W XIII edycji konkursu im. Jacka Bierezina (2007) jury nagrodą główną wyróżniło propozycję debiutanckiej książki Joanny Lech za „wciągającą jak topiel narrację liryczną, pełną niepokojącego światła”. Był to ten sam Bierezin, w którym nominowani zostali Rafał Gawin, Piotr Gajda, Krzysztof Kleszcz, Michał Murowaniecki, Michał Badura, Monika Mosiewicz i Teresa Radziewicz. Wszyscy oni doczekali się prędzej czy później tomów, a część z nich to dziś dobrze znani poeci, z własnym biogramem na Wikipedii. Pośród tego grona potencjalnych laureatów była również Agata Zuzanna Jabłońska za zestaw Środki, krańce, wówczas 22-letnia studentka UJ. W przeciwieństwie do wielu innych autorów, stałych uczestników łódzkiego konkursu, czekających na szansę debiutu, Jabłońska kolejnej nominacji nie otrzymała, publikowała sporadycznie, czasem zaprezentowała się tu i ówdzie, ale z życia poetyckiego właściwie zniknęła. Biorąc pod uwagę, że reszta składu ówczesnego Bierezina ma już na koncie po 3–4 książki, Raport wojenny, wydobyty przez Biuro Literackie i dopracowywany podczas ostatniej pracowni w Stroniu Śląskim, uznać trzeba więc za debiut późny i niespecjalnie nachalny.
Leszek Szaruga, wówczas przewodniczący jury łódzkiego konkursu, stwierdził, że „większość nadesłanych wierszy to poezja wsobna, która oddala się od świata”, i takie też były teksty nagrodzone. Wiele wody w rzekach upłynęło jednak przez te 10 lat, wymyślono nowe kategorie krytyczne, pokolenie „rówieśników III RP” (jak je nazwali Tomasz Dalasiński i Rafał Różewicz) z przytupem weszło w życie literackie, a Roman Honet przestał być jedynym punktem odniesienia dla młodych autorów. Przetoczyły się żywioły cybernetyczne, zaangażowane oraz na powrót liryczne, ale liryczne w sposób zupełnie inny, niż liryzm rozumiano jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli Tomasz Pułka i krytykowany przez niego samego Rewers (2006) miałby być wyznacznikiem jakiegoś stylu, to właśnie o taką liryczność może chodzić: pozostającą w zwarciu ze światem, wyczuloną na jego zmiany, politycznie niepoprawną, a przy tym próbującą przywrócić poezji zdolność mówienia o „ja” w sposób poważny, pozbawiony ironii, czasem nawet naiwny, sentymentalny lub patetyczny. Na myśl przychodzą mi zwłaszcza niedawne debiuty Dawida Mateusza i Macieja Topolskiego. Teraz Biuro Literackie zdecydowało się wydać Raport wojenny Jabłońskiej i jest to ta sama linia „pisania konceptualnego”, którą cechuje ponadto skromność pierwszego kroku: maksymalnie dwadzieściakilka tekstów, przemyślana kompozycja, gra na kilku rejestrach równocześnie, tematyka miłosna i tożsamościowa, za pomocą metafor połączona z problemami społecznymi.
„There is a war between the rich and poor,/ A war between the man and the woman./ There is a war between the ones who say there is a war/ And the ones who say there isn’t” – śpiewał Leonard Cohen w jednej z najpopularniejszych piosenek z czwartej płyty, a Jabłońska mogłaby spokojnie dopisać kolejne zwrotki. Jej wojna jest bowiem i konkretna, i metaforyczna, rozpięta między barokowym wręcz sporem a współczesnymi konfliktami militarnymi. Nieodżałowane niedoczytania.pl zachowały śmieciowy fragment rozmowy z Gadu-Gadu (witajcie w przeszłości!) między Pułką i Łukaszem Podgórnim. Na komentarz tego pierwszego, że woli on zbieractwo Jabłońskiej od kolekcjonerstwa Dehnela, Podgórni odpowiada proroczo: „to nie zbieractwo, to zbrojenie”. Przytaczam ten urywek z otchłani internetu, bo autor Pamiętnych statusów trafił w sedno na długo, nim autorka zrezygnowała z komentowanego tam tekstu, a inne zebrała w Raporcie wojennym i po latach przemyciła do Biura Literackiego. Relacje damsko-męskie, o których traktował tamten wiersz, zmieniają się każdorazowo u Jabłońskiej w małą wojnę; zbieranie wrażeń nie jest związane z melancholią kolekcjonera, ale staje się elementem eksplodującej maszyny, w której wrażenia te pełnią funkcje ofensywne: atakują adresata, ustanawiają fronty, zdobywają pole.
Zbroimy się po zęby, żeby do konfrontacji z drugim człowiekiem przystąpić odpowiednio przygotowanym w poręczne koncepty, figury retoryczne, językową perswazję. Ale zbroimy się też w sensie dosłownym: trwa wyścig zbrojeń, świat pęcznieje od zapowiedzi przyszłych konfliktów oraz artefaktów tych, które już się zakończyły. Tak jak u Dawida Mateusza trwa wojna na Ukrainie, a u Rafała Różewicza z językowego podcienia zawsze wyłania się jakiś faszysta, którego retoryka zachowała się we frazeologii, tak u Jabłońskiej trwają wszystkie wojny świata, z bałkańską na czele. Toczą się obok nas, w telewizorach, w głowach, w postaci obrazów i artefaktów, ze świadomością, jak blisko siebie jest „pociągnięcie za język” i „pociąganie za spust”.
Ostatnio z zainteresowaniem śledziłem dyskusję, która wywiązała się na Facebooku między cenionym przeze mnie krytykiem (i oczekiwanym poetą) z roczników osiemdziesiątych – Rafałem Wawrzyńczykiem, a jednym z redaktorów młodoliterackiej fali Marcinem Świątkowskim, recenzującym akurat Ciche psy Honeta. Pisał nieco strapiony Wawrzyńczyk:
Ten ton militarnego smakoszostwa, to mnie tknęło. To halo fascynacji wokół „amerykańskich magazynów”. I coś mi się przypomniało, powędrowałem do pisma KONTENT, gdzie na końcu jest wystawka nieśmiesznych memów, i rzeczywiście, na jednym z nich M. Świątkowski (sprawdziłem), KONTENTU redaktor, roześmiany, z pepeszą, w tle amerykański sztandar. Podpis: „Miasto poezji 2017”.
Nic nie mówię. Znaczek dwa: anonsowany zostaje właśnie 2. numer pisma „Afront”, w dziale poezji znajome, bardzo przyzwoite nazwiska, w dziale prozy podobnie. A na okładce, w logotypie, „F” to skierowany w dół karabinek. Nic nie mówię.
Bo też co tu powiedzieć, „nikt tu na pewno nie chce niczyjej krzywdy”, jak pisał gdzieś, jeśli dobrze pamiętam, poeta Bielicki.
Sprawa się oczywiście szybko wyjaśnia, a jednak jakaś nuta niepokoju pozostaje: że ten militarystyczny ton, zarówno w krytyce, jak i poezji, jest coraz bardziej wyczuwalny. To nie tylko pragnienie konfrontacji międzypokoleniowej, symboliczne i językowe pójście na noże, i nie tylko hobby, jak u Świątkowskiego. Wojna – taka jak Jabłońskiej, Mateusza czy Jurczaka – nie jest już wyłącznie wojną z barokowych obrazów, psychomachią czy zmaganiem się z szatanem, światem i ciałem, wpisującym los współczesnego człowieka w uniwersalną batalię o wartości. Nie jest też drugą wojną światową, ujmowaną w kategoriach pracy pamięci i niekończącej się polityki rozrachunkowej. Jej język się ukonkretnia, materializuje w postaci artefaktów: karabinów, czołgów, min, bomb i dronów. I to wszystko oczywiście w pokojowym duchu, bo „nikt tu na pewno nie chce niczyjej krzywdy” (swoją drogą, Dominik Bielicki to świetny, przeoczony poeta, reprezentujący zupełnie przeoczoną u nas linię realizmu). Jeśli coś odróżnia ją od wojny, do której przywykliśmy w poezji XX wieku, to stosunek podmiotu: porzucenie pozycji chłodnego dystansu, intelektualisty, który z niedowierzaniem wypisanym na twarzy pochyla się nad losem świata i własną bezradnością. To oczywiście postawa ważna, bezsprzecznie przesiąknięta pacyfizmem i humanitaryzmem, a jednak jest w niej jakaś archaiczność, która nie przystaje do współczesnych wojen: ich wirtualnych aspektów, przekazów, symulacji, spektakularności, błyskawicznie zmieniającej cierpienie w globalną markę. Ale nie przystaje też do sfer, które wojenną retoryką posługują się na co dzień: marketingu, języka współczesnej polityki, religijnego katastrofizmu.
Raport wojenny zmusza nas do konfrontacji z tymi zagadnieniami, a jednak jest to tom przede wszystkim osobisty, intymny, rodzaj rozpisanej na role, miłosnej psychodramy. Wojna Jabłońskiej jest w wielu punktach tożsama z samym życiem, a próba pokazania konfliktowego (czy lepiej: agonicznego) charakteru naszej codzienności okazuje się niejednokrotnie eksterioryzacją. W „Sińcach” czytamy o życiu w kontekście ciągłego ruchu i porzucania, o swoistej nomadyczności, która w niczym nie przypomina jednak millenialnych fantazji Olgi Tokarczuk i nie daje się w żaden sposób afirmować:
Poniszczone próbki, niedokończone wiersze, mapy naszych wypraw,
które złożę pod stertą kamieni, za żelazną bramą, pod ostatnim
drzewem, albo które zostaną i będziesz je składać. Adresy, które
nie przyjmą listów, gliniane skorupki, uszka potłuczone o ściany
ściany, dachy, misy. Gośka, Ola, Aśka.
Na jednym poziomie jest to po prostu wiersz o życiu, o tym, co po nim zostaje: fragmentach doświadczeń i wspomnień, o imionach i przedmiotach, które zrównują się w swoim ontologicznym statusie (choćby ostatnie, symetryczne wyliczenie). Cały tekst zbudowany jest na takich wyliczeniach, które mają zatrzeć różnice między materialnym i niematerialnym aspektem resztek, między ludźmi i przedmiotami lub ich szczątkami. W tle toczy się oczywiście wojna rozumiana jako codzienne konflikty i kłótnie, a metaforyczne sińce z tytułu stają się świadectwem takiegoż życia: wymuszającego kolejne starcia, podlegającego nieuchronnemu ruchowi.
Jest jednak i drugi poziom wiersza Jabłońskiej, ten militarny, niby niewyeksponowany, ale jednak zmieniający życiową włóczęgę w ucieczkę przed jakimś zagrożeniem: sterta kamieni, ostatnie drzewo, żelazna brama, potłuczone ściany i dachy, adresy, które nie przyjmują listów, niedokończone czynności i przedmioty, noszące ślady pośpiesznego porzucenia. Ta „przeprowadzka”, „zmiana domów”, o której wspomina się w pierwszej strofie, a może nawet wielokrotne zmiany, nie odbywają się więc wyłącznie w atmosferze kapitalistycznego święta pracowniczej mobilności. Zostają gruzy, niemożliwość powrotu, utracone relacje. Gdybym nie tytuł tomu i późniejsze wiersze „berek”, „Notatka z Kongresu Pokoju” czy „Nogi”, można by ten aspekt pominąć, jednak Jabłońska przypomina nam, że nie chodzi wyłącznie o sińce toksycznej miłości, ale też o plamy krwi, „nawroty głowy, zawroty głodu”, o nogi tracone w okopie. Samo doświadczenie przenosin podmiotki zbliża się zatem semantycznie do losu politycznego uchodźcy, który znamy z wojennych reportaży.
Znać tu perspektywę jak najbardziej intymną (nic nam nie powiedzą imiona, pamiątki, okruchy wspomnień), ale też spojrzenie charakterystyczne dla benjaminowskiego Anioła Historii: przeszłość objawia się w postaci ruin i resztek, wszystko jest w niej schyłkowe i utracone. Na poziomie językowego konceptu mamy ponadto do czynienia z jakimś niepokojącym nawrotem, freudowskim powtórzeniem, które wykorzystuje brzmieniowe podobieństwo: „resztki resztki”, „kartki kartki”, „ściany ściany”, metaforyzuje, ale też utrudnia lekturę, zwalnia, zatrzymuje, jak typowy „chwyt udziwnienia” z arsenału Szkłowskiego. Charakterystyczne jest dla Jabłońskiej przede wszystkim wykorzystywanie paronomazji, czy to wedle homonimii, czy nagłych zmian znaczeń („Jak zboże dojrzeliśmy razem, dojrzeliśmy więcej.”; „To serce bije po oczach, serce bije w kości palców”); w „Sarajewie” na przestrzeni trzech wersów mamy: minę (twarz), miną (przeminą) i minę (wojenną). Ten konceptualny aspekt nie pełni tu jednak – jak to na ogół bywało – funkcji komicznej; nie jest też wyłącznie popisem umiejętności autorki, choć wyraźnie wyczuwa się element nadświadomości, zmagania się nie tylko z językiem, ale też z innymi autorami, jakby młodopoetyckie życie tworzyło rozsadzany własnymi ambicjami mikrokosmos, a jego sercem był Kraków z poprzedniej dekady. Paronomazje Jabłońskiej oczywiście wytrącają z w miarę stabilnej lektury, wprowadzają semantyczny chaos i konflikt, ale też, podobnie jak wyliczenia z „Sińców”, zestawiają i zrównują ze sobą nieprzystające pola: prywatność i etykę, odpowiedzialność indywidualną i zbiorową, porządek symboliczny i rzeczywisty.
Formalistycznych udziwnień jest w Raporcie wojennym całkiem sporo. Wiersze rozbite na dwie kolumny przeplatają się z tymi wyrównanymi do lewej lub prawej. Witają nas ponadto „spekulacje”, zapisane w trzech kolumnach, wymagające i lektury poziomej, wzdłuż linii wersu (w pełni dopracowanej rytmicznie), i pionowej, z uwzględnieniem samodzielności „skrzydeł”, które przypominają średniowieczny tryptyk („jeśli/ umrę/ sama”, „jeśli/ umrę/ tobie”). Malarskie podejście do płaszczyzny kartki przypomina czasy awangardowego eksperymentu, a z drugiej strony sporo tu po prostu odniesień do sztuki (studia z historii sztuki stają się jakimś znakiem wodnym tych wierszy, drugim obok dość oczywistej „krakowskości”). Wprost z nazwisk pojawia się Nowosielski, Kossak, Mehoffer, Matejko i Wyspiański, trzech z nich w nieco akademickim mierzeniu się z katedrą („kredą”), które ma w poetyckiej tradycji aż za długą historię.
Z jeszcze innym konceptem spotkamy się w wierszu „Mówienie NIE. Instruktaż”, który okazuje się rozpisaną na kolejne litery-strofy (n, i, e) instrukcją odmowy. Nie o zwyczajną asertywność tu jednak chodzi, a o niemożność obronienia się przed przemocą, gwałtem i zbrodnią, zarówno historyczną, jak i teraźniejszą, o nieskuteczność owego „nie”, które nie jest w stanie ani zatrzymać biegu wypadków, ani naprawić szkód. Istotne jest jednak i to, że równocześnie toczy się tu walka z potencjalną utratą drugiej osoby, zabieganie o jej uwagę, zapewnianie sobie poczucia bliskości i bezpieczeństwa. Pomysł znanego z zabaw cheerleaderek „zapodawania” kolejnych liter jest zatem szkieletem wiersza, konstrukcją, na której dość swobodnie huśtają się katastroficzne obrazy i myśli (co akurat przywodzi na myśl wczesne wiersze Góry czy Taranka).
Mnogość konceptów i pewne wrażenie sztuczności tej miłosno-wojennej rozgrywki sprawiają, że chce się na nie odpowiedzieć podobnym konceptem: chiazmem, nie w znaczeniu klasycznej retoryki (inwersja), ale tym, jakie wydobył z tej figury Derrida, a które potem wielokrotnie służyło np. Michałowi Pawłowi Markowskiemu, Andrzejowi Sosnowskiemu czy – zwłaszcza – Jackowi Gutorowowi. Ów chiazm (gr. chiasmos) koresponduje z literą χ (‘chi’), która staje się znakiem skrzyżowania, przecięcia, rozwidlenia (dróg i sensów), ale też ich współwystępowania, równoczesności, spotkania.
W chiazmie – pisał Władysław Panas w podobnym duchu – spotykają się dwie przeciwstawne rzeczywistości, dwa paralelne, lecz nabrzmiałe własnym znaczeniem światy. Zwrócone do siebie krawędziami, a pomiędzy nimi rozpadlina. Właśnie w chiazmie dwa różne światy są jak brzegi przepaści. I wcale w chiazmie nie łączy brzegów dialektyczny most. Czy łączy je sama przepaść, tak, jak morze łączy przeciwległe brzegi? Chiazm odsłania perspektywę, zaiste, metafizyczną[1].
Myślę choćby o świetnym wierszu „berek”, o jego dwustronnym układzie, w którym streszcza się pokoleniowy manifest możliwości i ich braku. Na jednej stronie znajdziemy inicjacyjne rozważania bogatych społeczeństw konsumpcyjnych: „za każdym razem kiedy piszesz wiersz/ umiera panda pacman pożera/ dziesięć tysięcy szarych komórek”, „masz dwadzieścia dwa lata/ właśnie zaczyna/ cię kręcić robienie poezji”, na drugiej zaś, ujętej w znaczący nawias, ich zaprzeczenie: „(ktoś nabija broń/ lewą ręką odciąga wpinkę gładzi kolbę/ mocuje zawieszenie”. Te strony, stojące za nimi światy, spotykają się tylko trzy razy: w tytule, w ostatnim słowie „berek” oraz w centralnych wersach „pomiędzy jednym a drugim jest odstęp/ wyraźny jak szczerbinka i”. Potem drogi się znowu rozchodzą, bo „wcale w chiazmie nie łączy brzegów dialektyczny most” – to raczej przepaść, urwane zdanie, „odstęp jak szczerbinka”. Zaiste, metafizyczna, bo taki jest też Raport wojenny: celebracyjny, uświetniający drobne gesty, pielęgnujący kruchość i przemoc, jakby zawsze szły w parze, zakreślając tym samym skrajne bieguny naszego doświadczenia.
Przypisy:
[1] W. Panas, Zamach pióra, w: tegoż, Pismo i rana. Szkice o problematyce żydowskiej w literaturze polskiej, Lublin 1996, s. 76–77.