recenzje / IMPRESJE

„Drzwi prawdy otwarte na oścież?”

Karolina Felberg-Sendecka

Recenzja Karoliny Felberg z książek Korona dla Hansa Andersena i Obroty cudów Laury Riding Jackson, która ukazała się 27 marca 2012 roku na blogu karolinafelberg.natemat.pl.

Biuro Literackie

Od lat czter­dzie­stych do same­go koń­ca – a Lau­ra Jack­son zmar­ła w 1991 roku – było jesz­cze dziw­niej, skraj­niej i rady­kal­niej, choć prze­cież znacz­nie spo­koj­niej, nawet sta­bil­niej. Co wła­ści­wie się dzia­ło na prze­strze­ni tych kil­ku­dzie­się­ciu lat po zerwa­niu z poezją – o tym opo­wiem póź­niej. Naj­bar­dziej inte­re­su­je mnie bowiem ten moment, w któ­rym Riding tra­ci (na zawsze) wia­rę w wiersz.

W przed­mo­wie do Col­lec­ted Poems z 1938 roku Lau­ra Riding pisa­ła, że poezja to nic inne­go, jak praw­da, któ­ra umoż­li­wia „dobre ist­nie­nie”: „Żyć z powo­dów wła­ści­wych dla wier­szy, żyć w nich i dla nich, zna­czy przy­zwy­cza­jać się do dobre­go ist­nie­nia. Kie­dy już przy­zwy­cza­imy się do dobre­go ist­nie­nia tak płyn­nie, że pomię­dzy jed­ną poetyc­ką odsło­ną (wier­szem) a następ­ną nie będzie już żad­nych tem­po­ral­nych przerw, wte­dy będzie­my mie­li już nie tyl­ko wiersz – będzie­my mie­li poezję; będzie­my mie­li nie tyl­ko bez­po­śred­nie aktu­al­no­ści – będzie­my mie­li osta­tecz­ność. Dosłow­nie”. Cokol­wiek to wszyst­ko mistycz­ne, her­me­tycz­ne i wła­śnie „poetyc­kie”, lecz może spra­wa upro­ści się nie­co, jeśli zapy­ta­my o to, co w takim razie nie jest poezją-praw­dą. Otóż poezją nie jest Mit. Zda­niem Riding, Mit jest sztu­ką życia (nie zaś życiem samym): jest kon­wen­cją – czymś wykon­cy­po­wa­nym i spre­pa­ro­wa­nym przez czło­wie­ka po to, by mógł on nadać sens wła­sne­mu ist­nie­niu i temu, co mu się przy­da­rza. Tym­cza­sem poezja jest życiem samym, praw­dą, czy­li – para­dok­sal­nie – „sztu­ką nie­ży­cia”. Poezja – tutaj nale­ży dodać, że poet­ce cho­dzi o poezję praw­dzi­wą, czy­li moder­ni­stycz­ną, awan­gar­do­wą, nie zaś o „rymo­twór­stwo” albo kla­sy­cyzm – „Nie ma żad­ne­go sys­te­mu, har­mo­nii, for­my, publicz­ne­go zna­cze­nia czy poczu­cia obo­wiąz­ku. Poezja jest czymś, co się dzie­je wte­dy, kie­dy dziec­ko spełź­nie z ołta­rza i ma ‘zamiar sta­now­czy być nader prze­kor­ną isto­tą’ – ma zamiar nie uda­wać, nie uczyć się mówić i wer­sy­fi­ko­wać. Za każ­dym razem wymy­śla sobie nowy język i natych­miast go zapo­mi­na. Za każ­dym razem kie­dy otwie­ra usta, musi wszyst­ko zaczy­nać od począt­ku. Wła­śnie dla­te­go pozo­sta­je dziec­kiem i dziec­kiem (chwa­ła dzie­cięc­twu) umie­ra. W sztu­ce nie­ży­cia nie jest się ulot­nie wiecz­nym – jest się wiecz­nie ulot­nym”. Wszyst­ko to wyda­je nam się zna­jo­me. Roz­po­zna­je­my to jako moder­nizm (tu zwłasz­cza: anglo­sa­ski) i jego fik­sa­cję na tym, żeby poezja nie była rze­czą („pożyt­kiem”, „użyt­kiem”), a była po pro­stu mową (zawsze nową i pierw­szą), w któ­rej dzieje/staje się coś wię­cej, niż to, co już jest (pochwy­co­ne w siat­kę zna­czeń, sta­bil­ne, a co za tym idzie – nie­obec­ne, zdez­ak­tu­ali­zo­wa­ne, nie­ak­tyw­ne, mar­twe). W tym aspek­cie Lau­ra Riding jest cał­ko­wi­cie z ducha swo­jej epo­ki: współ­cze­sna swo­im cza­som i ludziom. Zna swój czas, swo­je miej­sce, a przez to widzi nie­co wyraź­niej (wizjo­ner­ka!), gdyż nicze­go nie musi już szu­kać (wyna­la­zła już bowiem wszyst­ko!). Wszyst­ko wie, może orze­kać. Ujmę to tak: jest o krok przez całą resz­tą. Na cze­le. Jest awan­gar­dą.

Ale to jesz­cze nie koniec. Lau­ra nie poprze­sta­je. Wychy­la się jesz­cze bar­dziej. Jest rady­kal­na. Kie­dy więc w 1925 roku nie­zna­ny jej wcze­śniej męż­czy­zna (Robert Gra­ves) zachwy­cił się jej twór­czo­ścią i zapro­sił ją do Lon­dy­nu, ona rzu­ci­ła wszyst­ko i z dnia na dzień wsia­dła na sta­tek, któ­rym popły­nę­ła na dru­gą pół­ku­lę. Mię­dzy Lau­rą, Rober­tem i Nan­cy (żoną Gra­ve­sa), zaist­niał zresz­tą dość nie­kon­wen­cjo­nal­ny układ („mał­żeń­stwo troj­ga”), któ­ry z powo­dze­niem prze­trwał kil­ka lat. Nie­ste­ty, w 1929 roku atmos­fe­rę zagę­ści­ło i popsu­ło poja­wie­nie się „czwar­te­go” – mło­de­go irlandz­kie­go poety. Spra­wy skom­pli­ko­wa­ły się na tyle, że Lau­ra posta­no­wi­ła „wyjść” z nie­zno­śniej sytu­acji. Wsta­ła zatem i wyszła – oknem (dru­gie pię­tro). Pisar­ka nigdy nie nazy­wa­ła tego pró­bą samo­bój­czą – upar­cie twier­dzi­ła, że było to po pro­stu jakieś wyj­ście. Jak na oso­bę rady­kal­ną przy­sta­ło, umia­ła prze­kra­czać gra­ni­ce dla innych zupeł­nie nie­prze­kra­czal­ne. Coś w tym wszyst­kim jest nie­ludz­kie­go. To praw­da. Zresz­tą, praw­dzi­wie awan­gar­do­wy gest nie­odmien­nie jest nie-z-tego-świa­ta, ponie­waż wystę­pu­je prze­ciw­ko wszyst­kie­mu, co two­rzy zasta­ną rze­czy­wi­stość. Praw­dzi­wie nowe powin­no być zja­wi­sko­we, „zaświa­to­we”, nie­oswo­jo­ne jesz­cze przez czło­wie­ka (wła­śnie nie-ludz­kie). To, co przy­cho­dzi skąd­inąd, jest więc nie­kon­kret­ne, nie­de­fi­nio­wal­ne. To bar­dziej atmos­fe­ra, powiew nowe­go. „Wszyst­ko, co choć­by mini­mal­nie koja­rzy­ło się z panią Port-Harpt­pa­ni – czy­ta­my w opo­wia­da­niu Lau­ry Riding ‘Rze­czy­wi­stość jako Port-Hart­pa­ni’ – było prze­sy­co­ne jakimś nie­zwy­kłym aro­ma­tem i nie­wy­mow­nym wra­że­niem tej dosko­na­ło­ści, któ­rą ludzie natych­miast zaczy­na­li trak­to­wać, żeby tak rzec, jak swo­je dru­gie ja. Ludzie miesz­ka­ją­cy w domach pani Port-Hart­pa­ni przez chwi­lę byli panią Port-Hart­pa­ni. Byli cał­kiem dosko­na­li i – podob­nie jak ona – dosko­na­li fał­szy­wie. Ale fałsz nie miał żad­ne­go zna­cze­nia, dopó­ki byli tacy dosko­na­li. Dosko­na­łość pani Port-Hart­pa­ni była per­ma­nent­na; fałsz tkwił tyl­ko w tym, że pani Port-Hart­pa­ni tak napraw­dę nie ist­nia­ła”. Praw­dzi­wa awan­gar­do­wość jest gestem na tyle rady­kal­nym, że zno­si gra­ni­ce pomię­dzy tym, co jest, a tym, cze­go (jesz­cze) nie ma; tym, co rze­czy­wi­ste i tym, co nie­rze­czy­wi­ste; tym, co moż­li­we i nie­moż­li­we. Jak dłu­go jed­nak moż­na wytrzy­mać na tak nie­wy­raź­nej, a jed­no­cze­śnie tak rady­kal­niej pozy­cji? Doświad­cze­nie licz­nych awan­gard mówi, że krót­ko. Dalej jest poety­ka. Lau­ra Riding nie chcia­ła takiej poezji. Sadzę, że ją inte­re­so­wa­ła tyl­ko tajem­ni­ca. Praw­dzi­wa dosko­na­łość to tajem­ni­ca. Kie­dy ją się wyja­wi, czar pry­ska. Przy­cho­dzi więc taki moment, gdy nale­ży zamil­czeć, bo jedy­ne, co jesz­cze moż­na, to opo­wia­dać histo­rie (Mit). W 1938 roku Lau­ra Riding osta­tecz­nie więc zry­wa z poezją.

Riding nie umie ina­czej, niż spek­ta­ku­lar­nie, rady­kal­nie. Jeśli chce opu­ścić pokój, w któ­rym atmos­fe­ra jest nie­moż­li­wa do znie­sie­nia, to „wycho­dzi” przez okno. Jeśli chce wyja­wić świa­tu tajem­ni­cę, to „wycho­dzi” z sie­bie, poza sie­bie i prze­ma­wia w imie­niu „ja” lirycz­ne­go, „nie­rze­czy­wi­ste­go ja”, któ­re „jest ja wewnętrz­nym, wewnętrz­nym i nie­za­leż­nym od zewnętrz­nych war­to­ści; jest pozba­wio­ne war­to­ści. Cha­rak­ter tego ja to coś wię­cej niż anar­chia; ono nie trak­tu­je war­to­ści w spo­sób indy­wi­du­ali­stycz­ny; ono prze­ra­sta wszel­kie war­to­ści”. To „nie­rze­czy­wi­ste ja” – z racji swo­je­go ponadin­dy­wi­du­al­ne­go cha­rak­te­ru – pozwa­la jej na szcze­gól­ną łącz­ność z tym, co uzna­je za praw­dę, dobro, egzy­sten­cję, bycie. Z kró­ciut­kie­go tek­stu „Na koniec” wie­my, że jest to miłość: „W sło­wie ‘miłość’ zawie­ra się zaro­dek dyna­mi­ki egzy­sten­cji jako nie­skoń­cze­nie róż­no­rod­nej samo­wy­star­cza­ją­cej cało­ści”. Jej wiel­kim marze­niem jest pró­ba zbu­do­wa­nia cze­goś, „co połą­czy­ło­by nasze myślenia/ W rze­czy­wi­sto­ści słów, bytów, innych ludzi,/ Bar­dziej wypo­wia­dal­ne, zamiesz­ki­wal­ne, gościn­ne, otwar­te” („Jak powsta­je wiersz”). W momen­cie, w któ­rym zaczy­na odczu­wać owo „ja” mniej jako drzwi, bar­dziej jako próg (gra­ni­cę, kon­wen­cję), tra­ci wia­rę w wiersz. Milk­nie i wyrze­ka się swo­ich wier­szy.

W 1941 roku bie­rze ślub z pisa­rzem Schuy­le­rem B. Jack­so­nem. Wów­czas osta­tecz­nie zni­ka jako Lau­ra Riding (to nazwi­sko było zresz­tą pseu­do­ni­mem przy­bra­nym na oko­licz­ność publi­ka­cji wier­szy, bowiem z domu nazy­wa­ła się Lau­ra Reichen­thal, a po pierw­szy mężu – Got­t­schalk) i zaczy­na funk­cjo­no­wać jako Lau­ra (Riding) Jack­son, bio­rąc w ten spo­sób w nawias całą swo­ją prze­szłość zwią­za­ną z lite­ra­tu­rą. Nie­gdy­siej­sza poet­ka nie pozwa­la na prze­dru­ki swo­ich wier­szy, a powo­dy zerwa­nia z poezją wyja­śnia dopie­ro w 1962 roku we „Wstę­pie do audy­cji (radio­wej)”: „Przez wie­le lat zapo­bie­ga­łam zain­te­re­so­wa­niu moimi wier­sza­mi, z któ­rych żaden nie powstał póź­niej niż utwo­ry opu­bli­ko­wa­ne w tomie Col­lec­ted Poems w roku 1938. Ostat­nie wier­sze tomu sta­no­wi­ły zwień­cze­nie dłu­gich badań nad moż­li­wo­ścią takie­go uży­cia słów w poezji, aby praw­dzi­wy głos i praw­dzi­wa myśl były w nich obec­ne. Gor­li­wie wie­rzy­łam, że poezja umoż­li­wi posłu­gi­wa­nie się sło­wa­mi w taki spo­sób – w spo­sób, któ­ry jesz­cze nigdzie nie został urze­czy­wist­nio­ny – naj­zu­peł­niej. Jed­nak po roku 1938 ujrza­łam poezję w innym świe­tle, i to do tego stop­nia, że wyda­ła mi się szko­dli­wym ele­men­tem nasze­go życia języ­ko­we­go. […] W moich wier­szach byłam bli­ska osią­gnię­cia praw­dzi­wo­ści into­na­cji i bez­po­śred­niej obec­no­ści myśli w sło­wie. Jed­nak wszyst­ko, co zdo­ła­łam w tej dzie­dzi­nie osią­gnąć, zawsze zni­ka­ło wessa­ne przez wir poetyc­kiej sztucz­no­ści i jej obez­wład­nia­ją­ce wymo­gi, wymo­gi wzor­ców ryt­micz­nych i har­mo­nij­nej gry dźwię­ków, wypa­cza­ją­ce natu­ral­ne wła­ści­wo­ści into­na­cji i sło­wa”. Tak oto Lau­ra (Riding) Jack­son przy­zna­ła się do błę­du. Przy­zna­ła, że mię­dzy poezją a praw­dą nie może zacho­dzić sto­su­nek odpo­wied­nio­ści i przy­le­gło­ści, gdyż pierw­sza sta­no­wi sztu­kę, a dru­ga – rze­czy­wi­stość.

Nauczy­łam się, że język nie pod­da­je się w natu­ral­ny spo­sób wyma­ga­niom poetyc­kie­go sty­lu, lecz ule­ga znie­kształ­ce­niu, kie­dy jest doń przy­sto­so­wy­wa­ny; że jedy­ny styl, któ­ry zapew­nia natu­ral­ny i pomyśl­ny uży­tek ze słów, to styl praw­dy, zasa­da praw­dzi­wo­ści gło­su i myśli prze­strze­ga­na w każ­dej naj­drob­niej­szej czą­st­ce mowy; że jeśli prak­ty­ko­wa­nie sty­lu praw­dy ma stać się teraź­niej­szo­ścią, poezja musi nale­żeć do prze­szło­ści.

Rady­kal­nie, praw­da? „Styl praw­dy” – Lau­ra nie umie ina­czej, musi przy­krę­cić śru­bę do koń­ca. Wyjść przez okno, wywa­żyć otwar­te (przez sie­bie samą) na oścież drzwi. A prze­cież to, o czym mówi­ła w audy­cji radio­wej z 1962 roku, było tym samym powo­dem, dla któ­re­go napi­sa­ła swój pierw­szy awan­gar­do­wy wiersz! Tak oto Lau­ra (Riding) Jack­son do koń­ca pozo­sta­ła wier­na sobie, choć prze­cież tyle razy odstą­pi­ła od sie­bie, prze­kro­czy­ła sie­bie na rzecz swo­ich wiel­kich zamy­słów, prawd, idei. Kto wycho­dzi z sie­bie, by – para­dok­sal­nie – pozo­stać wier­nym sobie, swo­jej praw­dzie (jaka by ta praw­da nie była)? Kto potra­fi się ogo­ło­cić się do tego stop­nia? Asce­ta, świę­ty. Co łączy poet­kę awan­gar­do­wą Lau­rę Riding z Lau­rą (Riding) Jack­son – wyznaw­czy­nią języ­ka zdol­ne­go wyra­zić praw­dę i zba­wić ludz­kość? Obie nie tyle były „oso­bo­wo­ścia­mi” (oso­ba bowiem to kon­kret), co two­rzy­ły wokół sie­bie pew­ną atmos­fe­rę, nosi­ły jakąś nie­moż­li­wą do wyar­ty­ku­ło­wa­nia tajem­ni­cę: coś obce­go, nie-swo­je­go, inne­go, boskie­go, abso­lut­ne­go, ponadin­dy­wi­du­al­ne­go i jed­no­cze­śnie na tyle doj­mu­ją­ce­go, że na rzecz tej „praw­dy” były w sta­nie porzu­cać swo­je kolej­ne „ja” (nazwi­ska, toż­sa­mo­ści, wcie­le­nia). Obie były eks­ta­tycz­ka­mi, mistycz­ka­mi, zakład­nicz­ka­mi cze­goś, co prze­ni­ka­jąc wszyst­ko, nie­odmien­nie wymy­ka się pozna­niu. Rewo­lu­cja zja­da wła­sne dzie­ci, a awan­gar­da uni­ce­stwia swe wytwo­ry. Ina­czej być nie może. Ina­czej wszyst­ko sta­ło­by w miej­scu. Owszem, moż­na napi­sać tysięcz­ny wiersz, w któ­rym wszyst­ko „zaczy­na się od począt­ku” (lite­ra­tu­ra pol­ska zna takie przy­pad­ki) – będzie to jed­nak poety­ka. Auten­tycz­nie awan­gar­do­wy gest jest bowiem jed­no­ra­zo­wy. To chwi­la. Prze­dłu­ża­na w nie­skoń­czo­ność, wyczer­pu­je się i wypa­cza: sta­je się swo­ją wła­sną paro­dią, fał­szem. Dla­te­go Riding, pozo­sta­jąc wier­na języ­ko­wi (a była to angielsz­czy­zna, w któ­rą do koń­ca wie­rzy­ła), zdra­dzi­ła poezję. Tam­to zerwa­nie pozwo­li­ło jej zacho­wać swo­je dzie­ło jako awan­gar­do­we wła­śnie: w każ­dym utwo­rze Riding dzie­je się bowiem to „coś” (nie wiem co).

Jack­so­no­wie wspól­ny­mi siła­mi posta­no­wi­li stwo­rzyć „nowy język, w któ­rym moż­li­we było­by wypo­wie­dze­nie praw­dy: był­by to czy­sty język bycia, cał­ko­wi­cie wol­ny od żar­go­nów, któ­ry­mi posłu­gu­ją się poszcze­gól­ne dys­cy­pli­ny ludz­kiej wie­dzy, takie jak filo­zo­fia, teo­lo­gia czy nauki ści­słe”. Julia Fie­dor­czuk pisze, iż mał­żeń­stwu Jack­so­nów cho­dzi­ło z grub­sza o to, że:

język jest darem, wspól­nym dobrem wszyst­kich istot ludz­kich. Jako coś, co nas łączy, język sta­no­wi wspól­ną prze­strzeń, w któ­rej reali­zu­je się bycie. Ponie­waż nikt nie może uzur­po­wać sobie pra­wa do zarzą­dza­nia tą prze­strze­nią, nie moż­na peł­ni bycia zre­ali­zo­wać w solip­sy­stycz­nym odizo­lo­wa­niu od innych istot, nie moż­na też do takiej peł­ni dotrzeć, jeśli się wspól­ną prze­strzeń roz­drob­ni na roz­ma­ite pola, dzie­dzi­ny, teo­rie […]. Praw­da jest zja­wi­skiem mię­dzy­ludz­kim, podob­nie jak język. Utrzy­ma­nie języ­ka w dobrej kon­dy­cji jest moral­nym obo­wiąz­kiem każ­dej isto­ty ludz­kiej.

Jack­so­no­wie chcie­li napi­sać nowy słow­nik języ­ka angiel­skie­go, w któ­rym każ­de sło­wo wró­ci­ło­by do swo­je­go „natu­ral­ne­go”, „praw­dzi­we­go”, nie­wy­pa­czo­ne­go przez roz­ma­ite dzie­dzi­ny wie­dzy zna­cze­nia. Jak kon­klu­du­je Julia Fie­dor­czuk:

Taki słow­nik nie będzie po pro­stu kolej­ną książ­ką zbie­ra­ją­cą kurz na biblio­tecz­nej pół­ce. Będzie pod­sta­wą rady­kal­nej trans­for­ma­cji ludz­kie­go bycia, ponie­waż źró­dłem zawar­tej w nim wie­dzy będzie naj­praw­dziw­sza ludz­ka isto­ta. Taka książ­ka będzie sta­no­wi­ła osta­tecz­ne pra­wo, pra­wo opie­ra­ją­ce się na odrzu­ce­niu wszyst­kich para­gra­fów, pra­wo, któ­re nie narzu­ca, tyl­ko w natu­ral­ny spo­sób reali­zu­je; pra­wo, któ­re nie jest prze­ci­wień­stwem anar­chii, ale wybie­ra poza nią, wyko­rzy­stu­jąc jej desta­bi­li­zu­ją­ca ener­gię w celu odkry­cia praw­dzi­we­go, natu­ral­ne­go ładu.

Cokol­wiek posta­no­wi­ła Lau­ra Riding, było to zawsze total­ne, rady­kal­ne i jed­no­cze­śnie darem­ne, bez­na­dziej­ne. Lau­ra nie była jed­nak naiw­na. Prze­ciw­nie, prze­ma­wiał przez nią geniusz: coś rady­kal­nie inne­go, przed­oso­bo­we­go. Riding zre­zy­gno­wa­ła z sobie i zawie­rzy­ła geniu­szo­wi. Odcię­ła się od tego, co męskie, indy­wi­du­ali­stycz­ne, pod­mio­to­we. W tym geście rów­nież była ponie­kąd awan­gar­do­wa. Pod­miot już się natru­dził. Od wie­lu dekad w poje­dyn­kę robi dosłow­nie wszyst­ko: jest jed­no­cze­śnie alfą i ome­gą, począt­kiem i kre­sem, moż­li­wo­ścią i nie­moż­li­wo­ścią. Nie spo­sób się dzi­wić, że współ­cze­śnie usil­nie zabie­ga, by ode­słać go wresz­cie do lamu­sa. Zakoń­czę dłuż­szym cyta­tem z cyto­wa­ne­go już opo­wia­da­nia „Rze­czy­wi­stość jako Port-Hart­pa­ni” (moje­go ulu­bio­ne­go):

Oprócz bycia opo­wia­da­niem – czy­li czymś w dużej mie­rze nie­praw­dzi­wym – opo­wieść jest tu tak­że czymś, co zastę­pu­je rze­czy­wi­stość. W ten spo­sób wy zacho­wu­je­cie swój czar, a ja mój: naszych twa­rzy nie wykrzy­wia gry­mas bez­na­dziej­nej namięt­no­ści […]. Ja wam daje fał­szy­we pod­nie­ce­nie, jakie­go ode mnie ocze­ku­je­cie, bynaj­mniej nie zmu­sza­jąc was, aby­ście zgłę­bia­li pro­ble­mat, któ­ry niniej­sze opo­wia­da­nie wykła­da li tyl­ko w for­mie sła­be­go roz­two­ru filo­zo­ficz­ne­go. A wy daje­cie mi – a co wy mi daje­cie? Czy zgo­dzi­my się, że daje­cie mi – ach, cze­go pra­gnę naj­bar­dziej? Przede wszyst­kim pra­gnę spo­ko­ju – żeby mnie zosta­wio­no w spo­ko­ju, chy­ba że wy może­cie wynieść jakoś korzyść z zakłó­ce­nia moje­go spo­ko­ju albo że ja mogę na tym sko­rzy­stać. Nie mam nic prze­ciw­ko temu, żeby was poczę­sto­wać fili­żan­ką her­ba­ty, jeśli tyl­ko tego chce­cie. Ale nie lubię, gdy zmu­sza się mnie do roz­mo­wy o napraw­dę waż­nych rze­czach, jeśli tak napraw­dę cho­dzi tyl­ko o her­ba­tę. To jest nie­uczci­we, zgo­dzi­cie się, sko­ro inte­re­su­ją mnie wyłącz­nie napraw­dę waż­ne rze­czy: nawet pro­po­no­wa­nie wam her­ba­ty jest nie­uczci­wo­ścią z mojej stro­ny. Ale taki jest mój spo­sób na zro­zu­mie­nie wszyst­kie­go, rów­nież fili­żan­ki her­ba­ty. Rozu­mie­nie wszyst­kie­go jest moim spo­so­bem na samot­ność, przy czym ów spo­sób nie wyma­ga, abym przez cały dzień sie­dzia­ła zamknię­ta w swo­im poko­ju.

Riding opu­bli­ko­wa­ła to w tomie Pro­gress of Sto­ries z 1935 roku. Wów­czas te spra­wy były zale­d­wie prze­czu­ciem, atmos­fe­rą. To zro­bi­ła oso­ba? To geniusz, drzwi na oścież otwar­te. To tajem­ni­ca.


Biblio­gra­fia:
– Lau­ra (Riding) Jack­son, Koro­na dla Han­sa Ander­se­na. Utwo­ry wybra­ne: opo­wia­da­nia, wybór, prze­kład i posło­wie Julia Fie­dor­czuk, Wro­cław 2012.
– Lau­ra (Riding) Jack­son, Obro­ty cudów. Utwo­ry wybra­ne: wier­sze i ese­je, wybór, prze­kład i posło­wie Julia Fie­dor­czuk, Wro­cław 2012.
– Julia Fie­dor­czuk, Pra­wo anar­chii: o reli­giach Lau­ry Riding i Lau­ry (Riding) Jack­son, „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” 2003, nr 7/8.

Tekst opu­bli­ko­wa­ny na blo­gu karolinafelberg.natemat.pl. Dzię­ku­je­my Redak­cji i Autor­ce za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Karolina Felberg-Sendecka

Ur. 1981, badaczka literatury XX i XXI wieku współpracująca z Zespołem do Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Narodowego Centrum Nauki. Autorka książek Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009) i Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej (2015). Edytorka powieści Neponset i wielotomowego wydania Dzienników Agnieszki Osieckiej. Publikowała m.in. w „Pamiętniku Literackim”, „Dekadzie Literackiej”, „Czasie Kultury”, „Kresach”, „Gazecie Wyborczej”, „Wakacie”, „Opcjach”, „Tekstualiach”, „Ricie Baum”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Kulturalnym”. Blogerka na portalu natemat.pl. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Poetycka książka trzydziestolecia: rekomendacja nr 9

debaty / ankiety i podsumowania Karolina Felberg-Sendecka

Głos Karo­li­ny Fel­berg-Sen­dec­kiej w deba­cie „Poetyc­ka książ­ki trzy­dzie­sto­le­cia”.

Więcej

Nieśmiertelność

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 22, w któ­rym udział wzię­li Rado­sław Jur­czak, Dawid Mate­usz, Mag­da­le­na Puł­ka i Karo­li­na Fel­berg-Sen­dec­ka.

Więcej

Polak mądry… po szkodzie

recenzje / ESEJE Karolina Felberg-Sendecka

Recen­zja Karo­li­ny Fel­berg-Sen­dec­kiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Po szko­dzie Boh­da­na Zadu­ry, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 26 lute­go 2018 roku.

Więcej

Na koniec [czyta Ewelina Paszke]

dzwieki / RECYTACJE Laura (Riding) Jackson

Frag­ment książ­ki Obro­ty cudów. Utwo­ry wybra­ne: wier­sze i ese­je, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Jane Bow­les, Lau­ra (Riding) Jack­son” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2012.

Więcej

Laura (Riding) Jackson, czyli taki pościg za obecnością

recenzje / ESEJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z ksią­żek Koro­na dla Han­sa Ander­se­na i Obro­ty cudów Lau­ry Riding Jack­son, któ­ra uka­za­ła się 9 lip­ca 2012 roku na ser­wi­sie wywrota.pl.

Więcej

Paradoksalna deklaracja

recenzje / ESEJE Katarzyna Lisowska

Recen­zja Kata­rzy­ny Lisow­skiej z książ­ki Obro­ty cudów Lau­ra (Riding) Jack­son.

Więcej

Julia Fiedorczuk o książkach Laury Riding

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do ksią­żek Obro­ty cudów i Koro­na dla Han­sa Ander­se­na Lau­ry (Riding) Jack­son, wyda­nych nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 stycz­nia 2012 roku.

Więcej

Prawda i nic. Laura Riding po polsku

recenzje / ESEJE Adam Zdrodowski

Recen­zja Ada­ma Zdro­dow­skie­go z książ­ki Obro­ty cudów Lau­ry (Riding) Jack­son.

Więcej