Najnowsza książka Roberta Rybickiego, autora – dziś już powiedzieć można to z pełnym przekonaniem – uznanego, a w pewnych kręgach coraz częściej pełniącego funkcję klasyka i żywej legendy („Founding Fathers? Bez przesady”), zatytułowana została Pogo głosek. Czytelniczka śledząca poczynania poety z Rybnika – już od dobrych kilku lat mieszkającego na stałe w Krakowie i aktywnie organizującego tamtejsze środowisko poetyckie – trafiając na te dwa słowa, z pewnością przyzna, że brzmią one znajomo: Ryba nie tylko publikował w ostatnich latach fragmenty poematu, ale i samą frazę tytułową, tak doskonale przecież charakteryzującą jego strategię i dorobek, wykorzystał już w wierszu „Coś –”, otwierającym Motta robali z roku 2005:
Pogo głosek, cząsteczek powietrza, fal
i poprzedzających je drgań!
Nie bez powodu poświęcam tej kwestii uwagę już na wstępie: Pogo głosek nie jest książką, która wyznaczałaby jakkolwiek rozumiany nowy etap w twórczości Rybickiego i nie znajdziemy w niej patentów wykraczających pod względem konstrukcji czy stylu poza próby intelektualno-estetyczne znane już z jego poprzednich książek – i chyba właśnie dlatego potraktować chciałbym ją jako pretekst do przyjrzenia się pewnej intensywności nawiedzającej twórczość Ryby od dawna. Mowa o kwestii indywiduacji: to wokół niej – powołując się przede wszystkim na ujęcie Gilberta Simondona, ale bez wytaczania ciężkich dział ontogenezy – krążył będę w niniejszym omówieniu; podkreślić muszę jednak, że wyraźne zainteresowanie indywiduacją nie jest cechą dystynktywną poezji tego wyłącznie autora. Skupienie szczególnej uwagi na tym zagadnieniu stanowi bowiem o wiele szerszą tendencję w polskiej poezji, która była w niej obecna od wielu lat (zob. np. dorobek Miłosza Biedrzyckiego czy Piotra Janickiego), ale dopiero ostatnio zdecydowanie się nasiliła, co zapewne nie pozostaje bez związku z powstaniem kolektywu znanego jako Krakowska Szkoła Poezji.
***
Choć indywiduacja zawsze była przedmiotem zainteresowania filozofów – od Arystotelesa, przez Dunsa Szkota, aż do Leibniza – dopiero przez Simondona została ona, jak to się mówi, postawiona z głowy na nogi: francuski filozof uznał bowiem, że znana nam tradycja metafizyki, przyglądając się indywiduacji, patrzyła na nią przy z pryzmat indywiduum, jako że zanurzona była w substancjalizmie i schemacie hylemorficznym, dzielącym byt na formę oraz materię; Simondon z kolei niemal cały swój dorobek podporządkował jednemu, podstawowemu zadaniu: „raczej poznać indywiduację poprzez indywiduację, niż poznać indywiduację, rozpoczynając od indywiduum” (za: Scott 2014, 29).
Problem ten rozpatrywać należy na kilku płaszczyznach, z których przynajmniej dwie warte są odnotowania w tym szkicu, jako że Rybicki zwraca się ku nim w szczególny sposób: mam na myśli indywiduację psychiczną („jaźń” i rozważania nad jej statusem powracają u autora Stosu gitar co rusz, i to nie od dziś) oraz indywiduację kolektywną, zwaną też społeczną[1] (właściwe uchwycenie tego procesu będzie od nas wymagało większego skupienia, bowiem, po pierwsze, pozostaje on w ścisłej relacji z indywiduacją psychiczną, po drugie zaś, warunkuje – i jest warunkowany przez – akty językowe jako takie, a zatem interesować powinien nas nie tylko jako wątek dyskursywizowany w wierszach, ale też jako problem pozostający w związku ze sposobem istnienia wiersza).
