Do Chloris
Jeśli to prawda, Chloris, że mnie kochasz,
to wybacz, ale kompletnie nie wiem, co mam zrobić
z takimi zagadnieniami jak głód na świecie,
że papież nie pozwala Murzynom używać
prezerwatyw, że ekran w końcu gaśnie,
a gasnąc ujawnia, że nie jest drzwiami. Że fotografowie
zabijają się z powodu zdjęć, które zrobili.
Choć światło było niesamowite, zabijają się.
Jeśli to prawda, Chloris, że mnie kochasz,
to nie wiem nawet, co mam zrobić z tym morzem,
które rozstępując się, połyka niesforne psy,
przypadkowe dzieci, statki z ich kapitanami,
miasta, kraje, światy. Pływam w tym morzu,
póki płynę do ciebie, Chloris. Jeśli mnie kochasz,
powiedz mi, co mam zrobić,
gdy zrozumiem, że w nim pływam, a już cię nie kocham.
Ten wiersz to zgoła nieudany przekład wiersza, którego autorem jest Théophile de Viau, a do którego po mniej więcej trzech wiekach muzykę dopisał Reynaldo Hahn (dzięki temu posunięciu Hahna panowie stali się, w nieco orfeuszowym trybie, parą songwriterów, przy których tandem Lennon-McCartney to dzieci są):
S’il est vrai, Chloris, que tu m’aimes,
Mais j’entends, que tu m’aimes bien,
Je ne crois point que les rois memes
Aient un bonheur pareil au mien.
Que la mort serait importune
De venir changer ma fortune
A la félicité des cieux!
Tout ce qu’on dit de l’ambroisie
Ne touche point ma fantaisie
Au prix des grâces de tes yeux.
Oczywiście nie jest to przekład z języka francuskiego na język polski, tylko z języka francuskiego na język totalnego niedostosowania.
Papież, poprzedni, podkreślał moralną i antropologiczną różnicę między środkami antykoncepcyjnymi a poszanowaniem naturalnych rytmów płodności. Z wyboru rytmu naturalnego wynika akceptacja cyklu „osoby, to jest kobiety”, czyli, mówiąc krótko, poszanowanie i dialog. Ale zagłodzone kobiety nie miesiączkują regularnie. Są takie społeczności katolickie, w których poszanowanie rytmów naturalnych osoby, to jest kobiety, powinno polegać w pierwszym rzędzie na zapewnieniu jej trzech posiłków dziennie. Z jednej strony zgadzam się, że religia nie jest od tego, żeby się oglądać na to, co jest, a by skupiać się na tym, co będzie. Z drugiej strony nie potrafię się do tego dostosować.
Bo gdyby o te trzy posiłki zadbano, fotografowie nie musieliby się zabijać. Nie mogę przestać podziwiać żółtej dominanty zdjęcia Kevina Cartera, tego, wiadomo, na którym sęp czeka na śmierć dziecka. Ten kolor przypomina mi kolor włosów Roberta Redforda w „Pożegnaniu z Afryką”. Mam nadzieję, mimo wszystko byłoby to sprawiedliwe, gdyby ten cudowny kolor był ostatnią myślą, ostatnią aktywnością mózgu Kevina Cartera, gdy rok po zrobieniu tego zdjęcia postanowił się zabić. Pewnie tak nie było i między innymi również z tego powodu, mimo, że oświetliłam sobie scenę śmierci Cartera swoim własnym, równie niesamowitym światłem, nadal nie potrafię się do niej dostosować.
Są takie kobiety, które zaraz, jak tylko się zestarzeją, zaczynają przepływać różne akweny jako najstarsze kobiety, które przepłynęły ten akwen. Wyobrażam sobie, że do nich należę i za trzydzieści lat moje nazwisko będzie się wymieniać razem z Susan Oldham, Pat Gallant-Charette, czy Tildą Swinton w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”. Widzę to tak, że gdy już każda z nas przepłynie, co ma do przepłynięcia, zbierzemy się w jakiejś zatoce, jak wieloryby i będziemy rozmawiać na tematy w rodzaju: jak możliwa jest miłość, która się kończy.
Gdyż co najmniej trzydziestu lat potrzebuję, żeby się przygotować do podobnego panelu. I o tym z grubsza jest ten wiersz.