recenzje / KOMENTARZE

Cztery wiersze

Andrzej Sosnowski

Autorski komentarz Andrzeja Sosnowskiego, opublikowany w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Latem 1987

A było tak, że two­ja śmierć usia­dła w moim cie­niu,
żeby się o mnie oprzeć, ode­tchnąć moimi myśla­mi.
Zerwa­łem się z miej­sca, szu­ka­łem słoń­ca w zeni­cie.
Uzbro­iłem się po zęby w humor i wita­mi­ny.
Wzru­szy­łem ramio­na­mi i strzą­sną­łem duszę,
zerwa­łem czar­ny ban­daż, czar­ną łunę z pamię­ci.
Doda­łaś mi polo­tu. Jadłem owo­ce gar­ścia­mi.
Mikro­ele­men­ty sta­nę­ły na stra­ży komó­rek.
Szyb­ko, celo­wo cho­dzi­łem, od spra­wy do spra­wy,
wsko­czy­łem nawet w ślub nucąc epi­ta­la­mia.
Zaczą­łem nawet ćwi­czyć: bie­gi, pomp­ki, sprę­ży­ny ‒
i żad­nych nad­użyć na nie­wcze­sny umór.
To dni były na umór, a każ­dy sen wście­kły
po aurze przy­wi­dzeń i zawro­cie zmy­słów
jak wiel­ki napad na powierzch­nię zie­mi,
koła­ta­nie cia­ła, żeby wejść w zimo­wą kwa­te­rę.
I goni­łem w pięt­kę, tra­ci­łem wyso­kość,
gubi­łem krok i mia­rę, i tra­ci­łem oddech ‒
zgub­na porio­ma­nia, sza­lo­ne podró­że ‒
nie z Bor­de­aux do Nür­tin­gen, ale zawsze.
Zie­mia pod sto­pa­mi wszę­dzie taka mięk­ka ‒
czu­łem, że sto­py grzę­zną w niej po kost­ki.
A w nocy ‒ łóż­ko było jak zapad­nia
i bez szme­ru usu­wa­ło się spod cia­ła.
Póź­niej luki w pamię­ci, zapa­trze­nia w okno ‒
tam mała dziew­czyn­ka w blo­ku naprze­ciw­ko
uśmie­cha się z żylet­ką pomię­dzy zęba­mi.
Myślę o jej chłod­nych poca­łun­kach.


Chodź

J.

Czy pamię­tasz swój napraw­dę pierw­szy
raz i jakie to było trud­ne? Klu­czyk, rząd
świa­te­łek na tabli­cy i nagle muzy­ka
rośnie nam u ramion i poważ­nie­je­my
jak­by­śmy napraw­dę mie­li się roz­bie­rać.
Och, to nie żar­ty lecz sto na godzi­nę
w kół­ko w gara­żu w pod­zie­miach hote­lu.
Jak­by ktoś nożem wodził cię za nos.
Jak­by ktoś brzy­twą gła­skał cię pod włos
na gar­dle, pozwól, że ja to zro­bię, lubię
brnąć w nie­zna­ne. Ot, paskud­na spra­wa:
nasza praw­da była tak mało praw­dzi­wa
więc poszu­ka­li­śmy tro­chę innej praw­dy
wewnątrz zabaw­ki ‒ kółecz­ka, sprę­ży­ny,
wszyst­ko tak pro­ste, a nie da się zło­żyć.
I teraz życie bar­dziej przy­po­mi­na
powrót ze schro­nu po noc­nym nalo­cie.
Pył już opa­da, trzesz czer­wo­ne oczy
i uśmiech kie­row­cy w krzy­ży­ku luster­ka
znów zawisł nad nami jak bło­go­sła­wień­stwo
na dro­gę. Idzie o gar­dło. Mała kie­row­ni­ca
wiru­je jak śmi­gło a obraz zasty­ga
w taśmę z tam­tym sen­sa­cyj­nym fil­mem
na któ­ry w szko­le nigdy nas nie wzię­li.
Te twa­rze o sku­pio­nych uśmie­chach,
te wło­sy muska­ne przez wiatr,
pamię­tasz? W mgnie­niu oka ból
ści­na to wszyst­ko, zagry­zasz war­gi,
usta odwra­ca­ją się z jękiem, uśmie­chy
roz­pry­sku­ją jak zim­ne ognie.
Odręb­nie będą omó­wio­ne oce­any.


Tachymetria

E.

Kie­dyś te domy przej­dzie wiatr
szy­by nabie­gną tęczą jak wodo­spad
obu­dzi­my się w zim­nych poko­jach
zdję­cia sfru­ną ze ścian i rzecz
nie przy­zna się do rze­czy i głos
zała­mie się gdy cyfry na tar­czach
zamie­nią się miej­sca­mi
teraz tak jest że mamy wiatr
niech już zosta­nie na zawsze
I na czwo­ra­kach poszu­ka­my sta­rych
listów i jak paję­czy­na będzie czas
na mojej twa­rzy jak zetla­łe płót­no
far­ba na two­ich pal­cach Uwa­żaj
nie ska­lecz się Pleśń jest dobra
siwy chleb paję­czy­na i słoń­ce
A słoń­ce wej­dzie po scho­dach
i wysko­czy przez wybi­te okna
teraz tak jest że mamy blask
niech już zosta­nie na zawsze
A życie będzie nocą na hory­zon­cie
łuną oto­czo­ną pier­ście­niem neo­nów
i auto­strad Saturn Dziec­ko bez tchu
przy­bie­gnie nad kra­węż­nik W oczach
bły­śnie aure­ola aut więc wró­ci
żeby nam śpie­wać nowi­nę lecz my
będzie­my prze­trzą­sać pola i pleść
sza­re ogni­ska z folii
teraz tak jest że mamy mróz
niech już zosta­nie na zawsze
Czu­jesz ten błysk w węź­le gar­dła?
To czu­łość Już nic nie pamię­tam
Słon­ce leci z zacho­du na wschód
sta­wia nam wło­sy na gło­wie i robi się
tak cie­pło wycią­gnij dło­nie
W te domy w koń­cu wło­żą dyna­mi­ty
i obłok będzie jak wzru­sze­nie ramion
popie­la­ty upa­dek jak ukłon
teraz tak jest że mamy strach
niech już zosta­nie na zawsze


Glossa

Teraz bar­dziej z gołą gło­wą i boso.
Teraz zim­niej na mie­ście i jaśniej.
Śnieg . Ale nie myśli się o tej ozdo­bie
na wło­sach, bo to nie nowy kli­mat: ta noc,
zim­no i wid­no, syk lamp i stra­ta z tytu­łu
słów­ka loss w tytu­le wier­sza „Glos­sa”.
Los. Sypie śnieg. A co się robi? Tra­ci.
Naj­pierw trze­wi­ki. Ktoś zabie­ra sobie
jeden na koły­skę. Dru­gi bez śla­du
ginie, z całą pro­sto­tą „bez śla­du”.
Szczęść Boże. Nie moż­na się nie krzy­żo­wać.
Z nikim nie ranić, sło­wem, nie zabliź­niać,
to daw­ny kli­mat. Bo idzie się na noc
z gołą gło­wą i boso, a więc mając jesz­cze
coś po stro­nie strat, po tej stro­nie nocy,
któ­rej czerń się zmy­wa jak lakier z paznok­ci
ace­to­nem świa­tła, cał­kiem nie­po­trzeb­nie,
bo i tak jest coraz wid­niej i zim­niej,
coraz bar­dziej z gołą gło­wą i boso.
Śnieg. Coraz zim­niej i jaśniej. Idzie się
bez śla­du, z gołą gło­wą i boso, idzie się
z całą pro­sto­tą w kąt mię­dzy doma­mi, się
sia­da, kur­czy, nogi pod­cią­ga pod sie­bie,
bo pan­to­mi­ma tak chce. „Z całą masą zapa­łek”
mar­z­nie się o nie­bo lepiej i ‒ Ach ‒ mówi ‒
jed­na mała zapał­ka, jak­by to dobrze było!
Baśń cię pocho­wa jak chłop­ca z zapał­ka­mi.
Gmin­na wieść zacho­wa jak małą dziew­czyn­kę.
Pali się. Nowy Rok. Potrze­ba słów i obra­zów.
Nowych słów i obra­zów, więc pali się jaśniej,
żeby roz­grzać pal­ce (i pisze się tak samo,
żeby ogrzać pal­ce: przy tej dziw­nej świe­cy
zacny piec z drzwicz­ka­mi z mosią­dzu i gęś
czoł­ga się po pod­ło­dze jak wier­na kobie­ta
z nożem i widel­cem w grzbie­cie) i ‒ Ktoś umarł ‒
mówi się, i robi się jaśniej ‒ ktoś umarł ‒
pisze się z nie­do­pał­kiem siar­ni­ka w ustach,
kie­dy nikt nie wie, jak pięk­nie rze­czy się widzi
i w jakim bla­sku wstę­pu­je w szczę­śli­wość Nowe­go Roku.


Czte­ry wier­sze dają się zamknąć w deka­dzie od ’87 („Latem”) do ’97 („Glos­sa”, któ­rej akcją jest zima). We wszyst­kich wystę­pu­ją kobie­ty (w czwar­tym jest dziew­czy­na z zapał­ka­mi). Trzy pierw­sze są dwu­oso­bo­we („ja” + dru­ga oso­ba), czwar­ty popa­da w bez­oso­bo­wość. W pierw­szym pierw­sza oso­ba jest mło­dzień­cza, w czwar­tym nie ma jej w ogó­le, co może ilu­stro­wać jakiś pro­ces. Wszyst­kie czte­ry są w mia­rę serio, to zna­czy figu­ru­ją w nich czas i stra­ta. Wszyst­kie są kame­ral­ne, to zna­czy odpa­da­ją od duże­go świa­ta. Wszyst­kie mają pro­ste tytu­ły: jed­no sło­wo (i raz: czte­ry cyfer­ki).

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania