recenzje / ESEJE

Ciemna materia i błona wiersza

Kacper Bartczak

Esej Kacpra Bartczaka dotyczący książki Ciemna materia Rae Armantrout, wydanej w Biurze Literackim 3 września 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W fil­mie Pater­son Jima Jar­mu­scha, któ­ry jest hoł­dem zło­żo­nym Wil­lia­mo­wi Car­lo­so­wi Wil­liam­so­wi, boha­te­ro­wie oddy­cha­ją poezją. Dzię­ki temu uda­je im się odna­leźć rów­no­wa­gę, miłość i szczę­ście w cał­ko­wi­tej syn­chro­ni­za­cji z nie­co poobi­ja­ną mate­rią ich codzien­no­ści. Życie Pater­so­na, głów­ne­go boha­te­ra fil­mu, zupeł­nie jak w przy­pad­ku „pana Pater­so­na” z wiel­kie­go poema­tu Wil­liam­sa, rów­nież zaty­tu­ło­wa­ne­go Pater­son, to syn­te­za poezji i mate­rial­no­ści przy­na­leż­nej żywio­ło­wi dnia codzien­ne­go. Pisa­ne przez nie­go wier­sze są miło­snym tchnie­niem wle­wa­ją­cym duszę w realia skrom­ne­go mia­sta i czy­nią­cym z jego zwy­czaj­no­ści prze­strzeń zdat­ną do życia, a w ten spo­sób ratu­ją jakąś wer­sję ame­ry­kań­skie­go snu. To nic, że mate­rial­ne oto­cze­nie Pater­so­na i Lau­ry, part­ner­ki boha­te­ra, jest tro­chę przy­ku­rzo­ne, sza­ra­we, jak­by obdra­pa­ne, że gdzieś w głę­bo­kim pla­nie tli się wra­że­nie cywi­li­za­cyj­ne­go wyha­mo­wa­nia, będą­ce zasad­ni­czym dozna­niem gości odwie­dza­ją­cych takie mia­sta, jak Cam­den, Tren­ton czy wła­śnie Pater­son. Prze­tar­cia te, zanu­rzo­ne w ryt­mie wier­szy kom­po­no­wa­nych na żywo przez Pater­so­na, sta­ją się wręcz atu­tem przed­sta­wio­ne­go świa­ta, pod­no­sząc jego sty­li­stycz­ne wysma­ko­wa­nie. Rzecz w tym, że poezja – niczym aku­mu­la­to­rek pięk­na – spie­szy na ratu­nek i wszyst­kich, zarów­no boha­te­rów, jak widzów, masu­je łagod­nym, przy­wra­ca­ją­cym do życia prą­dem.

Oto medial­ny ide­ał poezji. Tak, poezja może dostą­pić wyso­kich pro­gów fil­mu, ale jako nośnik odku­pie­nia. Este­ty­ka fil­mu Jar­mu­scha, dzia­ła­ją­ca w jego służ­bie poezja, nie­sie ze sobą pięk­no i świa­tło, za któ­rych dotknię­ciem mate­rial­ne śro­do­wi­sko życia boha­te­rów zosta­je wyję­te z obsza­ru poin­du­strial­nej ruiny i zaczy­na ema­no­wać nie­mal egzo­tycz­nym cie­płem. Sza­ry świat try­ska kolo­ra­mi.

Czy­tel­ni­ków wier­szy Rae Arman­tro­ut nale­ży prze­strzec: poezja ta podra­pie ich i wypchnie na taką orbi­tę, z któ­rej film Jar­mu­scha będzie widzia­ny niczym makie­ta, tek­tu­ro­wy ple­ner w szkol­nym teatrzy­ku. Zda­je­my sobie oczy­wi­ście spra­wę, że ten film to rodzaj poetyc­kiej fan­ta­zji, któ­ra nie rości sobie żad­nych praw do reali­zmu. Mimo to wła­śnie lek­tu­ra poezji Arman­tro­ut spra­wia, że ten rodzaj fan­ta­zjo­wa­nia na temat rela­cji mię­dzy este­ty­ką wier­szy a zanu­rzo­ną w mate­rial­nym kon­kre­cie egzy­sten­cją ludzi wyda­je się dziś draż­nią­cy i nie­tra­fio­ny. Nie cho­dzi o to, że Arman­tro­ut odrzu­ca połą­czo­ną spu­ści­znę Wil­liam­sa, ima­ży­stów, obiek­ty­wi­stów. Prze­ciw­nie, zja­wi­ska te nale­żą, obok zało­żeń gru­py Lan­gu­age, któ­rą Arman­tro­ut współ­two­rzy­ła, do tra­dy­cji sta­no­wią­cej źró­dła jej pisar­stwa. Spo­śród auto­rów dzia­ła­ją­cych w moder­ni­zmie i wcze­śniej to wła­śnie Wil­liams, obok Ste­ven­sa, a w jakimś stop­niu też Ger­tru­dy Ste­in i Emi­ly Dic­kin­son, jest z pew­no­ścią poetą mają­cym for­ma­tyw­ny wpływ na Arman­tro­ut. Jed­nak poet­ka dostrze­ga żywot­ność tej tra­dy­cji zupeł­nie gdzie indziej, w innym usta­wie­niu wobec rze­czy­wi­sto­ści niż Jar­musch.

Tak jak Wil­liams z jego słyn­nym hasłem nawo­łu­ją­cym do poszu­ki­wań zbież­no­ści poezji z kon­kre­tem – owym po wie­lo­kroć powta­rza­nym, a wyar­ty­ku­ło­wa­nym naj­do­bit­niej wła­śnie w poema­cie Pater­son „no ide­as but in things” („żad­nych idei poza świa­tem rze­czy”) – Arman­tro­ut poszu­ku­je toż­sa­mo­ści myśli i mate­rii. Jed­nak wyło­nio­ny z jej wier­szy Paterson/Williams czy­nił­by inny poży­tek z typo­we­go dla całej tej poety­ki instru­men­ta­rium este­tycz­ne­go: jasno wykro­jo­ny z szu­mu codzien­no­ści swo­im ostrym kon­tu­rem wiersz mini­ma­li­stycz­ny nie ofe­ro­wał­by żad­ne­go pozio­mu samo­za­do­wo­le­nia, tyl­ko bez­li­to­śnie wyka­zy­wał fałsz, miał­kość, a osta­tecz­nie też tok­sycz­ność ofi­cjal­nych wer­sji rze­czy­wi­sto­ści – łącz­nie z wer­sją gło­szą­cą zamiesz­ki­wal­ne pięk­no świa­ta, któ­re­go zasad­ni­czą tre­ścią jest cywi­li­za­cyj­ny roz­pad. Wyobra­żam sobie, że miesz­ka­jąc w dzi­siej­szym New Jer­sey, Wil­liams – któ­ry, jak dobrze pamię­ta­my, uży­wał swo­jej wer­sji ima­ży­zmu do kre­śle­nia przej­mu­ją­cych por­tre­tów bie­dy – mógł­by pisać tak, jak Rae Arman­tro­ut pisze dziś o Kali­for­nii. Jego prze­ni­kli­wy wiersz wol­ny, łączą­cy pre­cy­zję for­mal­ną i języ­ko­wą z wyczu­ciem niu­an­su egzy­sten­cjal­ne­go, doko­py­wał­by się do ide­olo­gicz­nych zafał­szo­wań, któ­re dzia­ła­ją u źró­deł roz­pa­du współ­cze­snych Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Hasło do prze­my­śle­nia związ­ków mię­dzy wier­szem i mate­rią – mate­rią świa­ta w ogó­le, a co za tym idzie: tak­że, a może przede wszyst­kim, mate­rią wła­sną wier­sza – jest zna­kiem fir­mo­wym poetów z gru­py Lan­gu­age, matecz­ni­ka Arman­tro­ut. Poety­ka tej gru­py kształ­to­wa­ła się w San Fran­ci­sco lat sie­dem­dzie­sią­tych, w atmos­fe­rze kolej­nej rewo­lu­cji oby­cza­jo­wej, tym razem zwią­za­nej z ruchem gejow­skim, któ­ra misty­cyzm beat­ni­ków zastę­po­wa­ła mają­cy­mi natych­mia­sto­we prze­ło­że­nie poli­tycz­ne pyta­nia­mi o toż­sa­mość sek­su­al­ną i płeć kul­tu­ro­wą. Atmos­fe­ra ta odpo­wia­da­ła gru­pie mło­dych poetów pra­gną­cych dodać coś od sie­bie do idą­cej jesz­cze roz­ma­chem lat sześć­dzie­sią­tych erup­cji ener­gii poetyc­kiej pocho­dzą­cej od beat­ni­ków, twór­ców z gru­py Black Moun­ta­in, poetów nowo­jor­skich. Jeśli lek­cja tych wcze­śniej­szych for­ma­cji, jak rów­nież oczy­wi­ście sto­ją­ce­go za nimi eks­pe­ry­men­tu moder­ni­stów, pole­ga­ła na pod­wyż­sze­niu świa­do­mo­ści for­mal­no-języ­ko­wej natu­ry wier­sza, to dla poetów Lan­gu­age jej poten­cjał miał reali­zo­wać się naj­sil­niej i naj­peł­niej przez umiesz­cze­nie wier­sza w kon­tek­ście zja­wisk spo­łecz­nych i poli­tycz­nych. Dla Arman­tro­ut i jej przy­ja­ciół, mię­dzy inny­mi Lyn Heji­nian, Bar­ret­ta Wat­te­na, Car­li Har­ry­man czy Rona Sil­li­ma­na, natu­ral­nym efek­tem roz­ło­żo­nej na wie­le dekad rewo­lu­cji moder­ni­stycz­nej w poezji była pod­wyż­szo­na świa­do­mość kon­sty­tu­tyw­nej roli języ­ka – nie­sio­nych przez nie­go sche­ma­tów ide­owych i poznaw­czych – w for­mo­wa­niu każ­dej rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej i poli­tycz­nej. Takie uję­cie ozna­cza cał­ko­wi­cie natu­ral­ne i nie­wy­mu­szo­ne zaan­ga­żo­wa­nie wier­sza w jego rze­czy­wi­stość mate­rial­ną. Sta­je się on bada­niem sta­nu, w jakim znaj­du­ją się wsze­la­ko poję­te mate­rie świa­ta zamiesz­ki­wa­ne­go przez ludzi – ludzi rozu­mia­nych jako śmier­tel­ne, ucie­le­śnio­ne orga­ni­zmy, któ­rych bio­lo­gia pozo­sta­je w sta­łym związ­ku z uży­wa­nym przez nich języ­kiem i z ich poli­tycz­no­ścią.

Na tym jed­nak tle poezja Arman­tro­ut sta­no­wi pewien wyją­tek. Na pod­sta­wie nie­któ­rych wypo­wie­dzi poetów Lan­gu­age moż­na było w prze­szło­ści odnieść wra­że­nie, że ich zabie­gi for­mal­ne dążą do uwol­nie­nia praw­dy ulo­ko­wa­nej w samych mate­ria­łach natu­ry bądź kul­tu­ry. Eks­pe­ry­ment pole­ga­ją­cy na pod­wa­ża­niu auto­no­mii bądź cał­ko­wi­tym wyma­za­niu lirycz­ne­go „ja” giną­ce­go w warun­kach inten­syw­nej roz­łącz­no­ści seman­tycz­nej i skła­dnio­wej miał pro­wa­dzić do uwy­pu­kle­nia mate­rial­no­ści języ­ka, co z kolei mia­ło wska­zy­wać praw­dę zawar­tą w samej mate­rii natu­ry i kul­tu­ry. Lyn Heji­nian na przy­kład, pisząc o potrze­bie odej­ścia od tra­dy­cyj­nej ten­den­cji poezji lirycz­nej do ope­ro­wa­nia meta­fo­rą i o zastą­pie­niu jej cią­ga­mi meto­ni­mii, pra­gnę­ła, by w ten spo­sób „prze­mó­wi­ła praw­da zawar­ta w mate­ria­łach natu­ry”. Posłu­gu­jąc się połą­czo­ny­mi lek­tu­ra­mi Wit­t­gen­ste­ina i Ben­ja­mi­na poświę­co­ny­mi natu­rze języ­ka, Char­les Bern­ste­in rów­nież pro­jek­to­wał taką poezję, któ­ra dzię­ki nasy­ce­niu wier­sza mate­rial­no­ścią słów, uzy­ska język wypły­wa­ją­cy bez­po­śred­nio z mate­rial­no­ści rze­czy. Ben­ja­min pisał na przy­kład o „mate­rial­nej wspól­no­ści rze­czy w ich komu­ni­ka­cji”, obja­wia­ją­cej się w „pozba­wio­nych imion nie­aku­stycz­nych języ­kach poszcze­gól­nych mate­ria­łów”, i w takim, nie­mal mistycz­nym, uję­ciu Bern­ste­in doszu­ki­wał się wła­snej wer­sji odej­ścia od lirycz­ne­go „ja” – zamiast lirycz­ne­go pod­mio­tu w wier­szach mówi odna­le­zio­na toż­sa­mość języ­ka i rze­czy.

Tym­cza­sem poety­ka Arman­tro­ut pole­ga na nie­jed­no­znacz­nym flir­cie z tra­dy­cyj­ną liry­ką – sztucz­ność i nie­sta­bil­ność oka­zu­ją się cechą zarów­no mówią­cych w wier­szu gło­sów, jak i samej mate­rii. Podob­nie jak u innych poetów Lan­gu­age, mamy u niej nacisk poło­żo­ny na sze­ro­ko poję­tą mate­rial­ność, na któ­rą skła­da­ją się: wydo­by­ta aku­stycz­nie mate­rial­ność two­rzy­wa języ­ko­we­go, „mate­ria­ły” dostar­czo­ne przez kul­tu­rę, zarów­no współ­cze­sną, jak i histo­rycz­ną, oraz oczy­wi­ście to, co nie­gdyś nazy­wa­li­śmy „natu­rą” – ska­ły, rośli­ny, kra­by, grzy­by, pta­ki – a tak­że wszel­kie inne dro­bi­ny mate­rii orga­nicz­nej i nie­orga­nicz­nej. Co wię­cej, spo­sób, w jaki mate­rie te wcho­dzą do wier­sza Arman­tro­ut, ma w sobie rze­czy­wi­ście coś z Ben­ja­mi­now­skie­go pasa­żu – czy­li spe­cy­ficz­nej kon­ste­la­cji frag­men­tów prze­chwy­co­nych na zasa­dzie nagie­go cyta­tu, cyta­tu bez cudzy­sło­wu. Mar­jo­rie Per­loff w książ­ce Uno­ri­gi­nal Genius pisa­ła o tym, jak cyta­ty zgro­ma­dzo­ne w Pasa­żach Ben­ja­mi­na zaczy­na­ją wymy­kać się wszel­kim wcze­śniej­szym zamy­słom dia­lek­tycz­nym i zaczy­na­ją żyć wła­snym życiem. Podob­nej prze­mia­nie pod­le­ga­ją gło­sy i frag­men­ty rze­czy­wi­sto­ści wcho­dzą­ce w zakres wier­sza Rae Arman­tro­ut.

Poet­ka przy­glą­da się rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej każ­dy mate­rial­nie uję­ty wymiar egzy­sten­cji jest napro­mie­nio­wa­ny – czy­li nasy­co­ny wie­lo­krot­nym opi­sem – przez tre­ści pocho­dzą­ce ze zide­olo­gi­zo­wa­nych dys­kur­sów kul­tu­ro­wych bądź poli­tycz­nych. W takich prze­strze­niach wiersz rodzi się poma­łu i ostroż­nie. Ponie­waż nie posia­da natu­ry wła­snej, a jest tyl­ko pew­ną zasa­dą orga­ni­zo­wa­nia mate­ria­łu, jego szan­sa na prze­trwa­nie – jak w mini­ma­li­zmie Wil­liam­sa i Rober­ta Cre­eleya – tkwi w sta­ran­nej aran­ża­cji ostre­go kon­tu­ru. W ten spo­sób wiersz wykra­wa swo­ją prze­strzeń z cha­otycz­ne­go szu­mu, któ­ry jest gdzieś tam, we wła­śnie sta­wia­nym przed nami w cał­kiem nowym świe­tle świe­cie zewnętrz­nym.

Kon­ste­la­cje i pasa­że Arman­tro­ut są pre­cy­zyj­ny­mi apa­ra­ta­mi ana­li­zu­ją­cy­mi prze­ni­kal­ność mate­rii i języ­ka. Zja­wi­sko przy­le­ga­nia oraz prze­ni­ka­nia się war­stwy mate­rial­nej i lin­gwi­stycz­nej trak­tu­je się tu jako stan tyleż wyj­ścio­wy i zasta­ny, co dzia­ła­ją­cy w ukry­ciu. Zada­niem wier­sza jest wska­zać na owo napro­mie­nio­wa­nie mate­rii przez dopro­wa­dze­nie do zaska­ku­ją­cych efek­tów wyła­nia­ją­cych się wsku­tek pozor­nie przy­pad­ko­wych zesta­wień obsza­rów, któ­re nie powin­ny prze­cież mieć ze sobą nic wspól­ne­go. Jest tro­chę tak, jak­by poet­ka bada­ła pra­cę jakie­goś wcze­śniej­sze­go, o wie­le więk­sze­go i prze­ra­ża­ją­ce­go „wier­sza”, któ­ry pra­cu­je w głę­bo­kim tle świa­ta i prze­ni­ka wszyst­kie pola nasze­go życia. Do pól tych nale­żą: wciąż zagad­ko­wa fizy­ka mate­rii; natu­ra nie­orga­nicz­na, a więc ska­ły, kamie­nie, oce­an, pozor­nie nie­oży­wio­ny teatr stwo­rze­nia; świat roślin i zwie­rząt, któ­re­go postrze­ga­nie oka­zu­je się nie­usu­wal­nie przy­le­głe do nasze­go życia sek­su­al­ne­go i psy­chicz­ne­go; cia­ło i cie­le­sność, uję­te w ich nie­odwo­łal­nej kul­tu­ro­wej i ewo­lu­cyj­nej przy­god­no­ści; kul­tu­ra popu­lar­na, któ­ra poma­łu sta­je się potwor­ną mie­szan­ką dzia­ła­nia póź­ne­go kapi­ta­łu i psy­chicz­nej nie­sta­bil­no­ści kon­su­men­tów; współ­cze­sna poli­ty­ka – jako uko­ro­no­wa­nie zafał­szo­wa­nia, pogu­bie­nia i nie­sta­bil­no­ści sza­le­ją­cych na wcze­śniej wymie­nio­nych polach. Liry­ka w prze­wrot­nym uję­ciu Arman­tro­ut to nada­nie kształ­tu i ener­gii apa­ra­to­wi bada­ją­ce­mu nie­sa­mo­wi­te przy­le­ga­nia odnaj­dy­wa­ne mię­dzy tymi pola­mi. Meto­da zesta­wie­nia, któ­rą prócz Ben­ja­mi­now­skie­go pasa­żu nale­ża­ło­by wła­ści­wie w pierw­szym rzę­dzie wywieść z ima­ży­stow­skie­go „obra­zu” bądź Poun­dow­skie­go wiru, oka­zu­je się zacząt­kiem osob­no­ści wier­sza. Arman­tro­ut przy­rów­nu­je wiersz do żywej komór­ki, któ­ra na jakimś eta­pie swo­je­go roz­wo­ju, nim jesz­cze uru­cho­mi­ły się w niej pro­ce­sy meta­bo­licz­ne, musia­ła uzy­skać swo­ją bło­nę zewnętrz­ną, jakąś gra­ni­cę mię­dzy sobą a zawie­si­ną cze­goś, co za chwi­lę sta­nie się „świa­tem zewnętrz­nym”. W tej stra­te­gii jed­nak nie ma miej­sca na „praw­dę mate­rii”. Tak samo jak dys­kon­to­wa­ne przez innych poetów Lan­gu­age „ja”, któ­re­mu Arman­tro­ut pozwa­la mówić, by wyka­zać jego sztucz­ność, rów­nież mate­ria oka­zu­je się we wszyst­kich swych prze­ja­wach are­ną sztucz­no­ści, bra­ku, nie­sta­bil­no­ści.

Od tra­dy­cyj­ne­go wier­sza ima­ży­stow­skie­go mon­taż Arman­tro­ut róż­ni się być może wła­śnie Ben­ja­mi­now­ską róż­no­rod­no­ścią reje­strów, z któ­rych pocho­dzą zesta­wia­ne ze sobą prób­ki. Mamy w jej wier­szach frag­men­ty posłu­gu­ją­ce się nie­mal czy­stą liry­ką, poprze­ty­ka­ne utrzy­ma­ny­mi w zwy­czaj­nej pro­zie zapi­ska­mi codzien­no­ści. Lek­ko modu­lo­wa­ne prze­chwy­ce­nia języ­ka mediów wcho­dzą w rela­cje z rapor­ta­mi wzię­ty­mi ze współ­cze­snej bio­lo­gii bądź fizy­ki. Reflek­sja doty­czą­ca poję­cia mate­ma­tycz­ne­go wymie­nia się na jakimś pozio­mie z myśle­niem o meta­fo­rze, do cze­go dołą­cza się też nie­ocze­ki­wa­nie tekst odna­le­zio­ny na blan­kie­cie rachun­ku tele­fo­nicz­ne­go. Opis natu­ry kore­lu­je z wycin­kiem pocho­dzą­cym z żar­go­nu poli­tycz­ne­go, a oso­bi­ste wspo­mnie­nie wcho­dzi w rela­cje ze sty­li­stycz­nie pła­ską obser­wa­cją codzien­no­ści.

Meta­bo­lizm wier­sza Arman­tro­ut pole­ga na zależ­nym od sta­ran­nie wyko­na­nej pra­cy inter­pre­ta­cyj­nej, któ­ra jest już pra­cą same­go wier­sza, dostrze­ga­niu nie­sa­mo­wi­tych para­le­li mię­dzy bada­ny­mi obsza­ra­mi. Wła­śnie w pie­czo­ło­wi­cie zaaran­żo­wa­nej „przy­pad­ko­wo­ści” zesta­wia­nych mate­ria­łów obja­wia­ją się trud­ne do wyja­śnie­nia kore­spon­den­cje, któ­re łączą fizy­kę, bio­lo­gię, kul­tu­rę, poli­ty­kę, psy­cho­lo­gię i soma­ty­kę. W więk­szej per­spek­ty­wie wyła­nia się jed­nak pew­na cecha wspól­na: nie­za­leż­nie od róż­no­rod­no­ści pocho­dze­nia, reje­strów i sty­lów napo­ty­ka­nych opi­sów, na wszyst­kich obsza­rach obja­wia się ich nie­kom­plet­ność, jakieś zasad­ni­cze wybra­ko­wa­nie, któ­re spra­wia, że mate­ria, zwie­rzę­ta i ludzie jawią się w tych wier­szach jako byty roze­dr­ga­ne, nie­pew­ne swe­go, zauto­ma­ty­zo­wa­ne, nie-wła­sne, znaj­du­ją­ce się na gra­ni­cy bądź to roz­pa­du, bądź zapa­ści. Tam na przy­kład, gdzie Arman­tro­ut wyda­je się opi­sy­wać pięk­no muzy­ki poważ­nej, stra­te­gia mon­ta­żu natych­miast wyka­zu­je jej zim­ną mecha­nicz­ność, co w następ­nych frag­men­tach oka­zu­je się cechą przy­na­leż­ną rów­nież zacho­wa­niu zwie­rząt i roz­rod­czo­ści roślin. Tam, gdzie Arman­tro­ut bie­rze na warsz­tat język mecha­ni­ki kwan­to­wej, odnaj­dy­wa­na w tym obsza­rze implo­zyw­ność zaczy­na prze­ja­wiać się w życiu psy­chicz­nym ludzi. Utrzy­ma­ne w sty­lu tra­dy­cyj­nej liry­ki frag­men­ty ero­tycz­ne zosta­ją skon­ta­mi­no­wa­ne z obra­za­mi zro­bo­ty­zo­wa­nych orga­ni­zmów zwie­rzę­cych, któ­rych życie – tak jak życie roślin – pod­le­ga dyk­to­wa­ne­mu przez ewo­lu­cję pro­gra­mo­wi roz­mna­ża­nia się i prze­ży­cia. Oczy­wi­ście tego rodza­ju sie­ci powią­zań mają kapi­tal­ne zna­cze­nie dla życia ide­olo­gii i poli­ty­ki. Arman­tro­ut doszu­ku­je się ewo­lu­cyj­nych sprzę­żeń mię­dzy apa­ra­tem fizjo­lo­gicz­nym orga­ni­zmu ludz­kie­go a zaląż­ka­mi instynk­tu reli­gij­ne­go. Tego rodza­ju zama­sko­wa­na mecha­ni­ka nawie­dza naszą meta­fi­zy­kę i poli­ty­kę. Fakt, że ame­ry­kań­ski snaj­per jest w sta­nie bez zmru­że­nia oka, z dumą, pra­wić o swo­jej pra­cy w żar­go­nie kor­po­ra­cyj­nym, prze­nik­nię­tym ide­olo­gią neo­li­be­ral­ne­go samo­speł­nie­nia dzię­ki pro­fe­sjo­na­li­zmo­wi, oka­zu­je się mieć korze­nie w roman­tycz­nym trans­cen­den­ta­li­zmie.

Nie ma tu żad­nej hie­rar­chii. Kuszą­ce było­by na przy­kład stwier­dze­nie, że opi­sa­na przez współ­cze­sną fizy­kę kwan­to­wą natu­ra mate­rii, z jej nie­sta­bil­no­ścią i zni­kli­wo­ścią, czy też deter­mi­ni­stycz­ne opi­sy bio­lo­gów ewo­lu­cyj­nych rzu­tu­ją jakoś na ludz­kie życie ero­tycz­ne, spo­łecz­ne, oso­bi­ste i kul­tu­ro­we. Rzecz jed­nak w tym, że wek­tor prze­ni­ka­nia jest wie­lo­kie­run­ko­wy. Nie­wy­klu­czo­ne, że to wła­śnie zawar­ta w nas samych nie­kom­plet­ność – tkwią­cy w nas brak i pod­le­głość wobec nie­da­ją­cych się zaspo­ko­ić popę­dów, instynkt roz­pa­du bądź implo­zji – roz­cią­ga się na resz­tę natu­ry.

Ser­ce tej poezji jest zakry­te, mrocz­ne, nie­oczy­wi­ste. Loku­je się ono gdzieś wokół nie­wy­mier­ne­go punk­tu magne­tycz­ne­go, z któ­re­go pocho­dzi czyn­ność dys­try­bu­cji zesta­wień. W ten spo­sób sam wiersz sta­je się polem induk­cyj­nym – dopie­ro w jego wnę­trzu moż­na dostrzec nie tyle samą prze­ni­kal­ność obsza­rów życia, ile ich fatal­ną roz­pa­dli­wość. Jed­nak zakres owych pro­ce­sów nie pozo­sta­wia żad­ne­go azy­lu. Nie ma uciecz­ki do mie­nią­cych się w świe­tle gier umy­słu pięk­nych idei, jak u Ste­ven­sa; nie ma powro­tu do dzie­wi­czej zwy­czaj­no­ści, tra­dy­cyj­nej przy­sta­ni Wil­liam­sa i obiek­ty­wi­stów. O ile Wil­liams mógł jesz­cze doko­py­wać się do zbaw­czej auto­no­mii narzę­dzi codzien­nych, o tyle u Arman­tro­ut te przy­do­mo­we pej­za­że są zawsze nawie­dzo­ne, skon­ta­mi­no­wa­ne, prze­żar­te fatal­ną nie-samo-wystar­czal­no­ścią i zewnętrz­no­ścią. Czer­wo­na tacz­ka ustę­pu­je tu czer­wo­ne­mu samo­cho­do­wi, któ­re­go wid­mo wwier­ca się nam pod­pro­go­wo dzię­ki psy­cho­tech­ni­kom twór­ców reklam, choć oni sami, jak rozu­mie­my, też nie są auto­no­micz­ny­mi pod­mio­ta­mi.

Nie ma bez­piecz­nej przy­sta­ni. Jest za to sam meta­bo­lizm wier­sza, jego pra­ca, któ­rą wiersz obda­rza cier­pli­we­go czy­tel­ni­ka. Ta pra­ca, śle­dze­nie napięć w induk­cyj­nym polu wier­sza – oto jedy­na otocz­ka, jedy­na błon­ka, któ­ra dzie­li nas od ciem­nej mate­rii.

O autorze

Kacper Bartczak

Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.

Powiązania