Daj mi tam, gdzie jem kurę w poście
Dosięgło nas milczenie
jak delikatny zapach pączków.
Przeszkadza ci to światełko?,
mogę je wyłączyć albo
schować. Nie krępuj się,
mam na stole wszystko,
czego wymaga konwenans
od posiadacza spodni. Ale zrozum,
gdzie nie przelała się krew,
tam nie wypada zapraszać
zbrodniarza, nawet jeśli
do takich wizji przywykło nam oko
już w czasach Leoncavalla.
Dopadło nas milczenie
jak subtelny smak soku
pomarańczowego Hortex
w profesjonalnie przyrządzonym drinku.
W tym oto położeniu
będąc, nie użyłbym słowa
przyjemność, choć użyłbym
przyjemności. Przekład jest
sprawą plotkarzy, stąd też
kiedy grożą nam piekłem,
trzeba zagrozić im gołą
dupą, czymkolwiek,
co przypomina prawdę,
ponieważ nie jest czymś sztucznym.
Milczenie dosięgło nas
jak lekki ton anchois
w lodach o smaku limony,
jedzonych w wyśmienitym gronie
na tarasie kawiarni,
której szefem jest Włoch.
I tak dalej, w tym sensie,
że im dalej, tym gorętsze
uściski przekażemy naszym
sekretarkom automatycznym.
Grabów, 17–20.2.99
dla Tadeusza Pióry
Dziwaczny tytuł tego wiersza wziął się z takiej oto historii:
Moja koleżanka z liceum, Jola Dawid, pracowała przez pewien czas w Chicago jako opiekunka do dzieci (por. odnośne opowiadanie Roberta Coovera w Literaturze na Świecie 1/2001) u bardzo tradycyjnej rodziny żydowskiej (tradycyjnej, niemniej amerykańskiej). Gdy nadszedł czas wielkanocny, rodzina ta obchodziła oczywiście Paschę. Na ucztę paschalną nie zaprasza się gojów, nie je się również mięsa, bo post. A jednak Jola została zaproszona (być może ze względu na nazwisko), co więcej – podano pieczone kurczaki. – Kurczaki? – zdziwiła się Jola, jedyna przy stole osoba świadoma tego, co się właśnie odbywa. – A co, kurczaki też mięso? – zdziwiła się jeszcze bardziej pani domu, po czym kurczaki zostały zjedzone. Jeśli zaś chodzi o sam wiersz, to powstał on w pierwszym tygodniu Wielkiego Postu roku 1999, kiedy to wraz z Filipem Zawadą postanowiliśmy umartwiać się regularnym pisaniem do siebie listów. Dlatego mogę teraz sięgnąć po swój list do Filipa z dnia 20 lutego tegoż roku i przytoczyć kilka słów komentarza, które właśnie wtedy gorączkowo rzuciłem na papier.
Wiersz Tadeusza – piszę, mając na myśli Tadeusza Piórę i jego wiersz „Daj mi tam, gdzie nie myślę”, któremu zawdzięczam bezpośredni impuls do napisania mojego wiersza – dotyczy kwestii nieobecności i przyjemności, mój – tożsamości i przyzwoitości. Czy popełniając nieprzyzwoitość jest się dalej sobą (mając oczywiście świadomość nieprzyzwoitości tego, a więc niewinność własną jako punkt odniesienia)? I: jakie warunki powinny być spełnione, by człowiek nieprzyzwoity stał się na powrót przyzwoity. Oczywiście, wiersz poszedł swoimi ścieżkami i jest też o zażenowaniu, o wprowadzaniu (się) w zażenowanie, i wychodzeniu z zażenowania z pomocą sekretarki automatycznej, czyli uobecnionej nieobecności. Cóż, trochę to chaotyczne i nawet dla mnie teraz niezbyt jasne, ale – o czym nie bez zdziwienia dowiaduję się z cytowanego powyżej listu – byłem wtedy ciężko chory na słynną krakowską grypę, którą zaraził mnie przez telefon Marcin Baran.
Sekretarki automatyczne pojawiają się w wierszu nie bez kozery. Otóż jakiś czas przed jego powstaniem bawiłem we Wrocławiu, gdzie z Marcinem Hamkałą i (jeżeli dobrze sobie przypominam) Piotrem Czerniawskim zasiedzieliśmy się pewnego razu w redakcji Odry. Wychodząc, Marcin chciał się pożegnać z sekretarkami (miał do nich jakąś sprawę), ale okazało się, że redakcja całkiem już się wyludniła, zostały tylko sekretarki automatyczne. Z którymi pożegnaliśmy się, rzecz jasna, by dalszą część wieczoru spędzić w Highlanderze.
Środa, bar Zdrowie
co to jest? ruskie? ja nie chciałem ruskich
pół porcji z mięsem pół porcji z kapustą
tak zamawiałem nigdy nie jem ruskich
co mi pan mówi jak tu pisze ruskie
pół porcji ruskich to jest pana bloczek
i pół z kapustą tak jak pan zamówił
ja proszę pani nie mogłem zamówić
ruskich bo mówię pani że nie znoszę
ruskich musiała pani źle zrozumieć
na drugi raz niech się pan zastanowi
co pan zamawia mietka daj tu ruskie
na ten sam talerz zamiast tych z kapustą
Wiersz jest zapisem autentycznej wymiany zdań, zasłyszanej w barze (który co prawda nie nazywa się już Zdrowie, ale przez starych bywalców Zdrowia nadal jest Zdrowiem nazywany); przy okazji nawiązuje też do popularnego niegdyś dowcipu, wykorzystującego homonimię słów „ruskie” i „Ruskie” (jak potocznie nazywano obywateli Związku Radzieckiego). Pochodzę z Wielkopolski i ruskich się u nas nie jadało, ich smak poznałem zatem dopiero na studiach, właśnie w Zdrowiu (nie były to najlepsze ruskie w Krakowie, ale za to jedne z najtańszych, a przy tym całkiem przyzwoicie – by nie rzec: oryginalnie – przyprawiane). Już po opublikowaniu wiersza w jednym z krakowskich periodyków, zdarzyła mi się taka oto zabawna przygoda:
Zaszedłem do moich dawnych sąsiadów ze Szlaku, Grabowskich, a oni właśnie byli przed obiadem, więc – radzi nieradzi – zaprosili mnie do stołu, ja zaś – choć zasadniczo byłem już po obiedzie – zaproszenie przyjąłem. Na obiad miały być ruskie, przywiezione prze Jadwigę od mamy, w plastikowym pojemniku. Idziemy do kuchni – i co widzę: wszyscy dostają swoje porcje ruskich, a dla mnie Jadwiga odsmaża chybcikiem coś innego na patelni, bodajże rybę. Ojej, przecież mogłem zjeść z wami ruskie – mówię, zawstydzony tą niepotrzebną fatygą. Jak to, przecież nie znosisz ruskich – zdumiewa się Artur, i: – właśnie czytałem wiersz! – wyjaśnia. W ten sposób zjadłem rybę, czy co tam to było, choć ruskie bardzo lubię i nawet czasami, z sentymentalnych względów, jadam je w dawnym Zdrowiu.
Plaster (2)
Już jest po wszystkim i Maciek mówi mi
przy kolacji, że tylko dlatego,
że się odżywiam tak, jak się odżywiam,
to jeszcze się jakoś trzymam. I jaką
korzyść ma z tego ten, co nie jest
korzyścią dla nikogo? I zaraz
myśl o diable, który objawił mi się
w Tomku w rozmowie z Piotrem po wypiciu
zbyt wielkiej ilości żubrówki, a potem
(albo przedtem, ale raczej potem) opowieść Marcina
o Rafale, któremu też się wydawało,
że widzi diabła (w Marcinie) i w związku
z tym (albo bez związku) zabili go jacyś
wrzucając nieprzytomnego pod pociąg, a Marcin
widział to wszystko, we śnie, na co Bohdan
stojący nieopodal mówi, że dla niego
najważniejszy jest sposób, w jaki sny
przeobrażają się w rzeczywistość. Mówisz
jak Henryk, mówię, choć przecież z nimi nigdy nie
wiadomo, który któremu pierwszy co powiedział.
Grabów, 30.9.98
Wiersz powstał specjalnie dla antologii 14.44 (w której się w końcu nie znalazł) i opisuje wydarzenia mające miejsce podczas jednego z legnickich festiwali poezji. Komentarz ograniczę do rozszyfrowania nazwisk, bo jest to rzecz, która wszystkich zawsze najbardziej interesuje. Maciek to Maciej Bączyk, wrocławski malarz i filmowiec. Tomek – Tomasz Majeran, biegły w Internecie poeta i wydawca, również z Wrocławia. Poza tym w wierszu występują: Marcin Kurek (poeta i wytrawny tłumacz z języków hiszpańskich, urodzony w Opolu), Piotr Sommer (mieszkaniec Milanówka, też poeta i też tłumacz), Bohdan Zadura (patriota puławski, zawód ten sam) oraz Henryk Bereza, jedyny w tym gronie krytyk (choć nie jedyny znawca problematyki onirycznej), który zaraz po wojnie przeniósł się do Warszawy z rodzinnych Skierniewic. Tytułem zakończenia dodam, że wiersz ten należy odczytywać w ścisłym związku z poprzedzającym go wierszem „Plaster (1)”.