
Preparaty, Ekran, Widmo
dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Jacka Dehnela, Agnieszki Mirahiny i Przemysława Witkowskiego podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejRecenzja Przemysława Witkowskiego z książki moja Romana Honeta.
Konsekwentna niezależność, nieuleganie żadnym modom, bycie osobnym – to istotne aspekty twórczości Romana Honeta. Wiersze, które po raz pierwszy pojawiły się w szczytowym momencie wpływu na polską poezję poezji amerykańskiej, stały programowo z boku. Te szepty umarłych światów, eksplozje soczystych metafor i feerie kolorów, smaków i dźwięków wylewających się z wersów Honeta nie były lekturą łatwą i przyjemną. Pamiętam swój pierwszy kontakt z nimi – jakieś 10 lat temu – kiedy zderzyłem się z tą czarną tęczą i oceanem śmierci, żeby z czasem zanurzyć się w głębi jego metaforyki i dziś stać murem za tym obrazowaniem i tą soczystością.
Kontrast między tekstami Honeta i innych poetów „ośmielonej wyobraźni” a wierszami o’harystów widać było wyraźnie już na pierwszy rzut oka. Gęstość metaforyki, surrealistyczne obrazowanie i wszechobecna w utworach śmierć od razu wyróżniały zadziwiająco dojrzały jak na dwudziestotrzylatka debiutancki tom alicja. Wersy Honeta są tam ciężkie i lepkie, grzęźnie się w nich momentalnie, jednak tonie powoli, jak w esencjonalnym wywarze, bagnie, które konserwuje preparaty epoki, zamyka w sobie „czas rozmazany/ jak srebro na szklanych płytkach”. Jak bardzo różne są wiersze autora alicji od wierszy debiutujących mniej więcej w tym samym czasie Grzebalskiego czy Sośnickiego, których metaforyka leży bliżej codziennych rejestrów języka, nie mówiąc już o purnonsensowej, nasyconej absurdem, ironią i kolokwializmami poetyce Darka Foksa.
Teksty Honeta to fajerwerki wyobraźni, oniryczne gnostyckie zakola, to podświadomość, która wypełza, historia, która wraca jak we śnie, żeby meandrować i wić się w wersach, wypływając czasem na powierzchnię. Jego wiersze osiągają tę nieznośną gęstość, roztwór nasyca się do granicy, za którą leży już niestrawność; ale Honet jej nie wywołuje, zatrzymując wiersz właśnie tam, gdzie zatrzymać go powinien, dociera do limesu, ale nie wypływa po brzeżkach. To liofilizowane słońce i epoka w proszkach, wiersze wywołujące wrażenie takie, jak to w dzieciństwie w domu dziadków, gdy zauważamy mechanizmy, maszyny czy sztućce o znaczeniu i użyteczności nie do końca dla nas zrozumiałych, ale kuszących, i których pojęcie jest dla nas dostępne tylko w przebłyskach. Te teksty to, mówiąc za Honetem, „fermentacja śliwek, gruszek, zgniłych/ jabłek – ułomny proces zamykania smaku/ i zapachu”, żeby uzyskać mocny aromat, napar, nalewkę, która kosi z nóg i oszałamia, burzy rytm naszych kroków i plącze język.
Z wielu wierszy kipi śmierć, pulsuje jak nerw, stan zapalny albo, bywa, jak mała ranka na wewnętrznej stronie policzka, która ciągle nie daje o sobie – mimo naszych najlepszych chęci – zapomnieć. Honet jest zanurzony w śmierci i nie może od niej odejść na krok, na milimetr. To śmierć, która wszechogarnia, która czasem chyłkiem, a czasem w fajerwerkach pojawia się i drażni, która jest zawsze obecna i bezlitośnie zgarnia to, co jest nam drogie, przesuwa beznamiętnie koralik ze zbioru żywych, dalszych i bliższych ludzi, w magmę umarłych, bo „odeszli: złotnik/z przedmieścia, dom starców, kobieta/ w styczniu znaleziona w łazience i każdy, kto mógł/ odejść, poddać się, zapomnieć”. To przeczucie zimna w kościach, ale też owoc tuż przed przegniciem, to niepokój, który pulsuje pod powierzchnią wersu. Honet troskliwie ogląda szczegół, zbiera śmierć i znajduje ją nadchodzącą zewsząd, martwym owadem, zgubionym przedmiotem, odejściem starców, bo niewiele zostawia żywym – „pozostaje im święto/ zamierzchłe od lat -/ zbierać miód w czasie miodu,/ gromadzić popiół na czas gromadzenia,/ zmarłych pogrzebać”. Niewiele zostaje, bo wedle Honeta jest tak, „jakbyś patrzył ze sterowca w dół/i widział ważne twarze, znajome ręce/machające na w twoje dziwne oddalenie,/lecz nieobecne już w tym dniu, w tym/świecie – już na zawsze nie”.
Pamiętna okładka Pójdziesz synu do piekła z Josephem Mengele wskazuje na kolejny trop, którym z niepokojem możemy za Honetem podążyć. Trop pamięci, której nie daje się zatrzeć, która wraca wyparta po latach od Holocaustu, pamięci – zdawałoby się – już oswojonej, ale wybuchającej co jakiś czas drażniącym uładzoną rzeczywistość zdaniem, wersem, bo nie da się zracjonalizować pieców Auschwitz i przyjąć do wiadomości śmierci tak masowej, tak odrealnionej, nieludzkiej i mechanicznej. To zawsze wróci, nawet jeżeli to „w dalekim/ kraju ktoś mścił się, wpuszczał do krematorium/ milczące owady”. To koszmar, który powraca w snach synów, wnuków i dalekich krewnych, to cienie, które kładą się na tak – pozornie – beztroskich i słonecznych popołudniach, kościołach, stadionach, sklepach spożywczych; to „pożoga – sen dawny,// teraz spisany świecącym bagnetem,/ omszałym supłem dłoni,// który urósł”. Nie da się uciec od tej czkawki, nie ma schronu przed dawnymi pociskami, wagonami pełnymi śmierci, wszystko może urosnąć i wybić tą zaprzeszłą śmiercią, wrócić w najbardziej niespodziewanym przez nas momencie, bo „latarnie/ to płonąca korona Reichstagu, katedry/ kołyszące się w srebrnych płomieniach” i przenikają nas wszystkie czasy przeszłe, są elementem, cieniem jak „powstańcy włochaci jak brzoskwinie, gdy/ powracają – milczący, obudzeni/ u źródeł południa”.
Jednak to ulotny sen, który pojawia się i znika, niezależnie od naszej woli, zdarza się na ułamek sekundy, jedną chwilę, aby rozbłysnąć i zniknąć w cieniu. Cieniu koniecznym, „bo kto nie ma cienia, istnieć nie ma siły”; to rodzaj oświecenia, mistycznych spazmów, kalejdoskopu rzeczywistości, który tylko w jednym rozbłysku dane jest nam zobaczyć w pełni. Nie ma jednak wyzwolenia od tych przebłysków, nakładania się obrazów, kompulsywnego wypluwania kłębków sierści, która w nas tkwi i zatyka arterie, nie pozwalając spokojnie oddychać. Spokój to tylko cisza przed burzą, moment pełnego napięcia oczekiwania na załamanie, bo „to wszystko przywidziało się i śniło./ niebawem getta błysną w naszych dłoniach,/ / znowu. zdumiewają się zawrócone/ w pośpiechu kobiety. reszta/ to ciemność, duchy nocy,// noc”.
Urodzony we Wrocławiu. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce. Jego teksty publikowały m.in. „Odra”, „Tygodnik Powszechny”, „Tygiel Kultury”, „Krytyka Polityczna”, „Gazeta Wyborcza” i „Twórczość”. W 2008 roku finalista Konkursu im. Jacka Bierezina, a w 2009 r. nominowany do nagrody kulturalnej "Gazety Wyborczej" wARTo. Stale współpracuje z czasopismem literacko-artystycznym „Rita Baum”, magazynem „Ha!art” i „Krytyką Polityczną”. Od 2008 r. współredaguje "młodoliteracki" dział miesięcznika „Odra” (8. Arkusz Odry). Mieszka we Wrocławiu.