recenzje / ESEJE

Dzieciom Matygi też (o tomie zemla vulgaris)

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki zemla vulgaris Katarzyny Szwedy, wydanej w Biurze Literackim 29 maja 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Wokół debiu­tanc­kie­go tomu Kata­rzy­ny Szwe­dy roz­go­rza­ła dwa lata temu dość inten­syw­na jak na nasze poetyc­kie goło­bo­rza dys­ku­sja. Cho­ciaż Bosor­ka zosta­ła przy­ję­ta cał­kiem dobrze, o czym świad­czyć może choć­by nomi­na­cja do Sile­siu­sa, Nagro­dy im. Kaza­nec­kie­go i Poznań­skiej Nagro­dy Lite­rac­kiej, a tak­że roz­mo­wy z autor­ką na łamach „Cza­su Kul­tu­ry” czy „Kul­tu­ry Libe­ral­nej”, nie wspo­mi­na­jąc już o kil­ku afir­ma­cyj­nych recen­zjach (a te kil­ka – to dziś napraw­dę spo­ro), była też gru­pa kry­ty­ków i kry­ty­czek, któ­ra zarzu­ci­ła książ­ce pusto­sło­wie i koniunk­tu­ral­ność. Naj­ostrzej sfor­mu­ło­wa­ła to – nie­ja­ko przy oka­zji pod­su­mo­wa­nia roku dla Biu­ra Lite­rac­kie­go – Wero­ni­ka Janecz­ko w szki­cu „W stro­nę main­stre­amu”, pisząc:

Ostat­nią pozy­cją z tej gru­py [pro­po­zy­cji wydaw­ni­czo bez­piecz­nych – J.S.] jest Bosor­ka Kata­rzy­ny Szwe­dy hoł­du­ją­ca lubia­ne­mu z nie­ja­snych przy­czyn przez main­stre­am ucie­ka­niu w opis toż­sa­mo­ści jed­nost­ki osa­dzo­nej w mistycz­nym „pierwotnym/naturalnym”, któ­ra to toż­sa­mość z jakie­goś powo­du mia­ła­by być dla czy­tel­nicz­ki inte­re­su­ją­ca przez samo swo­je ist­nie­nie, a nie­ko­niecz­nie przez walor poetyc­ki tek­stu, któ­ry ją dla tej czy­tel­nicz­ki two­rzy. Boha­ter­ki Szwe­dy osa­dzo­ne są w zro­man­ty­zo­wa­nym, natu­ra­li­stycz­nym, peł­nym pato­su „teraz”; sta­je się ono jed­nak nie­za­mie­rze­nie komicz­ne, nie­przy­na­le­żą­ce w ogó­le do zna­nej nam teraź­niej­szo­ści. Bosor­kasku­pia się wyłącz­nie na przed­sta­wie­niu minio­nej wer­sji spo­łecz­no­ści łem­kow­skiej jako aktu­al­nej, na dzi­siej­sze cza­sy nie­mal egzo­tycz­nej, więc i tym samym znacz­nie cie­kaw­szej dla czy­tel­nicz­ki – i na tej egzo­ty­za­cji pró­bu­je budo­wać swój poetyc­ki kapi­tał.

Zarzu­ty te opar­te są w dużej mie­rze na przy­pi­sa­niu nega­tyw­nie war­to­ściu­ją­ce­go pier­wiast­ka wybra­nym kate­go­riom z zakre­su cul­tu­ral stu­dies (jak egzo­ty­za­cja czy opo­zy­cja pierwotne/naturalne) i ide­ali­zo­wa­niu tych rze­ko­mo auto­no­micz­nych dla lite­ra­tu­ry, a więc „walo­ru poetyc­kie­go tek­stu”, pod któ­rym kry­je się z kolei dowar­to­ścio­wa­nie eks­pe­ry­men­tu i zna­cze­nia, rozu­mia­ne­go jako dys­kur­syw­na poten­cjal­ność wier­sza. Powyż­sze kon­sta­ta­cje skło­ni­ły redak­to­rów do zaini­cjo­wa­nia na łamach „8. arku­sza Odry” deba­ty „Cóż po pry­wa­cie?”. Cho­dzi­ło­by mia­no­wi­cie o wyko­rzy­sta­nie mod­nych w cen­tro­wo-libe­ral­nym dys­kur­sie kate­go­rii toż­sa­mo­ścio­wych, w tym wypad­ku etnicz­nych (łem­kow­skie korze­nie autor­ki) jako zamien­ni­ka całej dys­ku­sji o tek­stach i ich jako­ści. Sama ankie­ta nie była za dłu­ga, zaczę­ła się bowiem od manifestu/zaproszenia redak­to­ra, Paw­ła Kacz­mar­skie­go, wtó­ro­wa­ła mu wro­cław­ska kry­tycz­ka Sonia Nowac­ka, a kon­tro­wa­ła poet­ka i redak­tor­ka inter­ne­to­we­go dodat­ku do „Cza­su Kul­tu­ry”, koja­rzo­na z zaj­mo­wa­nia się (nauko­wo i poetyc­ko) pro­ble­ma­ty­ką zwro­tu ludo­we­go – Anto­ni­na Tosiek (choć jak wspo­mi­na Kacz­mar­ski – spo­ro też dys­ku­to­wa­no wcze­śniej „w kulu­arach”, nie wąt­pię, że wła­śnie mię­dzy śro­do­wi­skiem kry­tycz­nym „Kon­ten­tu” i „8. arku­sza”, któ­re od pew­ne­go cza­su mówi zbli­żo­nym gło­sem). Nie będę tej roz­mo­wy stresz­czał, nie włą­czy­łem się w nią zresz­tą wów­czas, gdy jesz­cze trwa­ła, bo uzna­łem ją za 1) kolej­ną odsło­nę spo­ru o pro­mo­cyj­no-ryn­ko­we dzia­ła­nia Biu­ra Lite­rac­kie­go oraz 2) kolej­ną obro­nę inten­cjo­na­li­zmu z pro­jek­tu wro­cław­skie­go kry­ty­ka, wymie­rzo­ną w poetów, któ­rzy „repro­du­ku­ją zły obraz inten­cji jako przy­czy­ny dzie­ła raczej niż cze­goś wobec nie­go imma­nent­ne­go”.

