recenzje / IMPRESJE

Dichterliebe. Papierowy Księżyc

Marta Podgórnik

Panna Dalloway opuściła kilka przyjęć, jak wiadomo, by w zaciszu swego koszmarnego pokoiku nad sklepikiem z narzędziami ćwiczyć kroczki, geściki i pózki. Gramofon wibrował boską Ellą, a panieńską pakamerę wypełniał blask rykoszetu...

Z jakie­goś powo­du nigdy nie bawi­ło mnie wysłu­chi­wa­nie aneg­do­tek (nie­raz w posta­ci mini-ese­ików, audy­cji z mora­łem, kaza­nek, etc.) z roz­go­rącz­ko­wa­ne­go fron­tu (lub magne­tycz­ne­go pola, co zale­ży od punk­tu widze­nia, sie­dze­nia, leże­nia, czy­ta­nia lub od po pro­stu przy­ję­tej ter­mi­no­lo­gii) ero­tycz­nych (towa­rzy­skich) pod­bo­jów „moich chło­pa­ków”. To było chy­ba w pierw­szej lice­al­nej, tzn. moja pierw­sza bój­ka, i pierw­sza reflek­sja na temat zło­żo­no­ści sto­sun­ków dam­sko-męskich… Pan­na Dal­lo­way opu­ści­ła kil­ka przy­jęć, jak wia­do­mo, by w zaci­szu swe­go kosz­mar­ne­go poko­iku nad skle­pi­kiem z narzę­dzia­mi ćwi­czyć krocz­ki, geści­ki i póz­ki. Gra­mo­fon wibro­wał boską Ellą, a panień­ską paka­me­rę wypeł­niał blask ryko­sze­tu.

Z jakie­goś powo­du krę­ci­ły mnie w tam­tych dniach rynsz­to­ko­we kli­ma­ty. Jack Kero­uack, sta­lo­wo­sza­re mary­nar­ki, ese­je spo­łecz­no-poli­tycz­ne w piąt­ko­wej Wybor­czej, ceny paliw, urzą­dza­nie miesz­ka­nia (kawa­ler­ka w super­jed­no­st­ce) w kli­ma­cie Ikei, sobot­nie wyj­ścia na mia­sto na kar­ko­łom­nych obca­sach vel kotur­nach z baza­ro­we­go sto­iska. Pła­ce­nie kar­tą Maestro za czte­ry Mar­ghe­ri­ty w loka­lu o wdzięcz­nej nazwie Vabank, i nie­speł­nio­na miłość.

Z jakie­goś powo­du roz­ba­wił mnie zanie­po­ko­jo­ny pas­su­sik puen­tu­ją­cy recen­zję nowe­go fran­cu­skie­go fil­mu („Jeden odcho­dzi, dru­gi zosta­je”, reż. Clau­de Ber­ri) w prze­zna­czo­nej dla takich jak ja osób, gaze­cie pt. Prze­krój: ” Koniec koń­ców jed­nak naj­bar­dziej intry­gu­ją­cą posta­cią oka­zu­je się poprzed­nia jego (boha­te­ra) mał­żon­ka Anne-Marie. Miesz­ka w nud­nej i sta­tecz­nej Szwaj­ca­rii, zaży­wa uspo­ka­ja­ją­cy lit i zada­je się wyłącz­nie z geja­mi. Nie bie­rze już udzia­łu w kon­ku­ren­cjach ero­tycz­nych. Tyl­ko czy aby na pew­no jest szczę­śli­wa?”.

Poby­łam w szpi­ta­lu, a nawet nie tyle w szpi­ta­lu, co w kli­ni­ce. Mała zapaść na plan­ta­cji.

Wiel­ki pro­test song lat moje­go dora­sta­nia; w uro­czo mrocz­nej jak spi­żar­nia z dże­mem ostrę­ży­no­wym wer­sji Tori Amos bra­ku­je bar­dzo istot­nej dru­giej zwrot­ki:

The telex machi­ne is kept so cle­an
As it types to a waiting world
And mother feels so shoc­ked
Fathe­r’s world is roc­ked
And the­ir tho­ughts turn to
The­ir own lit­tle girl
Swe­et 16 ain’t that peachy keen
No, it ain’t so neat to admit defe­at
They can see no reasons
Cos the­re are no reasons
What reason do you need to be shown?

Z jakie­goś powo­du prze­cze­ka­łam do wscho­du słoń­ca (nie wiem, dla­cze­go nie wykrę­ci­łam nume­ru), zosta­wiw­szy cię, mój dro­gi, na pastwę domu lalek. Nie wiem, cze­mu nie zadzwo­ni­łam. Dopraw­dy, nie wiem. Kie­dy pierw­szy brzask zagląd­nął w okna, marzy­łam tyl­ko o tak­sów­ce na lot­ni­sko; w moim wie­ku i przy moim sta­nie zdro­wia bro­dze­nie na klęcz­kach w wapien­nym pia­chu i eks­cy­to­wa­nie się wła­sny­mi łza­mi wyglą­da na dosyć nacią­ga­ną szmi­rę sytu­acyj­ną.

Z jakie­goś powo­du ser­ce mam wyschłe na wiór, i acz­kol­wiek zawsze będziesz zaprzą­tał pocze­sną część moich myśli, i zapew­ne poko­nam dla cie­bie nie­zmie­rzo­ny oce­an, i roz­pły­nę się w eks­ta­zie, była­bym już jedy­nie wor­kiem kości prze­mie­rza­ją­cym pustyn­ny spa­cer­nik. Coś naj­wi­docz­niej prze­szko­dzi­ło ci w dotrzy­ma­niu mi kro­ku, w związ­ku z czym wła­śnie nie wykrę­ci­łam two­je­go nume­ru; czu­jąc się pusta jak bęben, i nie wiem dopraw­dy, dla­cze­go.

No ale, wyzna­wać czy nie wyzna­wać miło­ści?

Nie licz na miłość, tam gdzie liczy się pie­nią­dze. – wpa­da mi w ucho lek­ko kawa­łek pio­sen­ki hip-hopo­wej. Nie sądzi­łam, że mam cokol­wiek wspól­ne­go z tego rodza­ju świa­tem. Moje pie­nią­dze (ha, ha) zaro­bi­łam uczci­wie, nawet nie dotknę­łam nigdy cho­ler­ne­go spad­ku; no, jeden raz, owszem – i do teraz mam wyrzu­ty sumie­nia – pod­par­łam się fun­du­szem powier­ni­czym, żeby dostać kre­dyt na zabu­do­wę; kre­dyt spła­co­ny, kac odcho­ro­wa­ny.

Albo ina­czej: nigdy nicze­go nie wybu­do­wa­łam. Plan­ta­cja to jest świat. Pro­szę Pań­stwa, drzew­ka. Krzacz­ki.

    Ser­ce nie chce dotrzy­mać kro­ku dzie­jom. Ser­ce mdli.

Upał spro­wa­dza demo­ny. Pot struż­ka­mi żło­bi nie­naj­pięk­niej­sze cia­ło (gdy­by było pięk­niej­sze, pewien pan by mnie nie rzu­cił;). Świat nie wie­rzy łzom. It’s a cru­el, cru­el sum­mer.

Ryzy­kow­ne wiel­ce było bra­nie ślu­bu w Dąbro­wie. Ostat­ni­mi cza­sy zano­to­wa­no tam śmierć mło­dej pary, co wysia­da­ła z wozu, śmier­tel­ne pora­nie­nie pana mło­de­go, zabi­cie star­sze­go druż­by, i oka­le­cze­nie kil­ku drob­nych dzie­ci. A wszyst­ko to przez tzw. rado­sne strze­la­nie na wiwat.”

Z jakie­goś powo­du wydzwa­nia­łam, pusz­cza­łam jeden dzwo­nek, raz po raz, cza­tu­jąc przy słu­chaw­ce, żebyś się zorien­to­wał, że dotar­łam bez­piecz­nie do domu. Poga­szo­ne świa­tła były sygna­łem, że nie masz gościa i noc może ewen­tu­al­nie nale­żeć do nas.

Z jakie­goś powo­du była to skry­wa­na skrzęt­nie namięt­ność, miłość zmu­szo­na do pozo­sta­wa­nia w cie­niu. Za dnia dobrzy zna­jo­mi, noca­mi występ­ni kochan­ko­wie; zda­wa­li­śmy sobie spra­wę z gro­zy nasze­go poło­że­nia i wła­ści­wie to sta­no­wi­ło o pod­nie­ca­ją­cym cha­rak­te­rze zaba­wy.

W towa­rzy­stwie wspól­nych zna­jo­mych mija­li­śmy się bokiem, nie zamie­nia­jąc zbęd­nych słów; dys­kre­cja to pod­sta­wa w tego typu ukła­dzie. W razie nie­bez­pie­czeń­stwa zawsze krył mnie jakiś dobry przy­ja­ciel, odwra­ca­jąc uwa­gę tej, któ­ra aku­rat mia­ła być wysta­wio­na.

Z jakie­goś powo­du nie­zmier­nie cię zde­ner­wo­wa­ło, kie­dy byłeś zmu­szo­ny mi wyznać, jak wytrą­ci­ła cię z rów­no­wa­gi wczo­raj­sza nie­spo­dzie­wa­na wizy­ta jakie­goś kole­sia. Powo­łał się wpraw­dzie na naszą zna­jo­mość, ale nie przed­sta­wił się ani nie wyja­wił celu wizy­tu. Widocz­nie nie tyl­ko my dwo­je zaba­wia­my się w sekret­ny romans na godzi­ny.

    Powie­dzia­ła­bym, że miłość to magicz­na aura. Jedy­ny sku­tecz­ny śro­dek prze­ciw­bó­lo­wy, jaki znam. Mrzon­ki ścię­tej gło­wy.

    Obie­ca­ła­bym Ci całe moje życie, lecz potem, stra­cić cię, było­by jak cię­cie brzy­twą. Szko­da więc zawra­cać sobie gło­wy.

    Przez tyle lat nie ryzy­ko­wa­łam bli­sko­ści, cze­mu aku­rat ty miał­byś otrzeć moje łzy? Raczej się cie­bie boję.

    Powrót do prze­szło­ści: może uda mi się pomy­lić dro­gę, skrę­cić gdzie indziej, i, kto wie, nie spo­tka­my się nigdy. Prze­jął­byś się?

    Pogu­bi­łam się. Dla cie­bie to tyl­ko kolej­ne doświad­cze­nie. Krok po kro­ku spra­wi­łeś, że jestem na każ­de two­je zawo­ła­nie. Nie obcho­dzi cię to, nie­praw­daż?

    Przez tyle lat nie ryzy­ko­wa­łam bli­sko­ści, cze­mu aku­rat ty miał­byś otrzeć moje łzy? Raczej się boję.
Tej miło­ści.

    Każ­da kobie­ta potrze­bu­je tren­cza, dwóch kostiu­mów, pary spodni i swe­tra z kasz­mi­ru. (Hubert de Given­chy)

    Jeśli nie­kie­dy się smu­ci, jeśli przy­po­mni sobie, że jest kobie­tą i że mogła­by być mat­ką – wypie­ram się jej. A jeśli, zmę­czo­na swo­im życiem, rzu­ca się do wody, jest wariat­ką żyć nie­god­ną.

    A jeśli nawet, wciąż tkwi we mnie strach, oba­wa przed byciem wyko­rzy­sta­ną. Lepiej wró­cę do bycia samot­ną i roze­dr­ga­ną.
Gdy­bym mogła, wró­ci­ła­bym, przy­się­gam.

Jeże­li wolisz wyjść, nie będę Cię zatrzy­my­wa­ła. Jeśli musisz już iść, praw­do­po­dob­nie tak będzie lepiej dla nas oboj­ga. Będę sil­na. Pora­dzę sobie jak się patrzy. Nie przej­muj się tym moim utra­pio­nym ser­cem, po pro­stu szczel­nie zamknij za sobą drzwi.

Nic mi nie jest, okej. Idź, pro­wadź się dalej. Ale – nie oglą­daj się wstecz. Być może bowiem pęk­nie mi ser­ce, zatem pro­szę – nie oglą­daj się wstecz – bo praw­do­po­dob­nie będę histe­ry­zo­wa­ła; no więc sam widzisz, lepiej już idź, cóż, może i to mnie zabo­li, ale raczej pozwo­lę ci odejść, niż cokol­wiek powiem.

Bram­karz nie strze­la goli. Nie może napra­wić swo­je­go błę­du, jak powiedz­my napast­nik, któ­ry jed­nym cel­nym strza­łem, z któ­re­go pada bram­ka, prze­kre­śla nawet i sto strza­łów pana Boga w okno. On ma do wybo­ru wszyst­ko albo nic

.

Pora­dzę sobie bez złud­ne­go, choć przy­jem­ne­go, nie powiem, wspar­cia two­ich ramion, i bez tych tzw. chwil, któ­re tak czy tak gów­no były war­te w sze­ro­kim kon­tek­ście. Jeśli o mnie jesz­cze kie­dy­kol­wiek pomy­ślisz, to wiedz, że nic nie sta­ło się mi.

Będę zazwy­czaj sil­na. Zwy­kle pora­dzę sobie jak się patrzy. Nie przej­muj się więc ponad mia­rę tym moim utra­pio­nym ser­cem.

Wie­my obo­je aż nazbyt, że sta­nę znów na nogi. Jakoś mi się to wszyst­ko od nowa uło­ży. I nawet będę ci wdzięcz­na za lek­cję. O ile nie obej­rzysz się teraz.

Nie powiem, faj­nie było­by móc wykrzy­czeć, że wciąż cię kocham, i wie­le innych rze­czy, jakie trzy­mam pod most­kiem, i w papie­rach. Chcia­ła­bym umieć pro­sić, żebyś nie rzu­cał mnie, itd.

W lesie pod Sosnow­cem, na drze­wie świer­ko­wym, powie­sił się gospo­darz Wiel­ga. Miał się on z woli ojca oże­nić z Wan­dą Chu­do­mię­tą, bo ina­czej był­by wypę­dzo­ny. Wybrał śmierć, a Cho­do­mię­tów­nie z roz­pa­czy pomie­sza­ły się zmy­sły.

Z jakie­goś powo­du wię­cej we mnie sma­ku niż tęsk­no­ty. Pod­rzuć­my sobie zatem, uko­cha­ny mój, kil­ka lek­tur nad tę zgrab­ną prze­paść, nad któ­rą, jak chcia­ła­by poet­ka, będzie­my jeść ciast­ka roz­ło­że­ni w tra­wie -

Two­je okrut­ne sztucz­ki, two­ja krew o tem­pe­ra­tu­rze lodu; jed­no spoj­rze­nie mogło­by uni­ce­stwić; tym­cza­sem ja cier­pię, a cie­bie prze­cho­dzi lichy dresz­czyk emo­cji.

Z jakie­goś powo­du obo­je jeste­śmy potwor­nie prze­mę­cze­ni. Drep­czesz, bez­wied­nie mijasz ulicz­ny gwar. Patrząc w gry­mas neo­nu, zapo­mi­nasz o bólu stóp. Mia­łeś kolej­ny cięż­ki dzień, więc naj­praw­do­po­dob­niej wypi­jesz coś przed snem i posta­rasz się zapo­mnieć o tzw. „tym wszyst­kim”.

Miej­ska pusty­nia znie­czu­li­ła cię już kom­plek­so­wo; tak wie­lu ludzi, i tak mało dusz, serc, umy­słów; nie­praw­daż? Wstyd, że aż tyle trze­ba lat, by zwe­ry­fi­ko­wać tego typu świat, co wyda­wał się mieć swój sens.

Myśla­łam sobie nie­raz: prze­cież to pro­ste. Mawia­łeś zresz­tą czę­sto, prze­cież to pro­ste. Lecz sami zma­ga­my się z tym. Za rok, za dwa – był­byś pew­nie dosko­na­le szczę­śli­wy. Wytrzy­masz, ach, i będziesz szczę­śli­wy aż do zerzy­ga­nia. Przy­śpie­szasz kro­ku, i łykał­byś łzy, gdy­byś łkał.

Po dro­dze jakoś zawsze napa­to­czą mi się two­je okna, nie śpią wciąż. Otwie­rasz drzwi w szla­fro­ku, masz ten swój słyn­ny wzrok: pytasz jak minął mi dzień, i z kim widzia­łam się, i mówi­my o wszyst­kim źle.

Każ­dy ma swój plan, chce kupić zie­mię i dom, porzu­cić gwar, i te miło­ści na jed­ną noc, i wypro­wa­dzić się, nikt nie wytro­pi gdzie, i zapo­mnieć o tzw. „tym wszyst­kim”, lecz wie­my obo­je, że zawsze będzie­my się migać, wie­my, że nie skoń­czy­my nic i nic nie zacznie­my, bo z cie­bie łaj­dak, a o mnie szko­da gadać, i już.

Zbu­dzisz się tak jak ja, z gło­wą cięż­ką, rado­sny jak skur­wy­syn pora­nek wsta­nie pomi­mo wszyst­ko. Słoń­ce zaświe­ci nam dzień nowy jak ban­ner.

    Leka­rze od ser­ca każą mi dużo wypo­czy­wać. Na plan­ta­cji mam ide­al­ne warun­ki ku temu; stos lek­tur przy skła­da­nym leżacz­ku w gra­na­to­we pasy; zło­ta pol­ska jesień. Uwa­żaj też na sie­bie; gdzie­kol­wiek byś nie był.

O autorze

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania