zmusić się do patrzenia
jeszcze raz pod kątem, ewentualnie przez pryzmat,
rzecz jasna bez prostactw
M. Podgórnik
Poezja Marty Podgórnik należy do tego typu twórczości, która skłania do szczególnego namysłu nad relacją pomiędzy podmiotem lirycznym a autorem konkretnym, o której wiele już w rozmaitych podręcznikach poetyki powiedziano, a która wciąż jest przedmiotem nieporozumień, dyskusji a nawet niepoślednich sporów. Tym się bowiem właśnie dzięki swej formie różnią wypowiedzi liryczne od zwykłych zwierzeń, wyznań czy spowiedzi, że treść ich odrywa się całkowicie od osoby autora i nabiera znaczenia samoistnego i niezależnego od wszelkich z nim związków, powiada O.Ortwin. Przyznajmy, iż owo „odrywa się całkowicie” brzmi cokolwiek zbyt kategorycznie i nie przystaje do powszechnych – toteż nieco prostolinijnych – wyobrażeń na temat twórcy i wykreowanego przezeń dzieła. Bo skoro „wykreowanego przezeń”, to jakże „niezależnego od wszelkich z nim związków”? (Doskwiera szczególnie owo „wszelkich”). Jak więc się właściwie mają te sprawy powiązań autora z wytworem jego pracy?
Otóż sprawy te mają się bardzo skomplikowanie i osobiście mam je za nierozstrzygalne, a wszelkie tyczące się ich arbitralne wyroki za redukujące ich wielopłaszczyznową konstrukcję uzurpacje. Mówimy tu wszak o wytworach ludzkiego ducha, nie o skończenie materialnym efekcie działalności, dajmy na to, fabryki guzików. Każdy autor, każdy z nas jest jak ów Harry, który nie składa się z dwóch istot, lecz ze stu, z tysięcy (H.Hesse „Wilk stepowy”). W tworzeniu artystycznej kreacji (autokreacji) być może bierze udział jedna z nich, może kilka – lub grupy ich najprzeróżniejszych konstelacji. Czy każda z nich „odrywa się całkowicie” od bytu, który łącznie współtworzą? Czy można je ustawić w szeregu, ponadawać imiona i poddać analizie każdą z nich z osobna? Tak jak nie istnieje wyczerpywalna definicja istoty człowieka, jak nie istnieje takaż definicja istoty dzieła artystycznego, tak póki co istnieć nie może jedynie właściwa formuła określająca ich wspólną zależność. Każda wątpliwość w tym względzie działa na niekorzyść ferowanych jako ostateczne, ucinające dalszą dyskusję konkluzji. I to właśnie dzięki tej otwartości coś takiego jak dzieło artystyczne – to, co pod tym określeniem rozumiemy – może w ogóle istnieć.
Można się tutaj także posłużyć figurą literatury jako snu. Sen snu mi trzeba teraz najbardziej, mówi w pewnym momencie bohaterka wierszy gliwickiej poetki – i być może przejawia się w tych słowach skryte pragnienie każdego twórcy, aby zawrzeć w dziele także – o ile nie przede wszystkim – to wszystko, co na jawie odsłonić się nie chce, nie potrafi bądź nie może. Coś ukrytego, tłumionego w warunkach pełnej świadomości, wypartego przez nią na dalszy plan, jakaś cząstka „ja” domagająca się uzewnętrznienia, zrównania w prawach z innymi elementami osobowości. Kto wie zresztą, co jeszcze? Czy będziemy autora i jego dzieło rozkładać na owe cząstki i przypisywać im ściśle określone funkcje na sposób właściwy matematyce?
Dlaczego o tym mówię przy tej akurat okazji (z lekka może, choć przecież nie całkiem obok głównego przedmiotu rozważań)? Otóż w przypadku takiej właśnie poezji, takiej konstrukcji podmiotu lirycznego, jaką sporządza Marta Podgórnik, ujawniają się zwykle dwa najczęściej zajmowane ekstremalne stanowiska odbiorcze: utożsamianie podmiotu lirycznego z autorem (tzw. pozycja naiwna) oraz przyznawanie całkowitej niezależności obu rzeczonym figurom (tzw. pozycja fachowa). Jak usiłowałem dowieść wyżej, obie zdają się być chybione – a raczej, aby być nieco mniej stanowczym, obie legitymują się niewąskim marginesem błędu. Czy zatem istnieje jakaś trzecia możliwość? Oczywiście: mieć własne zdanie na ten temat i rewidować je na gorąco przy każdej kolejnej lekturze. Nie bójmy się nieokreśloności.
Tymczasem przejdźmy do zasadniczego tematu naszych dociekań i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, kim (bo przecież nie „czym”) jest podmiot liryczny – który jest i jednocześnie nie jest Martą Podgórnik – w tomie Paradiso. Pierwszy wiersz, który z uwagi na takie właśnie jego usytuowanie pełni zawsze szczególną rolę w zbiorze, noszący pozornie niewinny tytuł lipiec (dlaczego tylko pozornie, to się dość szybko wyjaśnia), rozpoczyna się od wiele nam od razu na wstępie mówiącej apostrofy: wyratuj mnie z powodzi tandetnych poruszeń/ zbyt łatwo wpadających w ucho lejtmotiwem (…) Mamy tu więc do czynienia z kimś w stanie zagubienia, a nawet w swoim mniemaniu zagrożenia, będącego wynikiem zbyt nachalnej „tandety”, jak się można domyślić, operującej w sferze uczuć – a także, co może ważniejsze i bardziej niepokojące, z pozostającą poza intencją podmiotu gotowością do owej „tandety” przyjęcia. (Paradiso brzmi tutaj jak nazwa prowincjonalnego kina, wyświetlającego na okrągło ckliwe melodramaty i tłumnie odwiedzanego przez niezbyt, powiedzmy sobie, wyrobioną publiczność).
Z punktu widzenia autora można by tu więc mówić o cokolwiek zakamuflowanej inwokacji, prośby o wysoką artystyczną formę, o ustrzeżenie się przed popadnięciem w banał, bo/ rzucona z nagła na głęboką wodę/ utonę z brzytwą w zębach ciągnąc świat [przedstawiony – G.T] za nogę. „Głęboka woda” jako przestrzeń nieograniczonych artystycznie możliwości i pole do popisu dla talentu wysokiej próby może w każdej chwili nabrać tu – niczym wody w usta – zdecydowanie pejoratywnego zabarwienia i stać się miejscem „krachu cesarskiej floty”, klęski literackich zamierzeń.
Z punktu widzenia „ja” lirycznego natomiast sytuacja ta wygląda o wiele bardziej poważnie. Gra idzie tu wszak o jakość życia duchowego, możliwości spełnień i realizacji wewnętrznych potrzeb. Porażka oznacza w tym przypadku psychiczny uwiąd, ogólną marność i egzystencjalną „tandetę”. Nasza bohaterka, jak widać, niezbyt się czuje pewna wyniku tej gry, jej wiara we własne siły nie jest dość mocna, więc szuka ratunku tam, gdzie jest przekonana go znaleźć:
pierwsza wypłucze z mola zdradzieckich kochanków
ty przyjdziesz z drugą falą, jak słowa pod wiatr:
jestem mokra z miłości i dopóki kocham
żadnych wierszy o powodzi na południu kraju.
Wybawieniem ma być więc miłość, ta prawdziwa, która przychodzi po pierwszych, kosztowanych (i kosztownych) nieco na oślep doświadczeniach w tej materii.
Motywy akwatyczne, które przewijają się przez cały wiersz, stanowiąc jego konstrukcyjną dominantę („wynurzenia” podmiotu nabierają w tym świetle nowej barwy semantycznej), pojawiają się także w pozapoetyckich wypowiedziach autorki, z których przytoczenie jednej wydaje się tu całkiem na miejscu: „Chciałoby się wszystkiego, a tu trzeba wybierać – rybki, akwarium? I pułapka, bo jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć, to nie ma półśrodków. Sztuka kosztem życia, lub odwrotnie” („Kartki” nr 21).
Rozdarcie to, ów wybór nie do pogodzenia, szukanie kompromisu i świadomość zaprojektowanej wewnętrznie niemożności jego osiągnięcia w pełni satysfakcjonującej postaci (tj. w postaci rybek pływających w akwarium) konstytuują postawę podmiotu lirycznego na przestrzeni całego zbioru i stanowią dramaturgiczne podglebie wszelkich jego poczynań. Kwestia tożsamości dwóch przeciwstawionych sobie alternatyw jest dość oczywista: „sztuka” lub „życie”, spełnienie artystyczne lub „mała stabilizacja” i szczęśliwa miłość (tymczasem jak w piosenkach miłość musi być słodka i bolesna). A chciałoby się wszystkiego, co – kontynuując terminologię zaproponowaną przez poetkę – można ująć i tak: wypłynąć na głęboką wodę i czuć grunt pod nogami.
Wielkie życiowe pomieszanie, wynikające nie tylko z napięć pomiędzy dwiema wspomnianymi potencjami (życie i sztuka, wszystko się opiera/ na komunikacji ‑zwróćmy uwagę na przerzutnię), ale także ujawniające się w każdej z nich z osobna (znów śpię z kim lubię, ostatnio z kimś/ kogo nie, chociaż śpiąc myślałam, że tak), bohaterka stara się obrócić na korzyść, choć przeważnie mówi o tym niby to z przymrużeniem oka (nic nie jest zbędne, przyda się do prozy/ lub puenty artykułu) – i mimo iż to wszystko wygląda jak błądzenie pijanego dziecka we mgle, to jednak kryje w sobie głębszy, choć w gruncie rzeczy dość oczywisty w swojej wymowie sens – oczywisty, aczkolwiek nie zawsze mający sposobność do wydobycia się spod zwałów powszednich zdarzeń:
okazuje się, że jednak można dojrzeć, a przynajmniej dojrzeć
do pewnych rzeczy, wysnuć ciche wnioski
(…)
jednak można dojrzeć, dojrzeć do pisania do tej jednej
szuflady, która ma znaczenie
(Szkoda, że w tym najbardziej chyba przekonującym w tomie tekście mowa jest tak bardzo wprost o mężczyźnie. Gdyby postawić na większą wieloznaczność w kwestii „szuflady”, wiersz nabrałby zupełnie innego wymiaru. No, ale to już jest wkroczeniem na teren zarezerwowany dla autora, od którego postronnemu wara).
Nie od rzeczy będzie w tym miejscu powołanie się znów na słowa samej pani Marty: Powiem tak – cały czas opisuję swój proces dojrzewania, który jak sądzę będę mogła opisywać do późnej starości. Otóż to, dojrzewać, jak wiemy, można do wszystkiego. Do starości także (aczkolwiek, jak twierdził Knut Hamsun, wiek nie przynosi żadnej dojrzałości, wiek przynosi starość). W tym kontekście tom Paradiso jawi nam się jako ów stos kartek, który zawiera jedną prostą historię, choć bez zakończenia.
Miejmy jednak nadzieję, że historia rybek i akwarium znajdzie swoje rychłe zakończenie i będziemy mogli przejść wraz z autorką do następnego rozdziału. Z pożytkiem dla obu zainteresowanych stron.