Wśród zarzu­tów wobec tomu noto­rycz­nie poja­wia­ła się jed­nak wła­śnie gra w toż­sa­mość jako cho­dli­wy towar na ryn­ku idei, sku­pie­nie wokół „ja” autor­ki jako mar­ki, spy­cha­ją­cej na dru­gi plan same tek­sty, brak eks­pe­ry­men­ta­tor­stwa i przed­kła­da­nie nastro­jo­wo­ści czy impre­syj­no­ści ponad tech­ni­ki wier­szo­we sku­pio­ne na zna­cze­niu (lub jak zosta­ło to okre­ślo­ne „tak­tow­niej” przez Kacz­mar­skie­go w innym miej­scu: „ze wzglę­du na ową wsob­ność lek­tu­rze wie­lu jej wier­szy towa­rzy­szy wra­że­nie, że są osta­tecz­nie nie­kon­klu­zyw­ne i puste”). Część z tych wąt­pli­wo­ści jest zasad­na: Szwe­da rze­czy­wi­ście nie eks­pe­ry­men­to­wa­ła ani nie­spe­cjal­nie przy­zna­wa­ła się do awan­gar­do­wych czy kon­struk­ty­wi­stycz­nych inkli­na­cji, nie zawsze sku­pia się też na nabu­do­wy­wa­niu poten­cja­łu seman­tycz­ne­go. Pisze w spo­sób komu­ni­ka­tyw­ny, ale i impre­syj­ny, a nie­któ­re prze­bie­gi jej wier­szy są nie tyle puste, co pod­da­ne wła­dzy ryt­mu, imi­tu­ją­ce mne­mo­tech­ni­kę pie­śni ludo­wych lub nar­ra­cję kon­fe­syj­ną, obej­mu­ją­cą w książ­ce wię­cej niż jeden tekst. Choć dosko­na­le zda­je sobie – moim zda­niem – spra­wę z dys­kur­sów, jakie ją ota­cza­ją i ryzy­ka, któ­re jest wpi­sa­ne w ich nad­uży­wa­nie, podej­mu­je się ich prze­two­rze­nia w wiersz – czy­li w utwór lirycz­ny, a nie szkic nauko­wy. Jeśli w Bosor­ceist­nia­ło jakieś zagro­że­nie prze­ocze­nia tego, że egzo­ty­za­cja towa­rzy­szą­ca opo­wie­ści o prze­szło­ści Łem­ków jest prze­mo­co­wo-ryn­ko­wym mecha­ni­zmem i opla­ta swój przed­miot nostal­gicz­ną siat­ką (a jak widać z wąt­pli­wo­ści kry­ty­ki – ist­nia­ło), to w dru­gim tomie pro­blem ten dosta­je­my wyło­żo­ny już wprost: żad­na kon­wen­cja opo­wia­da­nia o prze­szło­ści nie jest dziś wol­na od post­ko­lo­nial­nej kry­ty­ki, żad­na nie jest też nie­win­na i cał­ko­wi­cie auto­no­micz­na, a każ­de „teraz” – by odpo­wie­dzieć Janecz­ko – sta­no­wi zle­pek róż­no­ra­kich cza­so­wo­ści: i tych mitycz­nych, roman­ty­zo­wa­nych, i tych post­pa­mię­cio­wych, mają­cych cha­rak­ter świad­cze­nia jed­nost­ko­we­go lub zbio­ro­we­go, i tych cał­kiem kon­kret­nych, osa­dzo­nych w mate­rial­nych prak­ty­kach przy­gra­nicz­nej Pol­ski ostat­nich lat.

Bosor­ka była tomem o tym, że autor­ka ma łem­kow­skie korze­nie, te zaś wyma­ga­ją odsło­nię­cia poprzez drą­że­nie foto­gra­ficz­nych archi­wów i fol­ko­wych mitów, języ­ka i pie­śni ludo­wych, dzie­jów „rodzin łem­kow­skich” i zapo­mnia­nych linii męskich potom­ków (tu wyraź­ny ukłon w stro­nę liry­ki Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go w wyli­czan­ce „wasyl­czę wasy­lec i wasy­lę­ta” na wzór „Jasie­jo, Jasiu­sio i Jasiecz­ko”). Po odsło­nię­ciu zatar­tych śla­dów nastę­pu­je pró­ba „pod­łą­cze­nia ich” do głów­nych nitek histo­rii i naszej potrans­for­ma­cyj­nej wyobraź­ni spo­łecz­nej. Może wywo­ła to zdzi­wie­nie czy­tel­ni­czek, ale zelma vul­ga­ris też jest o tym, że autor­ka ma łem­kow­skie korze­nie i wciąż szu­ka dla nich klu­cza w języ­ku i zbio­ro­wej pamię­ci. Oto odkry­cie – poezja ści­śle wią­że się z two­rzą­cym ją czło­wie­kiem, a ten zapi­su­je w niej cząst­kę swo­je­go doświad­cze­nia i cząst­kę swo­ich poglą­dów. Pyta­nie doty­czy raczej tego, w jaki spo­sób doko­nu­je este­tycz­ne­go opra­co­wa­nia tego doświad­cze­nia. I tu nastę­pu­je już moment inte­lek­tu­al­ny, odmien­ny od tych wyzna­cza­ją­cych prze­bieg Bosor­ki jako eks­plo­ra­cji bądź sztucz­ne­go kon­stru­owa­nia rodzin­ne­go archi­wum, rów­nież foto­gra­ficz­ne­go, w któ­rym figu­ry ojców i dzia­dów inkli­nu­ją i prze­moc, i cał­ko­wi­tą bez­rad­ność wobec odpod­mio­ta­wia­ją­ce­go ruchu nowo­cze­sno­ści. Z pomo­cą przy­cho­dzi­ła wów­czas poet­ka, któ­ra oca­la­ła, chro­ni­ła i odsła­nia­ła rysy na kul­tu­ro­wym kon­struk­cie męsko­ści nie po to, żeby go osą­dzić, lecz zmie­rzyć się z nim i włą­czyć go we współ­cze­sny inwen­tarz. W obu tomach mamy zresz­tą coś w rodza­ju foto­gra­ficz­ne­go „prze­ryw­ni­ka” – zdję­cia Szwe­dy wyzna­cza­ją rytm poetyc­kiej nar­ra­cji, a w dru­giej książ­ce nawet dzie­lą ją na mniej wię­cej rów­ne czę­ści, bo „archi­wum” nastę­pu­je po tek­ście „pęk­nię­cie”, w któ­rym doko­nu­je się juk­sta­po­zy­cyj­ne­go mon­ta­żu natu­ra­li­stycz­nie uję­te­go aktu naro­dzin zwie­rzę­cia z kul­tu­ro­wym pro­ce­sem zapominania/wyparcia:

pozna­nie ist­nie­je rów­nież wte­dy gdy doświad­cze­nie się błą­ka
tak mówił ojciec kie­dy wycią­gał z macior­ki mar­twe jagniąt­ko

(…)

im wyż­sza czu­łość tym więk­szy kon­trast

im dłuż­szy czas naświe­tla­nia tym dra­ma­tycz­niej­sze poru­sze­nie
świa­tło pochwy wyrów­nu­je się ze świa­tłem szyj­ki maci­cy

potem nastą­pi wypar­cie

Może jed­nak sło­wo „archi­wum” nie jest tu wła­ści­we, bowiem o ile w Bosor­ce zdję­cia mia­ły rze­czy­wi­ście etno­gra­ficz­ną war­tość i przed­sta­wia­ły życie łem­kow­skiej spo­łecz­no­ści, w tym chy­ba i samej rodzi­ny autor­ki, tutaj mamy raczej do czy­nie­nia z „gale­rią”, z wyraź­nym pro­ce­sem este­ty­za­cji. Szwe­da swo­imi foto­gra­fia­mi bez­po­śred­nio gra z fra­za­mi z wier­sza o „wyż­szej czu­ło­ści”, „więk­szym kon­tra­ście” i „dłuż­szym cza­sie naświe­tla­nia”. Mamy więc zdję­cia poru­szo­ne, prze­świe­tlo­ne lub nie­do­świe­tlo­ne, roz­ma­za­ne lub w zbyt dużym zbli­że­niu, impre­syj­ne stu­dia, w któ­rych waż­niej­sza od świad­cze­nia jest pro­ble­ma­ty­ka świa­tła. W tym, jak nie­wie­le widać na sku­tek róż­nych ope­ra­cji, zawie­ra się jed­nak istot­ny motyw całe­go tomu, przy­po­mi­na­ją­cy reflek­sję ze Z dale­ka widok jest pięk­ny Sasna­lów czy ostat­nio z tomu śniegMacie­ja Rober­ta – w przy­pad­ku trau­my, wypar­cia i stu­diów nad pamię­cią nie mamy do czy­nie­nia po pro­stu z praw­dą i kłam­stwem obra­zu, lecz ze spe­cy­ficz­nym kon­stru­owa­niem „pola widze­nia” jako zawsze nie­do­mknię­te­go i nie­do­sta­tecz­nie zna­czą­ce­go. W ten spo­sób cał­ko­wi­cie nie­wia­ry­god­ne w kate­go­riach świad­cze­nia o wez­bra­niu Wisło­ki opio­ido­we wyzna­nie „widzia­łem naja­dy wiro­wa­ły w odmętach/ nika­ia daf­ne mezereina// wiatr ciam­ka w futry­nach meze­re­ina” („daph­ne meze­reum”) spo­ty­ka się z „odcza­ro­wa­niem” fan­ta­zji: „kto widział wil­ka nie­sfor­ną sforę/ tego spo­tka­ło wiel­kie szczęście// choć to były psy” („w dro­dze do mia­sta”), a w sek­si­stow­skim i prze­mo­co­wym „kom­ple­men­cie” „pięk­ne oczy/ czor­ni oczka” kon­so­nan­tycz­nie odbi­ja się eman­cy­pa­cyj­ne bycie „moczar­ne mazi­ste wiot­kie”. Choć wie­dzie nas przez tom Szwe­dy zestaw nar­ra­cji, wyznań pod­mio­tów, takie mon­ta­że przy­po­mi­na­ją, że żywioł pamię­ci ma zawsze dwo­ja­ką natu­rę: to, co zobaczone/przeoczone musi zostać opo­wie­dzia­ne lub dopo­wie­dzia­ne i natych­miast ule­ga zno­wu nar­ra­cyj­ne­mu odkształ­ce­niu.

W zelma vul­ga­ris autor­ka kil­ku­krot­nie wyko­rzy­stu­je poety­kę pio­se­nek coun­try i jest w tym coś wyzy­wa­ją­ce­go i wyzwa­la­ją­ce­go. To kolej­na z ksią­żek, któ­re ame­ry­kań­ski folk (jako gatu­nek muzycz­ny i este­ty­kę) zde­rza­ją z naszym folk­lo­rem, pró­bu­jąc doko­nać prze­pi­sa­nia jed­nej kul­tu­ry przez dru­gą (por. ostat­nio Karo­li­na Sał­dec­ka z tomem Rekuh­ka­ra i Maja Baczyń­ska z Ojco­wi­zną). Szwe­da robi to jed­nak nie­co ina­czej, nie się­ga bowiem po doświad­cze­nia histo­rycz­ne całych grup etnicz­nych, lecz po samą kon­wen­cję pio­sen­ki coun­try, doko­nu­jąc prze­kła­dów lub pasti­szów zna­nych szla­gie­rów. Po pierw­sze: takie coun­try jest w jakiś spo­sób uni­wer­sal­ne, któż bowiem nie nucił przy­naj­mniej raz w życiu pio­se­nek Johnny’ego Casha, Boba Dyla­na albo Bru­ce­’a Spring­ste­ena? To, co z począt­ku wią­za­ło się z muzy­ką ame­ry­kań­skie­go Połu­dnia i gita­ro­wym brzdą­ka­niem o kow­bo­jach, sta­ło się pod­wa­li­na­mi świa­to­we­go folk-roc­ka i zawę­dro­wa­ło w popkul­tu­ro­we uni­wer­sum, wytra­ca­jąc swo­je wcze­śniej­sze dys­tynk­cje. Z dru­giej stro­ny: kto nie pamię­ta reklam Pik­ni­ku Coun­try w Mrą­go­wie z poło­wy lat 90., ten prze­ga­pił jeden z waż­nych aspek­tów naszej trans­for­ma­cji ustro­jo­wej. W pew­nym momen­cie jak grzy­by po desz­czu wyra­sta­ły w Pol­sce „wio­ski wester­no­we”, a marze­nie schył­ko­we­go PRL‑u o byciu kow­bo­jem, któ­re intu­icyj­nie wcie­lił bard tam­tych cza­sów Ryszard Rie­del, zaczę­ło się speł­niać real­nie w racz­ku­ją­cym, wol­no­ryn­ko­wym kli­ma­cie. Nasze „rubie­że” chęt­nie przy­ję­ły obcą nam este­ty­kę (korze­nie nasze­go pastusz­ka i świ­nio­pa­sa są prze­cież zupeł­nie odmien­ne, niż ame­ry­kań­skie­go kow­bo­ja, czy­li wypa­sa­cza bydła i pomoc­ni­ka ran­cze­ra, a Szwe­da świet­nie tę róż­ni­cę wygry­wa) i roz­mi­ło­wa­ły się w prza­śnych insce­ni­za­cjach poje­dyn­ków rodem z hol­ly­wo­odz­kie­go kina.

War­to jed­nak te kon­tek­sty wester­no­we roz­wi­nąć, bo to wła­śnie ich kul­tu­ro­wy bagaż zabie­ra na pokład poet­ka w zemla vul­ga­ris: to fil­mo­we fan­ta­zje o dobrych strzel­cach i złych India­nach (skry­wa­ją­ce kolo­nial­ny wyzysk Ame­ry­ki przez bia­łych osad­ni­ków – ich odbi­ciem jest nasza sytu­acja z Łem­ka­mi i spo­lo­ni­zo­wa­nie Beski­du w akcji „Wisła”); to rze­ko­mo twar­da męskość, od lat 60. kwe­stio­no­wa­na i prze­su­wa­na w stro­nę męsko­ści tok­sycz­nej z każ­dym kolej­nym anty­we­ster­nem (tu ana­lo­gią jest ojcow­ska figu­ra, któ­rą Szwe­da roz­mon­to­wu­je kawa­łek po kawał­ku); to też jeden z pierw­szych pol­skich wester­nów Wil­cze echa w reży­se­rii Andrze­ja Ści­bo­ra-Ryl­skie­go (1968), krę­co­ny wła­śnie w oko­li­cach Wisło­ki w Beski­dzie Niskim.

Cie­ka­wy w dru­gim tomie poet­ki wyda­je mi się efekt dziw­no­ści, zwią­za­ny z kul­tu­ro­wym przy­swo­je­niem. Zamiast odby­wać się podług reguł glo­ba­li­za­cji, w zgo­dzie z panu­ją­cą nam  wciąż jesz­cze ame­ry­ka­ni­za­cją, odby­wa się wła­śnie w duchu roman­tycz­nej, kon­ty­nen­tal­nej etno­gra­fii. Kie­dy zna­ne pio­sen­ki coun­try (choć­by słyn­ne, wyśpie­wa­ne przez Janis Joplin „Me and Bob­by McGee” czy „Don’t Take Your Guns to Town” Casha) prze­tłu­ma­czy się na pol­ski i wypo­sa­ży w swoj­skie atry­bu­ty, One­ey­ed Joe zosta­nie Jed­no­okim Janem, rącze konie sta­ną się naszy­mi lokal­ny­mi mało­po­la­ka­mi, a refre­nicz­ne „my i bob­by mcgee” przej­dzie w „my i dzie­ci maty­gi”. Coś prze­sta­je się zga­dzać, jak­by pro­ces kul­tu­ro­wej kolo­ni­za­cji, któ­rą zgo­to­wa­ły nam USA po cza­sie hege­mo­nii zim­no­wo­jen­nej, zaczy­nał zawo­dzić i odsła­niał lokal­ne, swoj­skie warian­ty głów­no­nur­to­wej histo­rii. Tro­chę tan­det­ne, jak wszyst­ko, co wymy­ka się jedy­nej słusz­nej linii postę­pu.

Ale taki trans­fer moty­wów miał miej­sce w obie stro­ny. Aku­rat gdy spo­so­bi­łem się do napi­sa­nia tej recen­zji, w „Tygo­dni­ku Powszech­nym” Jan Błasz­czak recen­zo­wał cyfro­wą kom­pi­la­cję, któ­ra uka­za­ła się w nie­za­leż­nej ofi­cy­nie Cana­ry Records dzię­ki sta­ra­niom Iana Nago­skie­go i Wal­te­ra Mak­si­mo­vi­cha i któ­ra przy­po­mi­na wyda­wa­ną w USA w latach 1928–30 serię płyt „Lem­ko Wed­ding”, pro­du­ko­wa­nych przez Ste­fa­na Shkim­bę. Łem­kow­scy emi­gran­ci, przed­sta­wi­cie­le klas ludo­wych, odci­snę­li swój ślad w ame­ry­kań­skiej kul­tu­rze muzycz­nej i doro­bi­li się tam przez lata więk­sze­go archi­wum doku­men­tów i reje­stra­cji fono­gra­ficz­nych, niż u nas. Wystar­czy wspo­mnieć Łow­cę jele­ni Cimi­no z iko­nicz­ną sekwen­cją łem­kow­skie­go wese­la. Być może więc z Zacho­du impor­tu­je­my nie tyl­ko western, ale i Zachód zdą­żył wcze­śniej zaim­por­to­wać tutej­sze dan­se rus­se.

Idź­my dalej w te trans­fe­ry este­tycz­ne, z któ­rych Szwe­da wydo­by­wa kolej­ne pęk­nię­cia i kon­tra­sty: to mkną­ce ruma­ki (wild hor­ses) i wystrza­ły z pisto­le­tów prze­ciw­sta­wio­ne ocię­ża­łym koniom przy­tro­czo­nym do płu­gów lub suną­cym po pol­skich dro­gach cię­ża­rów­kom. To polo­wa­nie na bizo­ny w opo­zy­cji do żmud­ne­go i leni­we­go wypa­sa­nia lokal­nych krów (bra­ku­je tyl­ko nasze­go dobre „Bizo­na” – kró­la kom­baj­nów PRL). To fan­ta­zja o wol­no­ści, z klu­czo­wym odjaz­dem kame­ry ku słoń­cu, zacho­dzą­ce­mu za hory­zont, zde­rzo­na z sytu­acją zupeł­nie odwrot­ną – wsi jako mikro­ko­smo­su, któ­re­go wła­ści­wie nie moż­na opu­ścić, bo dopie­ro w chwi­li wyjaz­du uświa­da­mia­my sobie, że nie pasu­je­my nigdzie indziej, a nasza egzy­sten­cja trwa­ła dotąd jak­by poza cza­sem i za chwi­lę zde­rzy się z wiel­ko­miej­ski­mi dys­tynk­cja­mi. Ale jeśli już zabie­rze­my ten korzen­ny bagaż ze sobą, spa­ku­je­my do ple­ca­ka i wyru­szy­my w nie­zna­ne auto­stra­dą A4 jak w typo­wym fil­mie dro­gi,  przyj­dzie nam zanu­cić sta­ry szla­gier „Down by the River” i pomo­dlić się pie­śnią o sze­ro­ką tra­sę. To bowiem jesz­cze jeden aspekt, któ­ry skła­da się u Szwe­dy na kon­tekst spo­tka­nia obu kul­tur i obu form lirycz­nych: współ­cze­sne­go wier­sza wol­ne­go w nur­cie post­kon­fe­syj­nym, któ­ry upra­wia poet­ka, i ludo­wej pie­śni reli­gij­nej jako wspól­no­to­we­go spo­so­bu modle­nia się. „Poezja to oka­zja do trans­kul­tu­ro­we­go dia­lo­gu, uni­wer­sal­no­ści” – mówi­ła Szwe­da w kon­tek­ście Bosor­ki, komen­tu­jąc wiersz „guaji­ra (wykop­ki część ostat­nia)”, nawią­zu­ją­cy do hisz­pań­skich pie­śni ludo­wych. Podob­nie jest w dru­gim tomie: par­ty­ku­lar­ność wytwa­rza uni­wer­sal­ność, a spe­cy­fi­ka inno­ści zwią­za­nej z lokal­no­ścią i aspek­ta­mi etno­gra­ficz­ne­go świad­cze­nia spo­ty­ka się z kon­cep­tem inno­ści jako pono­wo­cze­sne­go wyklu­cze­nia z miej­sca, z noma­dy­zmem i neo­li­be­ral­nym dys­kur­sem opar­tym raczej na kre­acji „ja”, niż na dawa­niu świa­dec­twa cze­muś. Choć­by i zie­mi, z któ­rej się pocho­dzi i któ­ra nas kar­mi, choć­by rze­ce, któ­ra wyle­wa i oczysz­cza lub zabi­ja, a cza­sem po pro­stu odu­rza i pozwa­la zapo­mnieć, jak w tra­we­sta­cji kolej­nej reli­gij­nej pie­śni „Oh, river of God”:

o rze­ko wód­ki obmy­łem się w tobie
nie żeby zapo­mnieć
bo nie mam nic do zapo­mnie­nia

o rze­ko wód­ki nic się tu nie zmie­nia
o rze­ko wód­ki
o rze­ko wód­ki

Rze­ka i zie­mia to dwie naj­waż­niej­sze figu­ry dru­gie­go tomu Szwe­dy. Ta pierw­sza – Wisło­ka jako Lete – nie­sie zapo­mnie­nie lub śmierć („mar­twa rze­ka jest językiem/ któ­ry prze­stał­by mówić”), wysy­cha lub wyle­wa, ale też ewo­ku­je tez moty­wy mocza­rów, śli­ny i liza­nia ran. Mat­ka Zie­mia to bóstwo i dom, ale też połać i zasób.

Naj­pięk­niej o Mat’ Syra Zemlia pisał bodaj Alek­san­der Wat w Wier­szach śród­ziem­no­mor­skich w cyklu „Pie­śni wędrow­ca” – chy­ba naj­wspa­nial­szy piew­ca łusz­czą­cej się, skro­fu­licz­nej powierzch­ni naszej pla­ne­ty. U Wata docho­dzi­ło jed­nak do spe­cy­ficz­nej pod­mian­ki: zie­mia wil­got­na (syra), pra­sta­re, sło­wiań­skie bóstwo, sta­rza­ło się na naszych oczach, dając nam nie bagni­ste rejo­ny Euro­py Środ­ko­wow­schod­niej, lecz juraj­ski, ska­li­sty pej­zaż oko­lic wło­skich Dolo­mi­tów. Taki kra­jo­braz sta­wał się oka­zją do kon­tem­pla­cji moder­ni­stycz­nych fan­ta­zji o kamie­niu jako for­mie dosko­na­łej. Zie­mia Szwe­dy jest jesz­cze mło­da, choć bied­na: jest mat­ką łagod­ną, ale nie­po­kor­ną, z tru­dem pod­da­ją­cą się unor­mo­wa­niu, cza­sem nawet jało­wą. To też zie­mia-łąka, choć nie ta Leśmia­now­ska – rzu­ca­ją­ca świa­tu feno­me­no­lo­gicz­ne wyzwa­nie isto­cze­nia się i wchła­nia­nia tre­ści zewnętrz­nej w sfe­rę psy­chicz­ną. Ta łąka ist­nie­je raczej w napię­ciu mię­dzy wyła­nia­ją­cą się z niej cha­otycz­nie roślin­no­ścią i wła­dzą ziel­ni­ka (z jego łaciń­ski­mi nazwa­mi), któ­ra jest też wła­dzą języ­ka o tej łące opo­wia­da­ją­ce­go. W prze­ci­wień­stwie do Bosor­ki, w dru­gim tomie Szwe­da bli­ska jest „rze­czy rus­sow­skiej” i pozy­ty­wi­stycz­ne­mu widze­niu świa­ta u Eli­zy Orzesz­ko­wej. Cele­bru­je nie mitycz­ność natu­ry, przeda­da­micz­ny stan czy­stej poten­cjal­no­ści lub osta­tecz­ne­go uwią­du (jak współ­cze­sne chto­nicz­ne poet­ki pokro­ju Pau­li­ny Pidzik czy wcze­snej Mał­go­rza­ty Leb­dy z Try­lo­gii zie­mi), ani też nie­skoń­czo­ną moż­li­wość i życio­daj­ną ener­ge­tycz­ność sta­wa­nia się, jak w awan­gar­do­wych łąkach Julia­na Przy­bo­sia czy poła­ciach eko­sys­te­mów Kac­pra Bart­cza­ka, lecz ich etno­gra­ficz­ne nad­pi­sa­nie – w języ­ku pie­śni ludo­wych, w mate­ria­li­stycz­nych prak­ty­kach wsi, w spół­dziel­czo­ści i wyklu­cze­niu z podzia­łu dóbr, w codzien­nym obco­wa­niu z „zemla vul­ga­ris” – zwy­kło­ścią i zwy­czaj­no­ścią zie­mi. Mitycz­ne siły tkwią u autor­ki gdzie indziej – mrok czai się po pro­stu w ludziach i to w ich psy­chi­ce roz­gry­wa­ją się od nowa antycz­ne kon­flik­ty, zie­mia zaś ani się im nie przy­glą­da, ani ich nie komen­tu­je. Po pro­stu jest: jako tło, płasz­czy­zna, na któ­rej roz­gry­wa się zgiełk czło­wie­czeń­stwa i w któ­rą ucie­ka się przed porząd­kiem histo­rii, aby nabrać sił. War­to doce­nić u autor­ki to, że choć bar­dzo łatwo wpaść z tego miej­sca w rejo­ny aura­tycz­ne i budo­wać jakąś mistycz­ną więź mię­dzy Łem­ka­mi a ich-już nie ich zie­mią (w myśl roman­tycz­ne­go heimat) albo mię­dzy kobie­co­ścią i zie­mi­sto­ścią (w ramach kla­sycz­nych, kul­tu­ro­wych podzia­łów męskie-żeń­skie), Szwe­da nie ogra­ni­cza się do tego i nie robi­ła tego nawet w Bosor­ce. Inte­re­su­je ją rów­nież histo­ria (nie tyl­ko rodzin­na): opo­wia­da­na, zaśpie­wa­na, zapa­mię­ta­na lub zapo­mnia­na. Bo zemla.., podob­nie jak Bosor­ka, trak­tu­je o trau­mie i zbio­ro­wej nie­pa­mię­ci, a tak­że o tym, jak odkształ­ca­ją one nasze mate­rial­ne prak­ty­ki i teraź­niej­sze spo­so­by życia.

Tytu­ło­wy przy­miot­nik ‘vul­ga­ris’ to – po prze­kła­dzie z łaci­ny – ‘pospo­li­ty’, ‘zwy­czaj­ny’. W ten spo­sób w ziel­ni­kach funk­cjo­nu­je choć­by byli­ca pospo­li­ta – jako arte­mi­sia vul­ga­ris, a Szwe­da wła­śnie po ziel­ni­ki i ich obco­brz­mią­ce, łaciń­skie nomen­kla­tu­ry się­ga nie­ustan­nie (może stąd moje sko­ja­rze­nia z łąka­mi Orzesz­ko­wej). Ale ‘vul­ga­ris’ to też ‘wspól­ny’ i może od tej dwu­znacz­no­ści wyjdź­my. Napię­cie mię­dzy zwy­czaj­no­ścią zie­mi a jej wspól­no­ścią, tj. poten­cjal­no­ścią do uwspól­nia­nia, bycia dobrem wspól­nym i habi­ta­tem, wymy­ka­nia się podzia­łom i gro­dze­niom, jest rów­nież napię­ciem for­mal­nym poszcze­gól­nych wier­szy: mię­dzy nur­tem rze­ki i tamą, ruchem i sta­gna­cją, pie­śnią i sytu­acją lirycz­ną, nar­ra­cją i trau­mą, mat­ka­mi i ojca­mi.

Pierw­szy wiersz w tomie „poly­po­dium vul­ga­re” (czy­li po pro­stu paprot­ka zwy­czaj­na, ale zacho­waj­my w pamię­ci wła­śnie tę spe­cja­li­stycz­ną, łaciń­ską nazwę jako dys­tynk­cję spo­łecz­ną – to stąd mówi pod­miot­ka) z dopi­skiem gatun­ko­wym „ero­tyk dla zie­mi” peł­ni funk­cję mani­fe­stu, już w pierw­szym wer­sie wypo­wia­da­jąc doświad­cze­nie jakie­goś zbio­ro­we­go, kobie­ce­go pod­mio­tu („z desz­czu były­śmy z tych kro­pel któ­re tak spa­da­ły”), co tro­chę przy­po­mi­na nie­ste­ty kra­inę łagod­no­ści (wszak to Beskid Niski), a i samo zro­bio­ne jest na nutę poezji śpie­wa­nej. Prze­bieg wier­sza suge­ru­je jed­nak przej­ście od tego „my” do „ja”, od jakie­goś zmi­ty­zo­wa­ne­go doświad­cze­nia wspól­no­to­we­go, do powol­ne­go „wyplą­ty­wa­nia się” pod­miot­ki, któ­ra za dru­gim razem może wypo­wie­dzieć już swo­ją syra zemla, wil­got­ną mat­kę (refre­nicz­na fra­za „mazi­ste moczar­ne wiot­kie”) jako atry­but wła­sne­go, a nie zbio­ro­we­go cia­ła-świa­ta. Kra­ina łagod­no­ści rów­nież szyb­ko ustę­pu­je nie­co innej wizji kobie­co­ści, owszem, połą­czo­nej z natu­rą, ale też mon­stru­al­nej, bio­rą­cej swój począ­tek na bagnach, a nie łąkach i wypa­sach, w mule, a nie żyznej gle­bie pod zasiew. „Jak­by z tych kro­pel przę­dzo­ne obśli­zgłe” rodzą się wów­czas boha­ter­ki o bar­dzo spe­cy­ficz­nej cha­rak­te­ry­sty­ce: zapro­jek­to­wa­ne przez męski lęk Gor­go­ny, odcię­te od wła­snej sek­su­al­no­ści, powo­li odkry­wa­ją­ce pra­cę wier­sza jako odsła­nia­nie otarć i liza­nie „wil­got­nych miejsc” (by wró­cić do meta­fo­ry zapro­po­no­wa­nej gło­śną książ­ką Char­lot­te Roche). Wraz z dru­gim tek­stem eastern i jego ini­cjal­nym wer­sem: „a kie­dy przy­szedł do nas z zacho­du wschód/ zaczę­li­śmy śpie­wać pol­skie pio­sen­ki coun­try”, wkra­cza do tomu reflek­sja histo­rycz­na, glo­ba­li­za­cja, moment trans­for­ma­cji ustro­jo­wej i porzą­dek męski – fan­ta­zja o czy­stych kobie­tach i męt­nym, majo­nym spi­ry­tu­sie (dziś się już majo­ne­go, a więc sło­dzo­ne­go i dopra­wia­ne­go zio­ła­mi, nie pija, to rze­czy­wi­ście prak­ty­ka nie­mal­że etno­gra­ficz­na, doty­czą­ca wsi XIX i począt­ku XX wie­ku). Szwe­da sta­wia nas w sytu­acji kon­flik­tu płci: mówi gło­sa­mi meduz lub wil­czyc, któ­rym ode­bra­no głos („ochła­py rzu­ca­li na pożarcie/ gryzłyśmy/ szar­pa­ły­śmy”) oraz synów i ojców, któ­rzy posie­dli zie­mię i roz­dzie­la­li ją mię­dzy sobą. Jest w tym jakieś powtó­rze­nie Gene­sis: to Ada­mo­wi przy­pa­da rola nazy­wa­ją­ce­go, a tym samym gro­dzą­ce­go zie­mię i ukła­da­ją­ce­go łań­cuch bytów. Nie Ewa, lecz jej biblij­na poprzed­nicz­ka Lilith wije się tym­cza­sem wężo­wym ście­giem w nie­zgo­dzie na taki porzą­dek.

Dodaj­my, że poet­ka Beskid Niski i wła­sną łem­kow­skość odkry­wa nie­ja­ko retro­ak­tyw­nie – uświa­da­mia­jąc ją sobie po cza­sie, już na stu­diach, i dopie­ro wte­dy wyru­sza­jąc w prze­szłość (geo­gra­ficz­nie i kul­tu­ro­wo) w poszu­ki­wa­niu korze­ni. Jest więc już – podob­nie jak Maciej Bobu­la w zmi­ty­zo­wa­nym Sza­le­jo­wie – tro­chę obca, mia­sto­wa, jak­kol­wiek by nie pró­bo­wa­ła posta­wić się w roli, ska­za­na jest na mówie­nie poli­fo­nicz­ne, w imie­niu róż­nych stron­nictw. Cały tom roz­gry­wa się więc w nar­ra­cjach dwóch sił (bo raczej już nie gło­sów): zbio­ro­we­go pod­mio­tu żeń­skie­go, któ­ry tyl­ko cza­sem mówi „ja”, i zbio­ro­we­go pod­mio­tu męskie­go, któ­ry zwy­kle mówi o sobie i we wła­snym imie­niu, ale tak napraw­dę wska­zu­je tyl­ko na symp­to­ma­tycz­ność losu, z łatwo­ścią dają­ce­go się ująć i opo­wie­dzieć w sło­wa­mi pio­se­nek coun­try. W ten pierw­szy wpi­sa­na jest kon­struk­cja sfo­ry – zwie­rzę­ca bez­pań­skość, bez­kształt („mgli­ste były­śmy dopraw­dy jak­by z tej mgły utka­ne i śliskie/ zawsze nie­czy­ste śmier­dzia­ło nam spod owło­sio­nych pach”) i nie­ludz­kość (uję­ta pozy­tyw­nie – jako ucho­dze­nie poza kon­kret­ną for­mę gatun­ko­wą, ale i nega­tyw­nie – jako bycie towa­rem, obiek­tem kon­sump­cji, czę­ścią bio­po­li­tycz­nej machi­ny, jak w dwóch wier­szach redyk). W ten dru­gi wpi­sa­ne są wszel­kie nie­wy­po­wie­dzia­ne trau­my, bli­zny prze­mo­cy histo­rycz­nej, wypar­cie i głu­po­ta, któ­re znaj­du­ją ujście w dra­stycz­nych śmier­ciach z fol­ko­wej muzy­ki: uto­pie­niu się, zapi­ciu na śmierć lub idio­tycz­nym postrze­le­niu. Porzą­dek męski upły­wa więc w rytm słów z We’re all gon­na die even­tu­al­ly i zosta­je natych­miast zane­go­wa­ny: „oni się wszy­scy za bar­dzo sku­pia­li na śmierci/ wasyl­czę wasy­lec i wasylęta// we’re all gon­na die eventually/ bucza­ło w radiu kie­dy jechałem/ przez hał­bów do kremp­nej”. Śmierć jest tu nagła i przy­pad­ko­wa, czę­sto bru­tal­na i banal­na – ma cha­rak­ter wystrza­łu, wbi­te­go ostrza, wypad­ku albo ude­rze­nia sie­kie­ry. Dru­gi porzą­dek ma inny cha­rak­ter: jest natu­ra­li­stycz­ny, tro­chę ohyd­ny, pełen ślu­zu i bło­ta, ale zara­zem jest to porzą­dek two­rze­nia, rodze­nia, rośnię­cia, wykwi­ta­nia odpo­wia­da­ją­cy też przy­jem­no­ści kobie­cej mastur­ba­cji oraz ryt­mo­wi języ­ka, któ­ry wymy­ka się rozu­mie­niu, a upo­dab­nia do zaklęć:

spod moich owło­sio­nych pach sło­nych pach nie­czy­stych pach
wyra­sta­ły krza­ki tar­ni­ny i dere­nia rosły poziom­ki
herac­leum sosnow­skyi ledum palu­stre pru­nus spi­no­sa

tana­ce­tum vul­ga­re ledum palu­stre

tana­ce­tum vul­ga­re ja vul­ga­re my vulva vul­ga­ris

Rze­czy wycho­dzą na zewnątrz i wykwi­ta­ją lub wśli­zgu­ją się z powro­tem. To wła­śnie zemla, a nie Histo­ria, „upra­wia” mło­de dziew­czę­ta oraz „otwie­ra lep­kie przejścia// powro­ty i doj­ścia”.

To cie­ka­we, jak ta sama ziemia/zemla kono­tu­je u Szwe­dy róż­ne jako­ści: w pierw­szym sen­sie sta­no­wi źró­dło bogac­twa i habi­tat, w dru­gim ura­sta do roli mitycz­ne­go żywio­łu, Gai, któ­ra rodzi swo­je mon­stru­al­nie pięk­ne dzie­ci, zepchnię­te potem przez faszy­stow­ski porzą­dek olim­pij­skich bogów w cze­lu­ści Tar­ta­ru, zupeł­nie jak łem­kow­skie kobie­ty przez kolej­ne prą­dy histo­rii. Nic dziw­ne­go, że ta dia­lek­ty­ka wcho­dze­nia i wycho­dze­nia zosta­nie iro­nicz­nie zin­te­rio­ry­zo­wa­na w ostat­nim wier­szu, ogry­wa­ją­cym przy­sło­wie „czło­wiek ze wsi wyj­dzie, ale wieś z czło­wie­ka nie”. Tyl­ko że w wer­sji Szwe­dy doty­czy to i kul­tu­ro­wej dys­tynk­cji, cały czas zasa­dza­ją­cej się na podzia­le miasto/kultura/higiena – wieś/natura/brud, i tego pene­tra­cyj­no-wypie­ra­ją­ce­go ruchu wyra­dza­nia się i zapa­da­nia, tro­chę jako porząd­ku natu­ry, a tro­chę miesz­czań­skiej fan­ta­zji o eks­pan­syw­nej sek­su­al­no­ści, ukry­tej pod pod­szew­ką każ­dej ludo­ma­nii. Wszak zemla… to też wul­wicz­ny mani­fest i nie może­my o tym zapo­mnieć.

Jesz­cze inne kul­tu­ro­we napię­cie doty­czy tych „tutaj” i tych „stam­tąd”, przy­jezd­nych, któ­rzy przy­glą­da­ją się łem­kow­skie­mu dzie­dzic­twu jako wyzy­ski­wa­cze, tury­ści, biz­nes­me­ni, czu­ją­cy poten­cjal­ny zysk i wpro­wa­dza­ją­cy w ten świat coś, co jest mu z grun­tu obce – ruch uto­wa­ro­wie­nia. Zbio­ro­wa pod­miot­ka mówi u Szwe­dy z róż­nych cza­sów histo­rycz­nych i łączy w jeden splot akcję „Wisła”, depor­ta­cje, PRL-owskie wyna­ra­da­wia­nie oraz unij­ną poli­ty­kę toż­sa­mo­ści z jej fety­szy­stycz­ną pie­lę­gna­cją towa­rów i toż­sa­mo­ści lokal­nych. Dobrym przy­kła­dem jest kolej­ny mon­taż, przy­po­mi­na­ją­cy ready-mades Kiry Pie­trek – wiersz „sta­da gospo­dyń wiej­skich”, w któ­rym rzą­do­wy regu­la­min dzia­ła­nia Kół Gospo­dyń ule­ga deli­kat­ne­mu prze­ję­ciu, gdy w miej­sce „koła” poet­ka pod­sta­wia „sta­do” i odsła­nia tym samym ukry­te, bio­po­li­tycz­ne nad­uży­cia: „zwy­kle oni orga­ni­zo­wa­li jabłka// w nazwie sta­da musi zna­leźć się odniesienie/ do tere­nu dzia­łal­no­ści sta­da czy­li w nazwie// nale­ży wska­zać nazwę/ wsi na tere­nie któ­rej”.

„Bra­li na nas unij­ne dotacje// były­śmy ich gwa­ran­cją dobre­go pocho­dze­nia” sąsia­du­je w wier­szach z fra­za­mi: „cia­ła naszych matek i ojców/ zosta­wia­li­śmy im na pożar­cie” i „pod­ku­la­ły­śmy ogo­ny kie­dy nam wypo­mi­na­li że mamy pięk­ne oczy/ czor­ni oczka jak teren jak teren/ jak dereń/ koły my sja pobe­rem”. Ero­ty­ka i egzo­ty­ka jawią się w takich reflek­sjach w swo­ich naj­gor­szych warian­tach, jak w nie­chlub­nym, mię­dzy­wo­jen­nym topo­sie-fan­ta­zji o zgwał­ce­niu Żydów­ki (por. wspo­mnie­nia o Zuzan­nie Gin­czan­ce). Zary­zy­ko­wał­bym jed­nak tezę, że tej medu­zo­wa­tej sfo­ry kobiet zgwał­cić się nie da – moż­na ją jak bydło prze­pę­dzać z miej­sca w miej­sce („redyk”) albo wyry­wać poszcze­gól­ne czę­ści zbio­ro­we­go cia­ła (wów­czas cór­ki upo­dab­nia­ją się do ojców i są już po dru­giej stro­nie mitycz­nej gra­ni­cy, w mie­ście, w histo­rii, jak w wier­szu „posu­cha”), ale nie da się jej uprzed­mio­to­wić męskim spoj­rze­niem, tak jak­by była ona odpor­na na ten rodzaj prze­mo­cy. To oczy­wi­ście impre­gna­cyj­ny mecha­nizm, któ­ry sto­su­je Szwe­da: pasti­sze pio­se­nek coun­try („I ride my hor­se”) kontr­uje bowiem ero­tyk dla Zie­mi i poety­ka zbio­ro­we­go, żeń­skie­go mani­fe­stu (w myśl: yes, we are the hor­ses). Być może etno­gra­ficz­ne wyciecz­ki w stro­nę heima­tu, jak­kol­wiek nie­zbęd­ne do roz­sz­czel­nie­nia nasze­go mono­et­nicz­ne­go mitu naro­do­we­go, moż­na robić dziś tyl­ko w pół­dy­stan­sie: z zacho­wa­niem iro­nicz­nej per­spek­ty­wy nakła­da­ją­cych się matryc kul­tu­ro­wych i z chwi­lo­wy­mi, lirycz­ny­mi wynu­rze­nia­mi, w któ­rych maski nagle spa­da­ją, a w ich miej­sce kon­sty­tu­uje się sła­ba (choć afir­ma­cyj­na) toż­sa­mość podmiotki/tek. Co nie zna­czy wca­le – odpo­wia­da­jąc na kry­ty­kę wokół debiu­tu Szwe­dy – że cho­dzi tu o jej (za)istnienie jako cel sam w sobie, któ­ry żąda nasze­go zain­te­re­so­wa­nia samym fak­tem zabra­nia gło­su. „[J]aki wschód taki bang bang/ jaki wschód taki koniec świata// naszy­ko­wa­ły ci two­je mat­ki // jaki wschód taka kur­wa jego mać” – pisze poet­ka, w spo­so­bie arty­ku­la­cji gnie­wu i nie­moż­no­ści zbli­ża­jąc się z do „pod­la­skie­go disco polo” Justy­ny Kuli­kow­skiej. Ale w innym tek­ście prze­czy­ta­ny, że „bang bang” z łatwo­ścią wymie­ni się na „haj­da haj­da”, i że to jed­nak „naj­czę­ściej wania i sta­ry dings”, „naj­czę­ściej wach wach­no i ach­niej” topią w ten spo­sób swo­je smut­ki („maryj­ka”). Jest tu o czym dys­ku­to­wać, jest i co zanu­cić.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania