danc
hijbe szynczok lijbe dyzze
danc o tuli laj
danc bo czotszuszt itsu so
zig de faro danc
jorszo judisz minderene
mintosz mile risz
hippo wige ejre wite
girdż bere pu jisz
irsze zirt muszt danc
irsze zirt muszt danc curu
irsze zirt muszt ranc
irsze zirt muszt ranc curu
cybut se me o hud’ me wet szpydyt
jugru o szy mojlo o szy
lit mu szlago rejno hoj bo
gujro korubo igre czi kurubo
mijgisz muszujogo no kromi muszugo
danc o kutbe
danc o hige
danc o hugo
danc o fut’bo
Jak mam się obejść bez melodii? Jakże mi się obejść bez trącających mną dźwięków? Melodia, jako pierwotniejsza, ma nad pieśnią (słowem) oczywistą przewagę – jest pojemniejsza a zarazem lżejsza, gdyż bez-słowna właśnie. Nie musi opowiadać – jest samą opowieścią. W ogóle nic nie musi; toczy się niby od niechcenia a pozostawia w gruncie rzeczy ślady, które słowom mogą się jedynie marzyć. Lecz piszę słowami, choć w przypadku tytułowego „danc”, najchętniej przetłumaczyłabym je na nuty, i to nuty będące nie zapisem, odtworzeniem dźwięku, lecz dźwiękiem samym, melodią, która mnie potrąciła i prosi do tańca.
za co
czy za głowę się łapać czy za serce
gdy wybucha piosenka z głębin tak ukrytych
że myślałeś o nich jakby z drugiej strony
były a nie tutaj zwłaszcza po
tym są dźwięki usypane w stożek
nutki oraz wioliny wpisane jak klucze
ptaków w niebo które nie zważając na nic na nas
robi nam na głowę za co
mam się łapać gdy po wszystkim
wciskam guzik pilota i melodia
zmiata mnie raz jeszcze a potem
raz jeszcze wybucha mi serce?
Jak mam się obejść bez słów? Jakkolwiek ułomnie, operuję nimi. Stąd wiersz – komentarz do bezsłownej (bezsilnej czasem – bo na kartce) melodii. Stąd „za co”.
Ulga
On mówi styczeń, ja lipiec.
On śnieg, ciepłe kąty, nastroszone wróble.
Ja upał, wyczekiwany chłód nocy, spocone ręce.
Krążymy wokół tematów, miejsc, ludzi.
Wciąż to samo. Ale – wciąż nieobojętne. O dziwo?
Co więcej nawet – drogie.
Nie wyszliśmy razem. Nie wracamy razem.
Nie jesteśmy razem, proszę pana, pani. Nie, nie przeszkadza pani, pan.
Opuszczone skrzydła, głowy pełne zaniechanych pytań
nosimy jedno drugiemu.
A gdzie nas nosi?
Kim jesteś? Kim jestem? Kim jesteśmy?
Pytania z audiotele są trudniejsze, śmiejemy się z ulgą.
Mam
Mam pokój żółty jak słońce. Jest środek nocy. Ciepło od lata.
(I od)
Mam kwiaty jak wielki, umajony ołtarz.
Odgadują moje myśli, chwiejnie potakują, gdy przejeżdża pociąg
i trzęsą się mury mojego domu.
(Ciarki, dreszcze na samą myśl o)
Mam rzędy książek wiernych jak anioły stróże.
Śpią, czy czuwają – z kartkami złożonymi jak skrzydła? ręce?
(Modlę się o, za)
Mam stół, lampę, fotel et cetera. Mam wszystko. Nawet Boga w sercu.
(Królestwo za, krzyczę.)
Mam skończone szkoły. Zdrowe ręce. Perspektywy, horyzonty, życie całe.
Świat u moich stóp.
(Wiruje, chwieje się, pada.)
Mam na ten świat okno, które otwieram
i wyskakuję – pełna nadziei.
Pisząc „Ulgę” i „Mam” nie dręczyłam się odwiecznym dylematem, ni tym bardziej nie zamierzałam go rozstrzygać.
Długi
Dzień, w którym nie zarobiłam stu złotych, ponieważ
miałam już dość (pieniędzy?), choć, z drugiej strony,
wielka jest potrzeba,
dzień, w którym przestałam być nagle, choć spodziewanie
młodą, rosnącą nadzieją na zwycięstwa w odwiecznych
(o Boże) zapasach,
dzień, w którym przestaję powtarzać rytuał, jak pacierz,
w którym po raz kolejny przekonuję się,
żem niewytrzymała i słabego serca,
w którym nie wytrzymują napięcia: ścięgna, wiązadła, sznurówki,
dzień, w którym ugrzęzłam po chuja? w słowach
obłych i mdłych, w którym nie świeciło słońce,
choć deszcz też nie padał, w którym nic w ogóle nie
świeciło a wszystko prócz deszczu upadło,
dzień, w którym policzyłam nieprzespane noce i,
porównując z analogicznym okresem roku ubiegłego,
bilans wyszedł mroczny,
dzień, w którym czuję się jak niepotrzebny bajpas,
w którym ubrałam się i wyszłam i nieprawda, że
przez całą drogę powrotną nie czułam chłodu
mimo rozpiętej kurtki i braku czapki,
dzień, w którym ostatni raz nosiłam pakunek ze skrzydłami,
w którym nie popełnię histerycznego głupstwa w łazience,
po którym jutro nie umrze, bo tomorrow never dies,
dzień, po którym nie pozwolę sobie na luksus zwariowania od do,
bo wiem, że nie (łatwo) da się odkręcić spiralę rozpaczy, kłamstw,
żalu, strachu, lenistwa, pychy, dumy, letargu i co tam (mam) jeszcze,
dzień, w którym zdaję sobie sprawę, że miliony
czuło, czuje i czuć się będzie identycznie
źle, więc, statystycznie rzecz biorąc, nie ma powodów do niepokoju,
do pisania, czy raczej kolejnego przepisywania tej samej treści,
dzień, w którym piszę,
dzień, w którym nie zdarzyło się nic
godnego uwagi a najgorsze, że nie zdarzyło się owe sto złotych,
dzień, w którym nie chcę pływać, ma się ku końcowi.
I zanurzam go w wannie pełnej ciepłej wody i piany,
i trzymam za szyję, i nie puszczam.
Czasem wiemy jak coś się skończy…
Czwarta rano
Świta. Pierwsze oznaki budzenia: sieroce kukania i szmery
zmęczonych kotów. Dzięcioł wali głową w pień. Wyrywa
mnie ze snu nakaz: wstań i nie śpij (więcej), otwórz (oczy), pisz.
Pora jest nieprzyzwoita. Płodzą się wiersze, z rodzeniem gorzej.
(Gdzie jesteś, e, potrąca moim ramieniem, czy możesz obrócić
się w moją stronę? Wstrząsa mną sen, zamglenie
powiek powoli ustępuje. Więc „nic dobrego o czwartej nad ranem”?
Przespałam wszystkie wcześniejsze godziny, tak mocno, że łóżko
zmęczone i sen wyczerpany, zaczyna brakować słów i ciebie,
proch z tego, że się obracam. Przypomina się Bardzo Młody Wiersz.
Bardzo młody: taki, co grzmi, żąda, łka, błaga i krwawi, dlatego wziął
i umarł, niech żyje i nie będzie przytoczony
[oraz z innych powodów]. Dlaczego nie był się skończył raz a dobrze?
Wyblakłe echo kukań szatkuje sen, każe. Nie wiem, jak skończy
ć
.
)
…a czasem nie. Na koniec, państwo pozwolą, że ja sobie pisnę wiersz, czasami, i niech to będzie moim komentarzem na temat pisania przeze mnie wierszy.