Różewicz, jak on to robi, że nie mamy go jeszcze dość?! To pytanie zdaje mi się najważniejsze, gdyż wobec praktyki polegającej na ciągłym powtarzaniu tych samych zrzędliwych diagnoz i powielaniu minoderyjnych portretów samego siebie, już dawno powinniśmy mieć go dość. Po dziurki w nosie.
Tymczasem jest całkiem na odwrót. Spośród poetów współczesnych właśnie Różewicz zużywa się najwolniej, a odtwarza najszybciej. I pozostaje pisarzem najbardziej tajemniczym, coraz bardziej.
Powodem do pytania o Różewicza jest ukazanie się nowej książki poety. Nowej? Czy nauka chodzenia jest książką nową, skoro zbiera wiersze w większości już nieźle znane, choć niestare, powstałe w obecnej dekadzie i drukowane głównie w Szarej strefie (2002) i Wyjściu (2004)?
Może więc nowy jest tylko ich plan albo to, że każdemu towarzyszy przekład na niemiecki autorstwa jednego z trzech tłumaczy, Karla Dedeciusa, Bernharda Hartmanna i Andrzeja Słomianowskiego? Czy nie wystarczy powiedzieć o zdarzeniu edytorskim, podkreślić okoliczności recepcji, europejską rangę twórczości starego poety?
Odnotować jeszcze jeden, jeden z wielu śladów obecności Różewicza we współczesnej świadomości literackiej, nie tylko polskiej? Powtórzyć, ewentualnie, kilka znanych rozpoznań dotyczących jego stosunku do końca świata, z jakim mieliśmy przez stulecia do czynienia, końca złudzeń, jakimi żywiliśmy się po wojnie, że ów świat mimo wszystko trwa, końca drobnomieszczańskiej umowy, na mocy której nie zadaje się dramatycznych pytań na poważnie i wreszcie końca pewnego życia, które nie ma czym, bo nie chce byle czym się rozpogodzić?
Te rozpoznania nie są błahe, jednak nie tłumaczą wystarczająco, dlaczego nie mamy dość Różewicza. W zbiorze dopiero co wydanym dominują wprawdzie wiersze – reasumpcje, powrotne dialogi ze sobą i przyjaciółmi, także z tymi, których autor osobiście nie znał, lecz – poprzez ich dzieło – istnienie ich głęboko przeżył. Wydaje się również, że niejaką rolę odegrało niemieckie ukierunkowanie sporej garści zamieszczonych w nauce… utworów, pewnie dla tłumaczy z tego właśnie powodu dodatkowo interesujących.
Zatem byłby to Różewicz widziany pod specjalnym kątem, jakby sprofilowany, odsłonięty z jednej strony bardziej niż z innych. Tylko że to spostrzeżenie wyjaśnia nie za dużo. Różewicz raz jeszcze okazuje się bowiem twórcą wiążącym fragmentaryczność swego strzępiącego się co rusz dzieła z jego wyjątkową totalnością. Poeta jest jak (gadatliwy, trzeba przyznać) aforysta – detaliczny, rozrzutny, nieuważny, a zarazem wszechogarniający.
Jest antynomiczny, nieskory do zawierzenia pojedynczemu zdaniu, ale pośród płodów swej wymowności, od czasu do czasu, znienacka – zaskakująco celny. Jest Pascalem nieszczędzącym słów, bo niemającym wysokiego mniemania o ich wartości.
Kim jest? Poważnym śmiertelnikiem czy śmiertelnym kapryśnikiem? Jak pamiętamy, Miłosz mówił o nim: „poważny śmiertelnik nie tańczy”, i dalej w tym samym wierszu: „jest łopatą i zranionym przez łopatę kretem”. Świetne frazy, godne mistrza, lecz raczej nieprawdziwe, bo – Różewicz tańczy. I wcale niekoniecznie rytualny danse macabre, choć kształt jego pląsu niekoniecznie musi się spodobać. Jak nie podoba się jego treść, ta rzeczywistość, co wyziera spod naszej wystudiowanej i uporczywej ignorancji zła, przybierająca na sile, coraz bardziej zwycięska i coraz bardziej ośmieszająca uniki, jakie staraliśmy się wobec niej stosować.
Ale to nie ten poeta, ktoś powie. W nauce chodzenia mamy do czynienia z Różewiczem nostalgicznym, prawie rzewnym. To prawda, lecz i w tych wierszach wysnutych z serdecznej pamięci ludzi, rozmów, epizodów, wątek wspomnień rwie się albo skręca w gąszcz dygresji, nakłada na jakieś całkiem niespodziewane tematy. No i w rezultacie dobroć nasza, czytelników, cierpliwość, do jakiej jesteśmy zrazu gotowi, znowu zostaje wystawiona na próbę, czy też – mówiąc wprost – wystrychnięta na dudka.
I dlatego powinniśmy powiedzieć „dość”. Dlaczego zatem nie mówimy?
W odpowiedzi parę najoczywistszych wyjaśnień.
Krążenie wokół swoich obsesji, dygresyjność i gadulstwo, niespójność wykładu, kapryśność, zjadliwość i jednocześnie się dokonujące unieważnienia własnych odkryć, ten taniec, słowem, za którego sprawą Różewicz fascynuje nas i drażni, jest tańcem dnia powszedniego, doświadczeniem współczesności.
Rozpoznajemy się w nim prawie wszyscy. Jego przejawy widzimy w samych sobie, w obrządkach zbiorowych, w tym, co płynie z ołtarzy (media) i świątyń (supermarkety). Jednak ważniejsze jest, że Różewicza nie da się zaliczyć do postmodernistycznych płaczek zawodzących nad widowiskiem-dziwowiskiem, które zastąpiło dawny sens.
Wydobywając na wierzch banalne już i nudne przesłanki znijaczenia czasów obecnych, Różewicz – właśnie tą tańczącą, rozkolebaną formą swych wierszy – pozbawia je ostatecznego znaczenia. Ostatecznym znaczeniem jest śmierć. Jak Poussin w Arkadii, tak Różewicz w konsumpcyjnym raju mówi – w imieniu śmierci – jestem. Dzięki temu żarty nabierają przepastnej głębi.
Jednak dla nas ma znaczenie, że swej wysokiej prawdy nie obwieszcza z wysokości, z katedry, ambony, wieży z kości słoniowej, jako wszystkowiedzący i wszystkoczujący atleta wrażliwości, lecz mówi (gada, plecie) o niej jako jeden z bezpośrednio zainteresowanych, z całą doraźnością, a nawet czczością, która łączy się z taką postawą. Postulowana niegdyś, między innymi przez Stanisława Barańczaka, „etyka bez autorytetu” spełniła się w poecie posądzanym przed laty o nihilizm. I to daje mu ciągle niewyczerpane zapasy wiarygodności.
Znaczenie ma również i to, że jego realizm, oparty na fenomenalnie rozwiniętej umiejętności patrzenia na świat, nie prowadzi do uległości wobec tego, co jest. Różewicz nie tylko demaskuje normalność jako pozór, lecz wydaje się jednym z poetów metafizycznych. Nie chodzi wyłącznie o wiersze, gdzie Bóg przypomina o sobie jak niezagojona rana, ważne są i te, w których do głosu dochodzi swarliwość poety, wcale nie pusta, nieoparta na niczym i nie chcąca niczego.
Moralistyka Różewicza nie jest czysto negatywna, ma metafizyczną podstawę, tak jak wyobraża ją sobie i odczuwa człowiek nowoczesny – odsłaniającą się w nieoczekiwanych błyskach, epifaniach, nie na zawsze i nie na pewno. Metafizyka w wydaniu poety nie daje ani jemu, ani czytelnikowi pewności, lecz niepewności daje godność.
No i wreszcie są w książce wiersze nader zwarte, gęste, ciężkie, nierozkładalne jak pocisk. Z tym że nie one nadają ton późnemu pisarstwu tego poety. Dominuje ton rozkładu. Rozkładu własnej formy? Na odwrót. Rozkładająca się fraza Różewicza wnosi do dzisiejszego języka czynnik ludzki, czyli słaby, czuły.
Wystarczy włączyć radio, telewizor, pójść na wiec wyborczy – wszędzie biją! Retorycznym cepem biją nas po głowach, tyłkach, kieszeniach, zabijają zdrowy rozsądek i sumienie. Kiedy więc czyta się Różewicza, jego utwory na wskroś antyretoryczne, niekryjące bezsilności, drżenia, to na chwilę odzyskuje się język i, co zupełnie paradoksalne, nadzieję.
Tekst opublikowany po raz pierwszy w „Dzienniku”. Dziękujemy za zgodę na przedruk.