Lekturze wierszy Julii Szychowiak powinny – jak mi się wydaje – towarzyszyć spore zasoby dobrej woli po stronie czytelnika, coś w rodzaju chęci otwarcia się na orfickie misterium idiomatycznego języka. To warunek wstępny odbycia umówionego „psychotripu” z jej poezją. W przeciwnym razie, po wybrzmieniu Intro komunikat pogrąży się w ciszy. Takiej, która niczego poza zniecierpliwieniem nie wzbudzi. W sposobie pisania Szychowiak od momentu debiutanckiego tomiku Po sobie (2007), któremu patronowało motto z Krystyny Miłobędzkiej: „Jestem żeby wiedzieć znikam? / Znikam żeby wiedzieć jestem? / Cała ale całej nigdzie nie ma”, zmieniło się niewiele. W dalszym ciągu dominują tu szepty, niedopowiedzenia, fragmenty.
Liryka uprawiana przez urodzoną w 1986 roku poetkę jest programowo introwertycznym zapisem, prowadzonym przez bohaterkę zamkniętą w sobie i na siebie. To poezja „po jednej nutce”, wymagająca skupienia wyobraźni i kooperacji. Dominuje w niej radykalna oszczędność frazy, której patronuje zdawkowość podmiotu i podkręcone do maksimum nasycenie słowa (wielo)znaczeniem, nie zawsze jednakowoż będące odpowiedzią na to, co w wierszu pierwszoplanowe. W ogóle mam poczucie, że pisząc o tej twórczości z intelektualnego dystansu, a więc przekładając ją na wyświechtane literaturoznawcze kategorie, popełnia się coś niestosownego, jakby łamało się pakt o nieagresji. Metajęzyk kompromituje się wobec oszczędnie naszkicowanej linii emocji.
Szychowiak nienajlepiej poddaje się więc generalnej próbie opisu, a to już choćby dlatego, że chłód milczenia podgrzewa emocją, odpychający z początku dystans ukazuje jako daleką konsekwencję osamotnienia, zaś hermetyzm rozjaśnia subtelnym humorem i błyskotliwą obserwacją („Gdy byłam mała wyobrażałam sobie, że zwracać honor / to znaczy rzygać honorem. // Nie pomyliłam się”, „Rzeczywistość bez retuszu”). Porządkowanie tych rozmaicie zmieszanych doświadczeń równa się sprzątaniu stajni Augiasza. Najrozsądniej zapewne byłoby pisać o każdym utworze z osobna, ponieważ jakakolwiek ogólna wyliczanka nie pokrywa się z rozległą liryczną mapą autorki. W krótkiej recenzji można co najwyżej krążyć po jej okolicach. Ale dość usprawiedliwień.
Jak pokazują utwory Intro, introwertyzm (aliteracja nieprzypadkowa) przesunięty do granic autyzmu nie wyklucza formuł uczestnictwa. Poetka chyba odważniej niż przed laty wygląda gdzieś „poza”, filtrując przez własną zindywidualizowaną wrażliwość doświadczenie postrzeżonej zewnętrzności: społecznej, instytucjonalnej, narodowej. Przykładów dostarczają chociażby takie teksty jak: „[Myślę, że poradzilibyśmy sobie)]”, „[Na ciasnym podwórku]” czy „[Zwracam honor]” – na ten ostatni składa się jedna wymowna tercyna ze znów powracającym wątkiem womitowanego honoru: „Zwracam honor, / Boga / i Ojczyznę”. To tylko jeden z aspektów prowadzonej przez Szychowiak lirycznej kontrnarracji, nicującej dominujący, fallocentryczny dyskurs. Przejawia się ona zarówno w bardziej subtelnych tonacjach – tam, gdzie kobiece Ja odsłania się jako trwający na oczach widzów, świadków i czasem wrogich obserwatorów proces, tyleż budzący pokusę, co wciąż nieodkryty – jak i w zaczepnej, chwackiej odzywce: „Mogłabym być rzeką, ile razy byś nie wszedł, / nie zdążysz mnie wypić”, „[Jestem bardzo kobietą]”.
Ale źle znów by było, gdyby zamknąć to pisanie w szufladzie z podcinającym skrzydła szerszej refleksji napisem „kobiecość”. Próbę prostej kategoryzacji komplikuje szeroki repertuar poetyckich zagrań autorki Intra. Ciekawe, że nie boi się ona uniwersaliów – chyba bez większego przekąsu pisze o „treningu mięśni ducha” i „rozluźnionej tkance rzeczywistości” (a jednak utrzymana zostaje tu perspektywa somatyczna), gdzie indziej zaś metafizyczną kategorię apokalipsy sprowadza do błahego wydarzenia z codzienności („Apokalypsis”). Karkołomne wydaje się z kolei sięgnięcie do zgranej talii kart melancholii, obecne chociażby we frazie: „Tylko nie zapomnij / tego, co się nie wydarzyło” „[Musisz się już ubierać]”, która przywodzi na myśl ostatnie utwory piszącej w radykalnie odmiennej poetyce Marty Podgórnik. Przywołany wcześniej cytat wskazuje na jeszcze jedną ważną cechę lirycznego rozumowania poetki – jej uwaga często zastyga gdzieś na marginesach, po stronie rozbudzającego wyobraźnię niebytu, w orbicie niepewnych istnień, skracając do minimum dystans pomiędzy przerzutami z „jeszcze” do „już”. Nie skutkuje to bynajmniej leśmianowskimi bajaniami o bytach alternatywnych. Skomplikowana składnia wrażliwości poetki nakazuje jej zatrzymać się raczej na progu wysłowienia, nazwania, opowiedzenia, co przy okazji jest również niezawodnym antidotum na czyhający podskórnie patos. To, co najbliższe prawdy zazwyczaj przydarza się w ciszy. Potrzeba więc chyba po prostu talentu, żeby z dwuwersu: „Powiedziałeś, że nigdy się nie spotkaliśmy. / I tak naprawdę było” „[Powiedziałeś, że nigdy się nie spotkaliśmy]” wydobyć błysk najczystszej poezji.
O autorze
Marek Olszewski
Urodzony ostatniego dnia sierpnia 1986 roku. Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ. Teksty krytycznoliterackie publikuje na papierze (m.in. „Nowe Książki”, „Opcje”, „Nowa Dekada Krakowska”, „Wyspa”, „FA-Art”, „Arterie”, „Elewator”) i w sieci (m.in. dwutygodnik, artpapier). Współautor książki Literatura i kino. Polska po 1989 roku. Mieszka w Krakowie.
p>Recenzja Marka Olszewskiego z książki Kochanka Norwida Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się w sierpniu 2014 roku w „Nowych Książkach”.