recenzje / ESEJE

Czarne Tęcze

Przemysław Witkowski

Recenzja Przemysława Witkowskiego z książki moja Romana Honeta.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kon­se­kwent­na nie­za­leż­ność, nie­ule­ga­nie żad­nym modom, bycie osob­nym – to istot­ne aspek­ty twór­czo­ści Roma­na Hone­ta. Wier­sze, któ­re po raz pierw­szy poja­wi­ły się w szczy­to­wym momen­cie wpły­wu na pol­ską poezję poezji ame­ry­kań­skiej, sta­ły pro­gra­mo­wo z boku. Te szep­ty umar­łych świa­tów, eks­plo­zje soczy­stych meta­for i feerie kolo­rów, sma­ków i dźwię­ków wyle­wa­ją­cych się z wer­sów Hone­ta nie były lek­tu­rą łatwą i przy­jem­ną. Pamię­tam swój pierw­szy kon­takt z nimi – jakieś 10 lat temu – kie­dy zde­rzy­łem się z tą czar­ną tęczą i oce­anem śmier­ci, żeby z cza­sem zanu­rzyć się w głę­bi jego meta­fo­ry­ki i dziś stać murem za tym obra­zo­wa­niem i tą soczy­sto­ścią.

Kon­trast mię­dzy tek­sta­mi Hone­ta i innych poetów „ośmie­lo­nej wyobraź­ni” a wier­sza­mi o’ha­ry­stów widać było wyraź­nie już na pierw­szy rzut oka. Gęstość meta­fo­ry­ki, sur­re­ali­stycz­ne obra­zo­wa­nie i wszech­obec­na w utwo­rach śmierć od razu wyróż­nia­ły zadzi­wia­ją­co doj­rza­ły jak na dwu­dzie­sto­trzy­lat­ka debiu­tanc­ki tom ali­cja. Wer­sy Hone­ta są tam cięż­kie i lep­kie, grzęź­nie się w nich momen­tal­nie, jed­nak tonie powo­li, jak w esen­cjo­nal­nym wywa­rze, bagnie, któ­re kon­ser­wu­je pre­pa­ra­ty epo­ki, zamy­ka w sobie „czas rozmazany/ jak sre­bro na szkla­nych płyt­kach”. Jak bar­dzo róż­ne są wier­sze auto­ra ali­cji od wier­szy debiu­tu­ją­cych mniej wię­cej w tym samym cza­sie Grze­bal­skie­go czy Sośnic­kie­go, któ­rych meta­fo­ry­ka leży bli­żej codzien­nych reje­strów języ­ka, nie mówiąc już o pur­non­sen­so­wej, nasy­co­nej absur­dem, iro­nią i kolo­kwia­li­zma­mi poety­ce Dar­ka Fok­sa.

Tek­sty Hone­ta to fajer­wer­ki wyobraź­ni, oni­rycz­ne gno­styc­kie zako­la, to pod­świa­do­mość, któ­ra wypeł­za, histo­ria, któ­ra wra­ca jak we śnie, żeby mean­dro­wać i wić się w wer­sach, wypły­wa­jąc cza­sem na powierzch­nię. Jego wier­sze osią­ga­ją tę nie­zno­śną gęstość, roz­twór nasy­ca się do gra­ni­cy, za któ­rą leży już nie­straw­ność; ale Honet jej nie wywo­łu­je, zatrzy­mu­jąc wiersz wła­śnie tam, gdzie zatrzy­mać go powi­nien, docie­ra do lime­su, ale nie wypły­wa po brzeż­kach. To lio­fi­li­zo­wa­ne słoń­ce i epo­ka w prosz­kach, wier­sze wywo­łu­ją­ce wra­że­nie takie, jak to w dzie­ciń­stwie w domu dziad­ków, gdy zauwa­ża­my mecha­ni­zmy, maszy­ny czy sztuć­ce o zna­cze­niu i uży­tecz­no­ści nie do koń­ca dla nas zro­zu­mia­łych, ale kuszą­cych, i któ­rych poję­cie jest dla nas dostęp­ne tyl­ko w prze­bły­skach. Te tek­sty to, mówiąc za Hone­tem, „fer­men­ta­cja śli­wek, gru­szek, zgniłych/ jabłek – ułom­ny pro­ces zamy­ka­nia smaku/ i zapa­chu”, żeby uzy­skać moc­ny aro­mat, napar, nalew­kę, któ­ra kosi z nóg i osza­ła­mia, burzy rytm naszych kro­ków i plą­cze język.

Z wie­lu wier­szy kipi śmierć, pul­su­je jak nerw, stan zapal­ny albo, bywa, jak mała ran­ka na wewnętrz­nej stro­nie policz­ka, któ­ra cią­gle nie daje o sobie – mimo naszych naj­lep­szych chę­ci – zapo­mnieć. Honet jest zanu­rzo­ny w śmier­ci i nie może od niej odejść na krok, na mili­metr. To śmierć, któ­ra wszech­ogar­nia, któ­ra cza­sem chył­kiem, a cza­sem w fajer­wer­kach poja­wia się i draż­ni, któ­ra jest zawsze obec­na i bez­li­to­śnie zgar­nia to, co jest nam dro­gie, prze­su­wa bez­na­mięt­nie kora­lik ze zbio­ru żywych, dal­szych i bliż­szych ludzi, w mag­mę umar­łych, bo „ode­szli: złotnik/z przed­mie­ścia, dom star­ców, kobieta/ w stycz­niu zna­le­zio­na w łazien­ce i każ­dy, kto mógł/ odejść, pod­dać się, zapo­mnieć”. To prze­czu­cie zim­na w kościach, ale też owoc tuż przed prze­gni­ciem, to nie­po­kój, któ­ry pul­su­je pod powierzch­nią wer­su. Honet tro­skli­wie oglą­da szcze­gół, zbie­ra śmierć i znaj­du­je ją nad­cho­dzą­cą zewsząd, mar­twym owa­dem, zgu­bio­nym przed­mio­tem, odej­ściem star­ców, bo nie­wie­le zosta­wia żywym – „pozo­sta­je im święto/ zamierz­chłe od lat -/ zbie­rać miód w cza­sie miodu,/ gro­ma­dzić popiół na czas gromadzenia,/ zmar­łych pogrze­bać”. Nie­wie­le zosta­je, bo wedle Hone­ta jest tak, „jak­byś patrzył ze ste­row­ca w dół/i widział waż­ne twa­rze, zna­jo­me ręce/machające na w two­je dziw­ne oddalenie,/lecz nie­obec­ne już w tym dniu, w tym/świecie – już na zawsze nie”.

Pamięt­na okład­ka Pój­dziesz synu do pie­kła z Jose­phem Men­ge­le wska­zu­je na kolej­ny trop, któ­rym z nie­po­ko­jem może­my za Hone­tem podą­żyć. Trop pamię­ci, któ­rej nie daje się zatrzeć, któ­ra wra­ca wypar­ta po latach od Holo­cau­stu, pamię­ci – zda­wa­ło­by się – już oswo­jo­nej, ale wybu­cha­ją­cej co jakiś czas draż­nią­cym uła­dzo­ną rze­czy­wi­stość zda­niem, wer­sem, bo nie da się zra­cjo­na­li­zo­wać pie­ców Auschwitz i przy­jąć do wia­do­mo­ści śmier­ci tak maso­wej, tak odre­al­nio­nej, nie­ludz­kiej i mecha­nicz­nej. To zawsze wró­ci, nawet jeże­li to „w dalekim/ kra­ju ktoś mścił się, wpusz­czał do krematorium/ mil­czą­ce owa­dy”. To kosz­mar, któ­ry powra­ca w snach synów, wnu­ków i dale­kich krew­nych, to cie­nie, któ­re kła­dą się na tak – pozor­nie – bez­tro­skich i sło­necz­nych popo­łu­dniach, kościo­łach, sta­dio­nach, skle­pach spo­żyw­czych; to „pożo­ga – sen dawny,// teraz spi­sa­ny świe­cą­cym bagnetem,/ omsza­łym supłem dłoni,// któ­ry urósł”. Nie da się uciec od tej czkaw­ki, nie ma schro­nu przed daw­ny­mi poci­ska­mi, wago­na­mi peł­ny­mi śmier­ci, wszyst­ko może uro­snąć i wybić tą zaprze­szłą śmier­cią, wró­cić w naj­bar­dziej nie­spo­dzie­wa­nym przez nas momen­cie, bo „latarnie/ to pło­ną­ca koro­na Reich­sta­gu, katedry/ koły­szą­ce się w srebr­nych pło­mie­niach” i prze­ni­ka­ją nas wszyst­kie cza­sy prze­szłe, są ele­men­tem, cie­niem jak „powstań­cy wło­cha­ci jak brzo­skwi­nie, gdy/ powra­ca­ją – mil­czą­cy, obudzeni/ u źró­deł połu­dnia”.

Jed­nak to ulot­ny sen, któ­ry poja­wia się i zni­ka, nie­za­leż­nie od naszej woli, zda­rza się na uła­mek sekun­dy, jed­ną chwi­lę, aby roz­bły­snąć i znik­nąć w cie­niu. Cie­niu koniecz­nym, „bo kto nie ma cie­nia, ist­nieć nie ma siły”; to rodzaj oświe­ce­nia, mistycz­nych spa­zmów, kalej­do­sko­pu rze­czy­wi­sto­ści, któ­ry tyl­ko w jed­nym roz­bły­sku dane jest nam zoba­czyć w peł­ni. Nie ma jed­nak wyzwo­le­nia od tych prze­bły­sków, nakła­da­nia się obra­zów, kom­pul­syw­ne­go wyplu­wa­nia kłęb­ków sier­ści, któ­ra w nas tkwi i zaty­ka arte­rie, nie pozwa­la­jąc spo­koj­nie oddy­chać. Spo­kój to tyl­ko cisza przed burzą, moment peł­ne­go napię­cia ocze­ki­wa­nia na zała­ma­nie, bo „to wszyst­ko przy­wi­dzia­ło się i śniło./ nie­ba­wem get­ta bły­sną w naszych dłoniach,/ / zno­wu. zdu­mie­wa­ją się zawrócone/ w pośpie­chu kobie­ty. reszta/ to ciem­ność, duchy nocy,// noc”.

O autorze

Przemysław Witkowski

Urodzony we Wrocławiu. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce. Jego teksty publikowały m.in. „Odra”, „Tygodnik Powszechny”, „Tygiel Kultury”, „Krytyka Polityczna”, „Gazeta Wyborcza” i „Twórczość”. W 2008 roku finalista Konkursu im. Jacka Bierezina, a w 2009 r. nominowany do nagrody kulturalnej "Gazety Wyborczej" wARTo. Stale współpracuje z czasopismem literacko-artystycznym „Rita Baum”, magazynem „Ha!art” i „Krytyką Polityczną”. Od 2008 r. współredaguje "młodoliteracki" dział miesięcznika „Odra” (8. Arkusz Odry). Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania