recenzje / KOMENTARZE

Confetti w rynsztoku

Mirek Kulisz

Autorski komentarz Mirka Kulisza, laureata pierwszego Połowu prozatorskiego.

Praw­da jest taka, że pisa­łem już od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa. Począt­ko­wo poezję. Były to naj­czę­ściej utwo­ry opie­wa­ją­ce pięk­no przy­ro­dy. Zachwy­ca­ły mnie chłod­na pust­ka łopia­no­wych kory­ta­rzy albo drże­nie wście­kle żół­tych liści topo­li. Pisa­łem nie tyle pió­rem, ile paty­kiem po zago­nach zie­mi albo pal­cem na wodzie w kału­ży. Nikt tego nie czy­tał. Może i dobrze.

Nie ukry­wam, że samo pięk­no jako temat wyczer­pa­ło się dość szyb­ko. Już wte­dy zaczę­ło mnie cią­gnąć ku spra­wom ciem­niej­szym, w stro­nę cze­lu­ści, a – kto wie – może i ku otchła­ni. Kie­dy mat­ka nie patrzy­ła, zaraz wspi­na­łem się po cem­bro­wi­nie, by przej­rzeć się w czar­nym oku stud­ni. Co dnia nasłu­chi­wa­łem war­ko­tu moto­ro­we­ru mar­ki Komar, któ­rym w każ­dej chwi­li nad­je­chać mogła listo­nosz­ka Jola Ponie­dzia­łek, posą­go­wa niczym Wenus z Wil­len­dor­fu. Cher­la­wy koma­rek skry­wał się cał­ko­wi­cie pomię­dzy jej spi­żo­wy­mi uda­mi, tak iż zda­wa­ło się, że Jola fru­nie w powie­trzu jedy­nie na won­nym obłocz­ku spa­lin z nie­bie­skiej ety­li­ny. Kie­dy przy­no­si­ła dziad­ko­wi list albo tele­gram, przy­sta­wa­ła na chwi­lę, opie­ra­jąc się o płot, i schy­lo­na szu­ka­ła w tra­wie mira­be­lek. Patrzy­łem, jak doj­rza­łe owo­ce zni­ka­ją w jej ustach, i wyobra­ża­łem sobie, że sam jestem doj­rza­łą śliw­ką. Czu­ję cie­pło jej dło­ni, lądu­ję pomię­dzy wiel­ki­mi, łap­czy­wy­mi war­ga­mi. Tro­chę się boję zębów, ale nie robią mi krzyw­dy. Jola poły­ka mnie w cało­ści, a ja wędru­ję bez mapy przez ciem­ne tery­to­ria jej nie­skoń­czo­ne­go cia­ła, któ­re roz­ga­łę­zia się bez ładu i skła­du, na wszyst­kie stro­ny. Jak­bym już wte­dy prze­czu­wał, że moim prze­zna­cze­niem jest eks­plo­ra­cja labi­ryn­tu.

W grun­cie rze­czy błą­kam się w nim do dziś. Wła­ści­wie nie jest to jeden labi­rynt, ale raczej wie­le róż­nych. Labi­rynt rodzin­nych tajem­nic. Emo­cjo­nal­na spe­le­olo­gia. Szep­ty zza drzwi. Jak to wysko­czy­ła?! Tyl­ko ani sło­wa mat­ce! Ćśśś, ćśśśś… Labi­ryn­ty w labi­ryn­tach.

Labi­rynt kra­ju dzie­ciń­stwa. Jak wiel­kie pole wyso­kiej na dwa metry kuku­ry­dzy, w któ­rej tak łatwo się zgu­bić. Gdzie wszyst­ko wyda­je się poplą­ta­ne, nie­ja­sne, nie­jaw­ne, zbyt duże albo my zbyt mali. No i ten nie­śmier­tel­ny tekst o dzie­ciach i rybach, co nie mają gło­su. Zapusz­czam się do tej kra­iny dość czę­sto, tak­że po to, żeby oddać głos tym wszyst­kim, któ­rzy mie­li sie­dzieć cicho.

Zda­rza się tak­że coraz czę­ściej, że sam budu­ję sobie labi­ryn­ty. Z paty­ków, tek­tu­ry, wypcha­nej sowy i gar­ści pozle­pia­nych lan­dry­nek kle­cę pudeł­ko, puz­der­ko, do któ­re­go wsu­wam się bez­tro­sko niczym roz­trze­pa­na sto­no­ga, i momen­tal­nie tra­cę orien­ta­cję, i wiem, że zbłą­dzi­łem, i poło­wa nóg drep­cze w miej­scu prze­ra­żo­na, pod­czas gdy cała resz­ta – bije bra­wo z zachwy­tu.

Ludzie czę­sto mają do mnie pre­ten­sje. Że ich okła­mu­ję. Że przed­sta­wiam im coś z takim zachwy­tem i entu­zja­zmem, że natych­miast bie­gną zoba­czyć to na wła­sne oczy. I wra­ca­ją źli i roz­cza­ro­wa­ni, bo zamiast szkla­nej góry zna­leź­li kup­kę żuż­lu. Tam, gdzie mia­ła być pusz­cza, jest tyl­ko pode­schnię­ta paprot­ka sto­ją­ca na para­pe­cie z lastri­ko.

Odpo­wia­dam: prze­pra­szam bar­dzo. Nic na to nie pora­dzę. Tak już mam, że naj­więk­sze skar­by znaj­du­ję na śmiet­ni­ku. W prysz­ni­co­wych odpły­wach peł­nych tajem­ni­czych wło­sów, pozwi­ja­nych niczym intym­ne hie­ro­gli­fy. Bal się już skoń­czył. Con­fet­ti w rynsz­to­ku. Dla mnie – hulaj­du­sza!

O autorze

Mirek Kulisz

Urodzony w 1974 roku w Pruszkowie. Scenarzysta, copywriter, tancerz. Autor opowiadań, tekstów piosenek zespołu Kinky Lobster. Publikował m.in. w „Akcencie”, „Przekroju”, „Kontencie”. Laureat pracowni „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”. Mieszka na warszawskiej Pradze.

Powiązania