***
Jako punkt wyjścia potraktujmy nieszczególnie skomplikowaną frazę z wiersza „[włókno / numerabilis…]”, która brzmi:
Rzeczywistość nie potrzebuje jaźni
Zabawne – jak na dłoni widać tu, z czego wynikały wieloletnie kłopoty z recepcją tej twórczości: otóż Ryba jest poetą, który nawet działania skoncentrowane na językowej innowacyjności, eksploatujące chwiejność tak zwanego znaczenia (Simondon powiedziałby: metastabilność), osadza na gruncie dość tradycyjnej refleksji ontologicznej. Nie lekceważy on wcale pułapek zapośredniczonego poznania – rzecz w tym, że nie interesuje go i nigdy nie interesowała wulgarna, ponowoczesna wersja dekonstrukcji, która dąży do relatywizacji bytu jako takiego, ustawiając się w roli dominującej logiki kulturowej w postfordowskim kapitalizmie. Rzeczywistość poprzedza jaźń – ale i zakłada jej możliwość – a poznanie wymaga istnienia jaźni, ale wyłonienie się „istoty psychicznej” z pewnego preindywidualnego stanu przekształca już samą rzeczywistość (co nie znaczy jeszcze, że ją zniekształca, że odbiera jej „naturalny” charakter). Indywiduacja zatem, i to rzecz absolutnie kluczowa, nigdy nie dotyczy wyłącznie osamotnionej jednostki, która wstępuje na pierwszy plan w ramach transdukcji (czyli przejścia od jednego stanu do drugiego, od rozmytego stanu preindywidualnego do pozornie silnej podmiotowości), ale także jej milieu, jej społecznego tła, z którego owa syngularność psychiczna wyłoniła się i w ramach którego jako taka może ona funkcjonować. Rybicki ani nie pogrąża się w „niezrozumiałym”, które pozwoliłoby mu jakkolwiek zbliżyć się do owego preindywidualnego stanu poprzedzającego jaźń, ani też nie sławi podmiotu jako zjawiska stabilnego i wyizolowanego ze społecznego planu – niezmiennie od lat kultywuje on procesualność, a świadomy podmiot traktuje nie jako punkt wyjścia do rozważań, ale właśnie jako „rzeczywistość metastabilnych relacji” (Combes 2013, 28):
chłopczyk w ciele dorosłego
siedzi na parapecie swojej jaźni
[…]
Odkręć mózg jak żarówkę
[…]
na jakim etapie
przezwajania jaźni
jesteś?
Podkreślmy to zatem raz jeszcze: to nie całkowicie płaska sfera społeczna – „płaszczyzna immanencji”, jak powiedziałby Gilles Deleuze – z której wyłonić ma się dopiero jednostka, interesuje Rybickiego, ale też nie sama jednostka, która wykształciła w sobie mechanizmy psychiczne pozwalające iluzorycznie oddzielić się od tego, co wobec niej zewnętrzne, i zachować względną integralność; autor Gram, mózgu zainteresowany jest procesem („CIŚNIENIE / NA / ISTNIENIE”), którego transdukcja jest tylko ekspresją[2]: indywiduacja nie kończy się w chwili, gdy pojawi się jaźń, ta ostatnia jest bowiem polem zasiedlonym przez niezliczoną ilość (sic!) wirtualności, żywym środowiskiem dla kolejnych indywiduacji.
po dzisiejszym wieczorze
się rozwinąłem
nie wiem jeszcze o co
lecz niedługo się dowiem
„[J]a się musi rozwijać / aby wyjść poza jestestwo”, „ja” musi nieprzerwanie eksperymentować z dostępnymi mu rzeczywistościami preindywidualnymi, aby maksymalnie wykorzystać ich heterogeniczność, aby zaktualizować te z potencjalności będących do dyspozycji, które umożliwią skrajną alterację rzeczywistości obserwowanej tu i teraz.
I to oczywiście jeden z istotniejszych „momentów politycznych” w poezji Rybickiego, starego punka z Osiedla Elektrowni (nie odmówię sobie tej dygresji: mam ochotę uściskać autora okładki Pogo głosek), który wciąż nie ma złudzeń co do natury kapitalistycznej gospodarki i państwowego aparatu przemocy, zawsze znajdującego się w rękach klas posiadających:
wystudiowane pozy
politmanekinów
robią w bambuko
zjadaczy pszenicy
w czymś chlebo-
podobnym
[…]
System to totolotek kopniaków!
[…]
niech sczeźnie system, niech sczeźnie to, co zniewala moich i Twoich kumpli
po fachu, rówieśników, ale nie wypowiadać, aby nie powielać, niech
wszyscy nasi kumple i kumpele, i ci, których nie znamy, będą wolni w imię Punk Show!
[…]
zabrano Tobie siebie
zanim zaczęły się dni,
do których pamięcią
sięgasz…
Ale-ale – Rybicki nie jest wcale kimś, kto radykalne gesty dostrzegałby w bezmyślnym okładaniu agentów systemu: w Pogo głosek znajdziemy wiele sygnałów, że mamy do czynienia z autorem, który doskonale rozpoznał refreny, jakie maszyna społeczna zniewalająca „wszystkich moich i Twoich kumpli” asymiluje i wykorzystuje do wytwarzania wartości dodatkowej („System wstrzelił się w ośrodek pamięci”, „system wbity w mózg”, „kto nas rozgrywa za pomocą poczucia winy?”). Jednym z najzabawniejszych fragmentów książki wydaje mi się poniższy wyimek ze świetnego wiersza „HOLOGRAMY I LASERY”:
MASZYNOTERAPIA
(robotnicy
W fabryce
Czy można wyobrazić sobie lepszy przykład obnażania reguł postfordowskiego reżimu produkcji niż nazwanie wyniszczającej organizm, degradującej intelektualnie, alienującej, odbierającej wszelką autonomię, unieszczęśliwiającej pracy „maszynoterapią”? Rybicki jest w swoim „schizogeometrycznym tańcu” agresywny i wulgarny, narwany i nieprzewidywalny – bo przecież zdaje sobie sprawę, że w obecnym, chyba najdziwaczniejszym w historii paradygmacie produkcji rozwiązanie z jego wyobrażenia bez trudu mogłoby zostać wcielone w życie. Wcale nie na prawach idiotycznego żartu, raczej w ramach optymalizacji kosztów i handlowania utowarowionym stylem życia. Maszynoterapia – Just Do It!
Autor Epifanii i katatonii właśnie w tym kontekście osadza swoją pracę z językiem – nie traktuje jej jako abstrakcyjnej i oderwanej od rzeczywistości, ale z pełną świadomością sytuuje ją w porządku realnym:
znaleźć język dla siebie,
żeby wyrazić siebie,
żeby wyrazić poza
podległością
i upodleniem, oto ja,
towar
Język jako jedna z najwytrwalszych, chyba najbardziej odpornych na kapitalistyczne grodzenie form dobra wspólnego, okazuje się instrumentem pozwalającym świętować resztki własnej autonomii. Nawet jeśli na stan obecny nie potrafimy zaktualizować takich jego wirtualności, które pozwoliłby stawić skuteczny opór ekstrakcji wartości dodatkowej, to nigdy nie powinniśmy zapominać o jego radykalnie demokratycznym charakterze. „[…] już nie rozmawiam z ludźmi/poetami, którzy niegdyś mawiali mi, bym nie używał »danego słowa«, ponieważ nie ma go w języku polskim, nie ma go w słowniku” (Rybicki i Janeczko 2019).
***
Jeżeli stany lękowe uznamy – wraz z Simondonem – za efekt ściśle określonej strategii, jaką indywiduum przyjmuje, spotykając się z tym, co wobec niego „zewnętrzne”, a więc i z tym, co w nim samym stanowi resztki rzeczywistości preindywidualnej, bez trudu zrozumiemy, dlaczego Rybickiego i jego bloki afektywne o wiele łatwiej sytuować na biegunie przeciwległym – ekstatycznym (czy też schizofrenicznym, jeśli lęk uznamy za domenę neurotyka, albo nomadycznym, jeśli przyjmiemy, że lęk charakteryzuje jednostki patologicznie przywiązane do swoich egzystencjalnych Terytoriów)[3]. Ryba bez najmniejszego wysiłku wychyla się w drugą stronę, bez śladu dyskomfortu uznaje podmiotowość za „rzeczywistość metastabilną”, nie za niezmienną substancję, ale za stan ciągłej fluktuacji: „wszystko co bezdomne / to idzie do mnie”, „w tym świecie tylko szaleństwo jest / prawdą / szaleństwo jestestwo”. Istnieje bowiem również inna strategia rozładowywania napięcia między preindywidualnym i zindywiduowanym, pozwalająca o wiele lepiej radzić sobie z transindywidualnym charakterem psychiki:
musiałem się przedostać na drugą stronę siebie
na chlebie pisać wiersze
być w stanie gotowości do zachwytu
Indywiduum i jego milieu nigdy nie mogą zostać od siebie oddzielone, zawsze stanowią jedność („człowiek, zgięty, na ławce obok żywopłotu / wtopił się w otoczenie / swoim półistnieniem”) i każda, nawet drobna transformacja jednego z tych systemów automatycznie przekształca sprężystą tkankę drugiego z nich – ale w dużej mierze od samej jednostki zależy to, jaki charakter przyjmie relacja między fluktuującym „ja” i jego środowiskiem, czy przekształci się ona w desperacką próbę obrony tego, co moje, przed budzącym przerażenie zewnętrzem, czy też oparta zostanie na regularnym uwalnianiu i pobudzaniu tego, co wielościowe i „zewnętrzne we mnie”. Psychika sama w sobie ma więc formę kolektywną (Simondon używa w tym kontekście pojęcia transidywidualności subiektywnej), ale nie jest to jeszcze sposób, w jaki indywiduacja psychiczna łączy się z indywiduacją kolektywną (związaną z pojęciem transindywidualności obiektywnej).
Palamenides
pisane wspólnie z MLB i Przemosem
każdy se może swoją wersję dorżnąć
Krakowska Szkoła Poezji
największa narkomanka jaką znałem
nigdy na planecie, nigdy na tej samej
inne co brały przynajmniej czasem trzeźwiały
przychodziła do Palety
wyglądała jak piękny pies za szybą
jak ta część Pięknego Psa co jest za szybą
była Panathinaikosem Ateny wśród wariatek
w jej oczach czaił się
Panathinaikos obłędu
Powyższy utwór jest jednym z kilku tekstów będących ekspresją głębokiego zaangażowania Ryby w proces indywiduacji kolektywnej – trudno zresztą zaangażowaniu temu się dziwić, przecież wyłonienie się grupy znanej jako KSP bez wątpienia stanowi zjawisko przełomowe w polskiej poezji, w ostatnich dziesięcioleciach przesiąkniętej (głównie ze względu na komentarze krytycznoliterackie tworzące hierarchie i trendy) wulgarną propagandą indywidualnej samorealizacji. Choć, jak już wspomnieliśmy, powstanie metastabilnego systemu psychiki samo w sobie ma charakter relacyjny, transindywidualny (wymaga permanentnego rozwiązywania problematów wynikających ze spotkań indywiduum z preindywidualną rzeczywistością), to wyłonienie się kolektywu, czyli metastabilnego systemu „relacji relacji”, przebiega w nieco inny sposób – na, rzec można, wyższym planie indywiduacji. Kolektyw nie jest po prostu zagregowanym zbiorem jednostek, jest raczej procesem „nakładania się na siebie indywidualnych osobowości” (Simondon za: Combes 2013, 47), które jednakowoż – to niezwykle istotne – nie poprzedzają swoim istnieniem samej indywiduacji grupy, lecz krystalizują się dopiero w jej wyniku (wspomnieliśmy już wcześniej, że indywiduacja żywej istoty nie pozostaje bez wpływu na jej milieu – tutaj widzimy, że operacja ta działa również w drugą stronę). Kolektywność rządzi się swoją własną logiką, która nie sprowadza się do zsumowanych interesów poszczególnych aktorów, ale też – wbrew kłamstwu powtarzanemu w ramach liberalno-demokratycznej indoktrynacji – nie unicestwia tego, co w poszczególnych aktorach niepowtarzalne i różnicujące, a raczej „ma swoją własną ontogenezę, swoją własną operację indywiduacji, wykorzystującą potencjały niesione przez preindywidualne rzeczywistości, które zawierają się w zindywiduowanych istotach” (Tamże).
Po raz drugi, teraz na innym poziomie refleksji, dotykamy politycznego wymiaru praktyki poetyckiej Rybickiego. Jeżeli potencjał transformacyjny skrywa się już na poziomie jednostki, która odnajduje w sobie pierwiastek preindywidualny, to czym byłby innego rodzaju pierwiastek preindywidualny, zawierający się w kolektywie i aktualizowany w ramach kolektywnej indywiduacji? Simondon twierdził, że kwestia metastabilnego stanu społecznego interesowała go przede wszystkim w kontekście napięć przedrewolucyjnych (Combes 2013, 55) – umiejętne czerpanie z wielościowej natury preindywidualnej rzeczywistości kolektywnej stanowi zatem problem wyższego rzędu, problem całej struktury społecznej. Gdy Paolo Virno przekłada rozpoznania Simondona na język postoperaizmu, pisze:
Według Simondona „w badaniach nad zasadą indywiduacji kryje się postulat, zgodnie z którym indywiduacja ma [jakąś] zasadę”. Największy błąd tego postulatu to przypisanie ukonstytuowanej jednostce ontologicznego pierwszeństwa, a następnie cofanie się w poszukiwaniu jej rzekomo zarodkowego elementu. W ten sposób, zamiast tłumaczyć, czym jest Indywiduum, zaczynając od Tego-Co-Wspólne, To-Co-Wspólne, objaśnia się, rozpoczynając od Indywiduum (Virno 2009, 60).
Ujęcie to doskonale oświetla nam jeszcze jedną kwestię: procesualny wymiar indywiduacji, ale także dynamika rzeczywistości preindywidualnej, ściśle wiążą się z pojęciem dobra wspólnego. Rzecz jasna Virno ma tu na myśli coś więcej niż tylko to, co wykracza poza publiczną i prywatną formę własności, ale taka definicja nie zostaje przez niego wyłączona poza zakres kluczowego tutaj pojęcia. Polityczne konsekwencje tego rozpoznania są przejrzyste: wirtualności skrywane w rzeczywistości preindywidualnej w kontekście indywiduacji kolektywnej mogą odpowiadać za radykalną zmianę stosunków społecznych – to, co wspólne, nie jest efektem przymusowej kolektywizacji zniewolonych wskutek tego jednostek; to, co wspólne, jest warunkiem ontogenezy, punktem wyjścia życia społecznego, życia jako takiego, które później dopiero zostaje okaleczone.
Powtórzę tezy, które prezentowałem już wielokrotnie, a które chyba nigdy nie wybrzmią wystarczająco mocno: w przypadku działań krakowskiej grupy nie chodzi o domknięty projekt politycznej zmiany, ale o ciągłe reprodukowanie warunków, które już teraz zmieniają życie twórców i ich najbliższego otoczenia, jednocześnie punktowo reorganizując polityczną wyobraźnię wszędzie tam, gdzie sięgają artystyczne wpływy KSP. Rybicki zarówno jako poeta, jak i jako jeden z silników kolektywu rozgrywa „system” – zdaję sobie sprawę, jak banalnie to brzmi – siłą wyobraźni, co nie pozostaje bez znaczenia w zalgorytmizowanych społeczeństwach kontroli, w czasach powszechnego „kryzysu możliwego” („jak opisać stan umysłu AD 2020?”, „INFOKALIPSA”, „hipnoza reklamy”). Działalność KSP wymyka się prymitywnemu, archaicznemu – a przy tym niestety wciąż często przywoływanemu przez badaczy i badaczki – podziałowi na sztukę skuteczną politycznie i eskapistyczną: już sam fakt, że z punktu widzenia kapitalistycznej waloryzacji kolektywne pisanie poezji pozostaje czynnością doskonale bezużyteczną i bezwartościową, czyni z tego rodzaju praktyk specyficzny przykład pulsacyjnego, trudnego do natychmiastowego uchwycenia, ale jednoznacznego wzmacniania paradygmatu dóbr wspólnych. Radosne dzielenie się ekstatycznymi afektami i perceptami, konstruowanie możliwych światów, wspólne wynajdywanie alternatywnych sposobów waloryzacji życia – z punktu widzenia prowadzonych dziś na całym świecie walk o równość ekonomiczną czy sprawiedliwość ekologiczną działania te nie wyglądają może na przesadnie radykalne, ale nigdy nie powinniśmy mieć złudzeń co do tego, że pozostają one w ścisłym związku z tymi drugimi.
Jeszcze niedawno kategoria zaangażowania spotykała się z wielkim zainteresowaniem wśród badaczy literatury – być może już czas, by przestać fetyszyzować „świadomościowy” oraz intencjonalny aspekt autorskiej postawy (marksowska lewica dawno nauczyła się żyć bez podziału na klasę w sobie i klasę dla siebie) i skupić się na tym, co rzeczywiście nabiera politycznego znaczenia w operacji pisania wiersza? Pozytywnie wartościując zaangażowanie samo w sobie reprodukujemy kolejny hierarchiczny podział wśród piszących, struktura pola pozostaje nietknięta – zmieniają się tylko jego aktorzy; co więcej, działanie tego rodzaju częstokroć prowadzi do złudnego przekonania, że za jego sprawą tworzymy pole do skutecznej agitacji, choć w rzeczywistości nie mamy do czynienia z masowym odbiorcą, co w dużej mierze wynika właśnie z reprodukowanego za sprawą „nowej” hierarchii elitaryzmu („jeśli nie rozumiesz stawki – nie mówię do ciebie”). Coraz większa popularność Rybickiego i łatwo dostrzegalne wpływy jego twórczości na młodych autorów i autorki mogą w tym zakresie odegrać niebagatelną rolę. Poezja nie jest dla niego bowiem pustym naczyniem, które należy wypełnić słusznymi treściami; w ujęciu Ryby wiersz w punkcie wyjścia stanowić może narzędzie miękkiego oporu stawianego przez piszących między innymi we własnym interesie, nie zaś po to, by wychowywać czytelników – właściwe rozpoznanie wagi tego zagadnienia jest już zadaniem dla zawodowej krytyki.
Literatura:
Combes, Muriel. 2013. Gilbert Simondon and the Philosophy of the Transindividual. Cambrigde–London: MIT Press.
Rybicki, Robert i Weronika Janeczko. 2019. Od Kochanowskiego nic nie zrobili! [Rozmowa opublikowana w niniejszym numerze „biBLioteki”].
Scott, David. 2014. Gilbert Simondons Psychic and Collective Individuation. A Critical Introduction and Guide. Edinburgh: Edinburgh University Press.
Simondon, Gilbert. 1992. “The Genesis of the Individual.” Trans. Jonathan Crary. Incorporations. Eds. Jonathan Crary, Sanford Kwinter. New York: Zone Books.
Virno, Paolo. 2009. “Angels and the General Intellect: Individuation in Duns Scotus and Gilbert Simondon.” Trans. Nick Heron. Parrhesia 7.
Przypisy:
[1] Nie miejsce tu na wnikanie w głąb złożonego projektu Simondona, dwie sprawy należy jednak wyjaśnić, choćby skrótowo. Po pierwsze, indywiduacja psychiczna i kolektywna nie są w gruncie rzeczy dwoma odrębnymi procesami, ale jedną indywiduacją „o dwóch twarzach, pojedynczą operacją, w ramach której powstają dwa produkty czy rezultaty: istota psychiczna oraz kolektyw” (zob. Combes 2013, 25; kwestia ta, mam nadzieję, nieco rozjaśni się czytelniczce wraz z lekturą niniejszego szkicu). Po drugie, pojęcie indywiduacji używane w odniesieniu do psychiki i kolektywu ma właściwie wymiar umowny: ani „istota psychiczna”, ani kolektyw nie mają charakteru substancjalnego – stanowią one raczej metastabilne systemy relacji. W związku z tym nie mamy tu do czynienia z indywiduacją w ścisłym sensie, ale z szeregiem mniejszych, wciąż powtarzających się procesów indywiduacji fizycznej i biologicznej, związanych z percepcją i odczuwaniem, a skutkujących powstawaniem kolejnych zbiorów relacji (nie przypadkiem Rybicki pisze o „farfoclach jaźni”).
[2] „Transdukcja odpowiada istnieniu relacji, które powstają, gdy preindywidualne istnienie zostaje wyindywidualizowane. Wyraża ona indywiduację i pozwala zrozumieć jej działanie, pokazując, że jest to zarówno pojęcie metafizyczne, jak i logiczne” (Simondon 1992, 314).
[3] „[L]ęk nie jest zatem doświadczeniem pasywnym; jest to efekt wysiłku, jaki podmiot wkłada w rozwiązanie napięcia między preindywidualnym i zindywiduowanym w nim samym; próba jednoczesnej indywiduacji wszystkiego, co preindywidualne, tak by przeżyć je w pełni” (Combes 2013, 32).