Pamiętamy jeszcze rzut prostokątny ze szkoły? Jeśli nie, definicja pomoże niewiele, wystarczy jednak zobaczyć przykład, żeby przypomnieć sobie, o co chodzi: na jednym rysunku bryła jest przedstawiana „z trzech stron”, na przykład z przodu, z góry i z boku; tak jest w tzw. rzucie Monge’a. Utrata, nowa powieść Kaczanowskiego, ma w sobie coś z eleganckiego dowodu matematycznego, ale przede wszystkim kojarzy się z takim właśnie rzutem: zamiast ostrosłupa czy graniastosłupa z chytrym wycięciem rzutuje się w niej „bryłę rodzinną”, którą oglądamy w płaszczyznach ojca, matki i dziecka. Zróżnicowanie formalne tych części, zwyczajowy dla autora nerw filmowy i talent do poruszania się w nurcie bieżącego życia – sprawiają, że zapoznanie się z geometrią tego trójosobowego układu jest czystą przyjemnością. Co piszę z pewnym wahaniem, bo jest to jednocześnie zapoznanie się z jego problemem, a nawet problemami, a nawet jeszcze więcej: z tego układu „niemożliwością”. Czy zaznajomiwszy się z frontem, górą i bokiem tej bryły, umiemy ją sobie wyobrazić? Czy wiemy, co ją scala? Czy jest ona konstrukcją trwałą? Czy rzut został przeprowadzony poprawnie? O tym jest, mniej więcej, ta książka. Ale nie tylko o tym.
Robert, czyli ojciec, pracuje w agencji reklamowej, kończy właśnie 40 lat i przeżywa kryzys wieku średniego. Jest to kryzys o tyle nietypowy, że kupno czerwonego Porsche to chyba ostatnia rzecz, jaka mogłaby przynieść Robertowi nieco sytej satysfakcji. Zamiast sięgać po rozwiązania przewidziane na tę okazję przez system, ojciec pięcioletniej Miki coraz silniej pragnie się z systemu wycofać, a ze swoją odrazą do kupujących czerwone Porsche powoli przestaje się kryć. W pracy przesiada się na miejsce kolegi, którego zwolniono po brawurowej utylizacji laptopów w zmywarce, i staje się niejako „następnym w kolejce”: nie tylko do opuszczenia firmy – w której zresztą radzi sobie doskonale – ale do opuszczenia swojego miejsca w strukturze produkcji i konsumpcji. A może: do opuszczenia, po prostu, „swojego miejsca”, do porzucenia tego siebie, który wzrósł w opresyjnym i wyjaławiającym z poczucia sensu „układzie, jaki zawarto za jego plecami”. I świadomie, i mimowolnie zaczyna pracować na rzecz „powrotu”: układa listę konstytutywnych przeżyć dzieciństwa, na kartkach w pracy szkicuje kobiece piersi (po wyjaśnienie odsyłam do książki), przede wszystkim zaś – wchodzi pod stół znaleziony pewnego dnia na parkingu podziemnym, który wydaje mu się identyczny jak ten, pod którym chował się jako dziecko, by rysować ludzi trzymających się za ręce.
Alicja jest podporą polskiej firmy produkującej zabawki, dźwiga ciężar wychowania absorbującej Miki i jest „zmęczona, wkurwiona i znudzona”. Jest też jedną z tych żon i matek, które chodzą na psychoterapię i mają poczucie, że są w związku z „piętnastoletnim chłopcem”; w związku tym pozostaje, jak sama sobie uświadamia, głównie przez inercję, nie rezygnując jednak z wypełniania obowiązków przewidzianych w tej sytuacji. Jednak w łonie swojej roli coraz częściej poszukuje nisz i przestrzeni tylko dla siebie: ucieka do wanny, odchodzi od rodzinnego stolika w stołówce, w centrum handlowym rozbiera się w przymierzalni i patrzy na swoją nagość. Niepokój, jakim reaguje Robert na żarty o „maczudze sprzedawcy z Żabki”, sugeruje, że klincz, jakiego Alicja doświadcza, może nie być z tych, w których rozwiązaniem „nie jest nawet zdrada”. Ale wizyty w osiedlowym sklepie i inscenizowany romans z ekspedientem nie mają dla niej niemal nic z zemsty na partnerze. To osobista, być może jedna z ostatnich, droga wyzwolenia, w której bardziej niż o przygodny seks chodzi o „stanięcie w prawdzie” o sobie samej. W ostatniej scenie, jak Ewa Partum w Samoidentyfikacji, wychodzi nago na ulice miasta, chcąc intymny moment samopoznania z przebieralni rozszerzyć w przestrzeni i czasie i „stać się sobą” w oczach wszystkich, ostatecznie i nieodwracalnie.
Symetrie – i antysymetrie – obu tych historii, oczywiście, rzucają się w oczy. I Robert, i Alicja szukają drogi ucieczki i oboje na coś, co wygląda na taką drogę, trafiają, chociaż nie można nie wspomnieć, że pierwsze kroki na tych drogach rozgrywa Kaczanowski w planie bardziej odrealnionym niż zasadnicza tonacja książki, a dalszych losów bohaterów już nie poznajemy. Robert ucieka przez regresję – w finałowej scenie deklaruje, że wolałby nigdy nie wyjść spod stołu, natomiast Alicja przez progresję czy też transgresję; ruch Roberta ma charakter dośrodkowy, transgresja Alicji potrzebuje spojrzenia polis, Robert cofa się w czasie, Alicja, popychając drzwi Żabki, wychodzi „w przestrzeń”. Ale tych odbić jest więcej, a zorientowana na wydobywanie opozycji geometria fabuły w pewnym momencie sama krystalizuje się wokół form geometrycznych sensu stricto. Ukryty pod stołem Robert rysuje trójkąty, które są tu tyleż emblematem „figury rodzinnej”, co i aluzją do symbolu chrześcijańskiej Opatrzności (pod stół wprowadza go w końcu chłopiec, który w pewnym momencie przedstawia się jako „bóg”), Alicja natomiast inicjuje trójkąt erotyczny – nie tylko „rozrywający” oryginalny trójkąt rodziny, ale stanowiący odpowiedź na „monoteistycznego” Erosa partnera. Nie jest przypadkiem, że na urodziny Robert życzy sobie nakręcenia filmu, na którym się onanizuje, a ideą stojącą za jego legendarną prezentacją w siedzibie magazynu dla panów jest coś, co sam określa mianem „emancypacji masturbacji”…
Emancypacja, wyzwolenie, szczerość to mantra, która w Utracie powtarza się wyjątkowo często, bo w zgodnej opinii jej protagonistów to ostatnia waluta, która w upadłym świecie dojrzałego kapitalizmu ma jeszcze jakąś siłę nabywczą. Nawet napawający Roberta odrazą vlogerzy znają jej kurs i w ramach swojego strajku „atakują szczerością”; „szczerość” zaleca również Robert Legendarnemu Magazynowi na legendarnej prezentacji:
– Szczerość – powiedział Robert, patrząc po kolei w oczy wszystkim zgromadzonym przy stole. – Ludzie oczekują od marek szczerości. Tylko szczerość potrafi jeszcze przyciągnąć ich uwagę chociaż na chwilę. Szczere wyznania, szczere deklaracje. Karty na stół. Jedna fałszywa nuta wystarczy, by pogrzebać nasze szanse na zbudowanie jakiejkolwiek relacji. Kiedyś sprzedawał seks. Teraz sprzedaje szczerość. Teraz szczerość jest bardziej podniecająca od seksu.
Szczerość wreszcie – „do bólu szczere audyty” – to pomysł na biznes, jaki właściciel magazynu proponuje Robertowi po tym, jak ten zachwycił go swoimi slajdami. Choć jest urzeczony bezkompromisowością idei, którą mu przedstawiono, nie ma złudzeń, by „coś takiego przeszło w jego firmie, czy w jakiejkolwiek innej”. Co tu właściwie się dzieje? „Zagranie szczerością” nie może odbyć się w miejscu tak silnie spetryfikowanym, jak Legendarny Magazyn, z chęcią natomiast kapitał „zagra w szczerość” w innym miejscu, jeszcze niezdefiniowanym, którego potencjalna klęska będzie dla niego samego mniej bolesna. Kapitał zasysa bowiem „szczerość” tak, jak Słońce robi to z odrywającymi się odeń strumieniami materii: znamy to dobrze, w końcu każda punkowa rewolta ląduje ostatecznie na T‑shircie z H&M. Księgowe i dyrektorzy, przebrani za wieśniaków na dniu dziecka w szkole Miki, wyglądać mogą jak udająca pasterzy szlachta u Watteau, ale w stroje te wpycha ich coś o wiele mniej sympatycznego niż mrzonka o powrocie do prymitywu. Dla nich to męczący obowiązek, kolejny etap projektu rodzicielstwa, rodzący frustrację i generujący problemy, dla szkoły – okazja do wprowadzenia do dossier „udanej integracji” i chwalenia się nią przed przyszłymi klientami. Święto szczerości staje się gombrowiczowskim rytuałem nieszczerości, w którym każdy tańczy przed ołtarzem… Formy, dokończyłby autor Ferdydurke. Kapitału, kończymy zgodnie z obowiązującym słownikiem.
Utrata jest bowiem smutną powieścią nie tylko dlatego, że opisuje kryzys rodzinny, ale także, a może przede wszystkim, dlatego, że rzekome drogi wyjścia z tego kryzysu są częścią tego samego układu, który za kryzys ten odpowiada. Mówiąc bardziej skrótowo: mity wyjścia z systemu są częścią systemu. Jeśli przyjrzeć się uważniej rekwizytom, jakie prowadzą Roberta do spotkania „samego siebie siedzącego pod stołem”, a więc swojej sześcioletniej wersji, przed którą otwarta jest jeszcze każda możliwość losu, to okaże się, że pochodzą one z kina, a czasem wręcz z kina klasy B: mamy tu tunel czasowy, mamy dojrzałego nad wiek chłopca, którego status ontologiczny jest niewyjaśniony (może to naprawdę bóg?), mamy wreszcie mityczny artefakt (stół), który jak Wellesowska Różyczka stanowi portal do utraconej Arkadii. Czy wyjście z systemu jest w ogóle możliwe? Do końca niewykluczone są tu wszak racjonalne, „płaskie” wyjaśnienia, cofające bohaterów do punktu wyjścia – tak dzieje się chociażby z pierwszym zaproszeniem Roberta pod stół, które okazuje się żartem zaaranżowanym przez kolegów z biura. A „nagie wyjście” Alicji, czy nie jest tylko jej fantazją lub snem? Nad bohaterami Kaczanowskiego, usilnie poszukującymi „wyjścia”, nieustannie zawieszona jest możliwość, że „wyjścia” nie ma – i to nawet nie z ich winy, a z winy topologii samego systemu, jego nieznającej „drugiego dna” architektury. W tym sensie Utrata jest tekstem antyhermeneutycznym (choć z trudem oddalam pokusę nazwania go hermeneutycznym tekstem antyhermeneutycznym). Odnajdujący „ukryty pod stołem poziom” Robert może w rzeczywistości tylko kucać na nawierzchni parkingu lub dywanie, a „skrywana twarz”, którą chce przed nami cały czas odsłonić, nigdy de facto się nie pojawia. Być może nie ma on – jak i nie mamy jej my – żadnej „skrywanej twarzy”.
Perfidia naszego położenia polegałaby zatem nie na tym, że system, w którym żyjemy, pozbawia nas „prawdziwych siebie”, ale na tym, że pozbawia nas możliwości takiej utraty. Nie ma jakiegoś „prawdziwego ja”, do którego docierać moglibyśmy w aktach regresji czy transgresji, bo wszystko, do czego bylibyśmy w stanie dotrzeć, „już mamy”, na powierzchni, tej samej, którą uczestniczymy w „teraz”. Topologie warstwowe – przynajmniej w uniwersum Utraty – są wymysłem kultury; w istocie przypominamy raczej jednolity w środku stop, którego specyfika i „życie” rozgrywają się w relacjach z innymi aktorami systemu, w dynamicznej, wszechogarniającej grze. Mika, o której nie mówiliśmy tu dużo, może więc rzeczywiście coś utracić: nie siebie, ale rodziców, i to niezależnie od tego, czy ich związek rzeczywiście się rozpadnie, czy pozostanie martwą formą, a oni wymkną się z niego po odnalezionych przez siebie drogach ucieczki. Zamykająca książkę „ścianka” poświęcona dziewczynce – raz jeszcze wróćmy do metafory bryły – przypomina długi pomost, którym zmierzamy do konkluzji jasnej od mniej więcej połowy jego długości, a i tak wieńczące tę część zdanie pada z siłą ostatnich słów Judyty w Czterech sekundach Mieczysława Piotrowskiego. Jedynym żerem dla utraty jest to, co jest między nami, eter ducha między kamiennymi planetami: w tym miejscu dowód kończy się, choć nie domyka; przeszkadza w tym może jakaś nadzieja.