad­to do czy­nie­nia z jakimś nie­po­ko­ją­cym nawro­tem, freu­dow­skim powtó­rze­niem, któ­re wyko­rzy­stu­je brzmie­nio­we podo­bień­stwo: „reszt­ki reszt­ki”, „kart­ki kart­ki”, „ścia­ny ścia­ny”, meta­fo­ry­zu­je, ale też utrud­nia lek­tu­rę, zwal­nia, zatrzy­mu­je, jak typo­wy „chwyt udziw­nie­nia” z arse­na­łu Szkłow­skie­go. Cha­rak­te­ry­stycz­ne jest dla Jabłoń­skiej przede wszyst­kim wyko­rzy­sty­wa­nie paro­no­ma­zji, czy to wedle homo­ni­mii, czy nagłych zmian zna­czeń („Jak zbo­że doj­rze­li­śmy razem, doj­rze­li­śmy wię­cej.”; „To ser­ce bije po oczach, ser­ce bije w kości pal­ców”); w „Sara­je­wie” na prze­strze­ni trzech wer­sów mamy: minę (twarz), miną (prze­mi­ną) i minę (wojen­ną). Ten kon­cep­tu­al­ny aspekt nie peł­ni tu jed­nak – jak to na ogół bywa­ło – funk­cji komicz­nej; nie jest też wyłącz­nie popi­sem umie­jęt­no­ści autor­ki, choć wyraź­nie wyczu­wa się ele­ment nad­świa­do­mo­ści, zma­ga­nia się nie tyl­ko z języ­kiem, ale też z inny­mi auto­ra­mi, jak­by mło­do­po­etyc­kie życie two­rzy­ło roz­sa­dza­ny wła­sny­mi ambi­cja­mi mikro­ko­smos, a jego ser­cem był Kra­ków z poprzed­niej deka­dy. Paro­no­ma­zje Jabłoń­skiej oczy­wi­ście wytrą­ca­ją z w mia­rę sta­bil­nej lek­tu­ry, wpro­wa­dza­ją seman­tycz­ny cha­os i kon­flikt, ale też, podob­nie jak wyli­cze­nia z „Siń­ców”, zesta­wia­ją i zrów­nu­ją ze sobą nie­przy­sta­ją­ce pola: pry­wat­ność i ety­kę, odpo­wie­dzial­ność indy­wi­du­al­ną i zbio­ro­wą, porzą­dek sym­bo­licz­ny i rze­czy­wi­sty.

 

For­ma­li­stycz­nych udziw­nień jest w Rapor­cie wojen­nym cał­kiem spo­ro. Wier­sze roz­bi­te na dwie kolum­ny prze­pla­ta­ją się z tymi wyrów­na­ny­mi do lewej lub pra­wej. Wita­ją nas ponad­to „spe­ku­la­cje”, zapi­sa­ne w trzech kolum­nach, wyma­ga­ją­ce i lek­tu­ry pozio­mej, wzdłuż linii wer­su (w peł­ni dopra­co­wa­nej ryt­micz­nie), i pio­no­wej, z uwzględ­nie­niem samo­dziel­no­ści „skrzy­deł”, któ­re przy­po­mi­na­ją śre­dnio­wiecz­ny tryp­tyk („jeśli/ umrę/ sama”, „jeśli/ umrę/ tobie”). Malar­skie podej­ście do płasz­czy­zny kart­ki przy­po­mi­na cza­sy awan­gar­do­we­go eks­pe­ry­men­tu, a z dru­giej stro­ny spo­ro tu po pro­stu odnie­sień do sztu­ki (stu­dia z histo­rii sztu­ki sta­ją się jakimś zna­kiem wod­nym tych wier­szy, dru­gim obok dość oczy­wi­stej „kra­kow­sko­ści”). Wprost z nazwisk poja­wia się Nowo­siel­ski, Kos­sak, Mehof­fer, Matej­ko i Wyspiań­ski, trzech z nich w nie­co aka­de­mic­kim mie­rze­niu się z kate­drą („kre­dą”), któ­re ma w poetyc­kiej tra­dy­cji aż za dłu­gą histo­rię.

Z jesz­cze innym kon­cep­tem spo­tka­my się w wier­szu „Mówie­nie NIE. Instruk­taż”, któ­ry oka­zu­je się roz­pi­sa­ną na kolej­ne lite­ry-stro­fy (n, i, e) instruk­cją odmo­wy. Nie o zwy­czaj­ną aser­tyw­ność tu jed­nak cho­dzi, a o nie­moż­ność obro­nie­nia się przed prze­mo­cą, gwał­tem i zbrod­nią, zarów­no histo­rycz­ną, jak i teraź­niej­szą, o nie­sku­tecz­ność owe­go „nie”, któ­re nie jest w sta­nie ani zatrzy­mać bie­gu wypad­ków, ani napra­wić szkód. Istot­ne jest jed­nak i to, że rów­no­cze­śnie toczy się tu wal­ka z poten­cjal­ną utra­tą dru­giej oso­by, zabie­ga­nie o jej uwa­gę, zapew­nia­nie sobie poczu­cia bli­sko­ści i bez­pie­czeń­stwa. Pomysł zna­ne­go z zabaw che­er­le­ade­rek „zapo­da­wa­nia” kolej­nych liter jest zatem szkie­le­tem wier­sza, kon­struk­cją, na któ­rej dość swo­bod­nie huś­ta­ją się kata­stro­ficz­ne obra­zy i myśli (co aku­rat przy­wo­dzi na myśl wcze­sne wier­sze Góry czy Taran­ka).

Mno­gość kon­cep­tów i pew­ne wra­że­nie sztucz­no­ści tej miło­sno-wojen­nej roz­gryw­ki spra­wia­ją, że chce się na nie odpo­wie­dzieć podob­nym kon­cep­tem: chia­zmem, nie w zna­cze­niu kla­sycz­nej reto­ry­ki (inwer­sja), ale tym, jakie wydo­był z tej figu­ry Der­ri­da, a któ­re potem wie­lo­krot­nie słu­ży­ło np. Micha­ło­wi Paw­ło­wi Mar­kow­skie­mu, Andrze­jo­wi Sosnow­skie­mu czy – zwłasz­cza – Jac­ko­wi Guto­ro­wo­wi. Ów chiazm (gr. chia­smos) kore­spon­du­je z lite­rą χ (‘chi’), któ­ra sta­je się zna­kiem skrzy­żo­wa­nia, prze­cię­cia, roz­wi­dle­nia (dróg i sen­sów), ale też ich współ­wy­stę­po­wa­nia, rów­no­cze­sno­ści, spo­tka­nia.

W chia­zmie – pisał Wła­dy­sław Panas w podob­nym duchu – spo­ty­ka­ją się dwie prze­ciw­staw­ne rze­czy­wi­sto­ści, dwa para­lel­ne, lecz nabrzmia­łe wła­snym zna­cze­niem świa­ty. Zwró­co­ne do sie­bie kra­wę­dzia­mi, a pomię­dzy nimi roz­pa­dli­na. Wła­śnie w chia­zmie dwa róż­ne świa­ty są jak brze­gi prze­pa­ści. I wca­le w chia­zmie nie łączy brze­gów dia­lek­tycz­ny most. Czy łączy je sama prze­paść, tak, jak morze łączy prze­ciw­le­głe brze­gi? Chiazm odsła­nia per­spek­ty­wę, zaiste, meta­fi­zycz­ną[1].

Myślę choć­by o świet­nym wier­szu „berek”, o jego dwu­stron­nym ukła­dzie, w któ­rym stresz­cza się poko­le­nio­wy mani­fest moż­li­wo­ści i ich bra­ku. Na jed­nej stro­nie znaj­dzie­my ini­cja­cyj­ne roz­wa­ża­nia boga­tych spo­łe­czeństw kon­sump­cyj­nych: „za każ­dym razem kie­dy piszesz wiersz/ umie­ra pan­da pac­man pożera/ dzie­sięć tysię­cy sza­rych komó­rek”, „masz dwa­dzie­ścia dwa lata/ wła­śnie zaczyna/ cię krę­cić robie­nie poezji”, na dru­giej zaś, uję­tej w zna­czą­cy nawias, ich zaprze­cze­nie: „(ktoś nabi­ja broń/ lewą ręką odcią­ga wpin­kę gła­dzi kolbę/ mocu­je zawie­sze­nie”. Te stro­ny, sto­ją­ce za nimi świa­ty, spo­ty­ka­ją się tyl­ko trzy razy: w tytu­le, w ostat­nim sło­wie „berek” oraz w cen­tral­nych wer­sach „pomię­dzy jed­nym a dru­gim jest odstęp/ wyraź­ny jak szczer­bin­ka i”. Potem dro­gi się zno­wu roz­cho­dzą, bo „wca­le w chia­zmie nie łączy brze­gów dia­lek­tycz­ny most” – to raczej prze­paść, urwa­ne zda­nie, „odstęp jak szczer­bin­ka”. Zaiste, meta­fi­zycz­na, bo taki jest też Raport wojen­ny: cele­bra­cyj­ny, uświet­nia­ją­cy drob­ne gesty, pie­lę­gnu­ją­cy kru­chość i prze­moc, jak­by zawsze szły w parze, zakre­śla­jąc tym samym skraj­ne bie­gu­ny nasze­go doświad­cze­nia.


Przy­pi­sy:
[1] W. Panas, Zamach pió­ra, w: tegoż, Pismo i rana. Szki­ce o pro­ble­ma­ty­ce żydow­skiej w lite­ra­tu­rze pol­skiej, Lublin 1996, s. 76–77.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania