recenzje / ESEJE

Eheu jak gwałtem obrotne obłoki!

Paweł Bernacki

Recenzja Pawła Bernackiego z książki Imię i znamię Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Już od prze­szło dwu­dzie­stu lat poezja Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go wędru­je gdzieś po bocz­nych szla­kach rodzi­mej liry­ki, nie dając się wtło­czyć ani w żad­ne poetyc­kie pro­gra­my, ani kry­tycz­ne odczy­ta­nia. Z jed­nej stro­ny jest roz­po­zna­wal­na i cha­rak­te­ry­stycz­na – każ­dy kto choć odro­bi­nę zna twór­czość auto­ra Nenii, nie będzie miał naj­mniej­szych pro­ble­mów z jej iden­ty­fi­ka­cją; z dru­giej kry­ty­ka cią­gle nie zna­la­zła klu­cza do jej peł­nej inter­pre­ta­cji. Może wyda­wać się to dziw­ne – wszak Dyc­ki w każ­dej ze swo­ich ksią­żek bazu­je na popu­lar­nych, wiel­kich moty­wach: śmier­ci, cho­ro­bie, bez­dom­no­ści, kre­so­wo­ści, czę­sto mówiąc o nich tymi samy­mi fra­za­mi w wie­lu róż­nych, cza­so­wo od sie­bie odle­głych, tek­stach. Te zaś, choć brzmią podob­nie, nigdy nie są iden­tycz­ne, zawsze akcent poło­żo­ny jest w nie­co innym miej­scu, przez co bliź­nia­cze wer­sy albo zbit­ki wer­sów, za każ­dym razem róż­nią się zna­cze­nio­wo. Obja­wia­ją się w innych kon­tek­stach i nabie­ra­ją nowych, nie­zna­nych dotąd sen­sów. Nie ina­czej rzecz ma się w przy­pad­ku kolej­nych tomi­ków Tka­czy­szy­na. Każ­dy z nich nie tyle powie­la sta­łe w tej liry­ce topo­sy, ile je prze­twa­rza. Świa­do­mie z nimi gra, patrząc nań za każ­dym razem z per­spek­ty­wy dotąd nie­zna­nej, a tym samym poka­zu­jąc je czy­tel­ni­ko­wi zawsze w innym świe­tle. Owe­mu nowe­mu spoj­rze­niu w kolej­nym tomi­ku Dyc­kie­go pt. Imię i zna­mię pod­da­ny zosta­je wątek bez­dom­no­ści pod­mio­tu i jego wiecz­nej tułacz­ki.

Wspo­mnia­ny zbiór koń­czą sło­wa: za wiel­kim poetą „zim­ny wiatr żenie/ polem nie­bie­skie baran­ki” gdzie jesteście/ moje baran­ki cho­dzi­łem za wami/ ale was nie upil­no­wa­łem w Wól­ce Kro­wic­kiej. Baran­ki, więc w tym kon­tek­ście obło­ki, lecz nie tyl­ko. Owe obło­ki to tak­że obra­zy – ulot­ne wspo­mnie­nia z cza­sów dzie­cięc­twa. Wątek to podob­ny do frag­men­tu Pana Tade­usza, w któ­rym mło­dy Sopli­ca bro­ni w spo­rze z Hra­bią pol­skie­go nie­ba opi­su­jąc for­my, jakie mogą przy­bie­rać rodzi­me chmu­ry. Porów­nu­je je do ruma­ków, żół­wi, sta­da gęsi, okrę­tów. Nie­bo przy­po­mi­na mu pierw­sze zachwy­ty przy­ro­dą, któ­rych dozna­wał będąc dziec­kiem. Pod­miot wier­szy Dyc­kie­go pra­gnie doko­nać tego same­go zabie­gu, ale jego obło­ki-wspo­mnie­nia roz­bie­ga­ją się na wszyst­kie stro­ny. Nie jest w sta­nie ich upil­no­wać, choć, jak powia­da w otwie­ra­ją­cym zbiór wier­szu, był naj­lep­szym we wsi pastusz­kiem. W kon­tek­ście zaś tra­dy­cji, do któ­rej czę­sto nawią­zu­je Dyc­ki, rola ta nie wią­że się wyłącz­nie z wypa­sa­niem bydła, ale tak­że z twór­czo­ścią poetyc­ką. Paste­rze wszak nie­rzad­ko umi­la­li sobie czas na pastwi­skach ukła­da­jąc i śpie­wa­jąc siel­skie pie­śni, któ­re nie­raz prze­ra­dza­ły się w utwo­ry doty­czą­ce spraw meta­fi­zycz­nych z nędzą i prze­mi­jal­no­ścią ludz­kiej egzy­sten­cji na cze­le. Takim wła­śnie pastusz­kiem jest pod­miot Tka­czy­szy­na. Z jed­nej stro­ny opi­su­je arka­dyj­skie ele­men­ty swo­je­go dzie­ciń­stwa, z dru­giej ani na chwi­lę nie może zapo­mnieć o jego tra­gi­zmie: szy­ka­nach za ukra­iń­skie pocho­dze­nie i język cha­chłac­ki, cho­ro­bie mat­ki, śmier­ci przy­ja­ciół. Jako pastu­szek-poeta pie­lę­gnu­je nie tyle zwie­rzę­ta, ile obra­zy z prze­szło­ści, śla­dy wła­snej toż­sa­mo­ści, któ­re jeden po dru­gim ucie­ka­ją. W koń­cu pozo­sta­ją mu tyl­ko nie­licz­ne, cha­otycz­nie uło­żo­ne wspo­mnie­nia: owo­ców, imion, poje­dyn­czych scen. Ich miej­scem, mimo nie­ustan­nie pod­kre­śla­nych w Imie­niu i zna­mie­niu ogra­ni­czeń i nie­przy­dat­no­ści, sta­je się poezja. Powia­da Dyc­ki w jed­nym z wier­szy (…) pro­blem wszak przyjacielu// w nie­uzna­wa­niu poezji (w przeciwieństwie/ do kina) jako miej­sca na ziemi/ jako narzę­dzia gwał­tu i pozna­nia. Dla nie­go nie­moż­li­wa jest sytu­acja z pobrzmie­wa­ją­ce­go w tym cyta­cie wier­sza Julia­na Przy­bo­sia „Żyjąc” (nota bene z tomu Miej­sce na zie­mi), w któ­rym autor Śrub opi­su­je: I oto na Połu­dniu, dale­ko od bruz­dy, skąd wyj­rza­łem w nie­bo, wszyst­kie widzia­ne twa­rze zie­mi opa­dły ze mnie jak maski,/ wyj­rza­ła spod nich – prawdziwa./ I góry, i doli­na – były. Osta­tecz­ne. / Zro­zu­mia­łem, że nie ujrzę nic bar­dziej rzeczywistego,/ że tym samym doko­nał się we mnie świat./ Szczyt w słoń­cu i śnie­gu zna­czył tyle co dotknięcie/ jedy­ny cyprys – sławił./ Tak odda­ło mnie – mnie same­mu owo miej­sce na Zie­mi. Dla Tka­czy­szy­na taka prze­strzeń – real­ny punkt, któ­ry oddał­by go jemu same­mu – nie ist­nie­je. Jej namiast­ką jest wła­śnie poezja, któ­ra ze strzę­pów wspo­mnień i obra­zów pozwa­la mu kre­ować nowe miej­sca. To w niej jest pastusz­kiem wypa­sa­ją­cym obło­ki, to w niej wra­ca­ją daw­ne imio­na, mat­ka, dobre i złe prze­ży­cia – po pro­stu to, co zosta­ło z jego daw­ne­go świa­ta. Dzię­ki niej nigdy go w peł­ni nie opu­ścił, a więc zacho­wał toż­sa­mość.

Owa samo­świa­do­mość obja­wia się i w języ­ku tej liry­ki, w tych wszyst­kich sło­wach wywo­dzą­cych się z języ­ka cha­chłac­kie­go: bziucz­kach, hnił­kach, buda­kach. One wszyst­kie są zna­mie­niem – toż­sa­mo­ścią, któ­ra prze­świ­tu­je wła­śnie w świe­cie poezji. Oko­ło 450 lat temu Miko­łaj Sęp Sze­rzyń­ski pisał: Ehej, jak gwał­tem obrot­ne obłoki/ I Tytan pręt­ki lot­ne cza­sy pędzą,/ A chci­wa może odciąć roz­kosz nędzą / Śmierć – tuż za nami spo­re czy­ni kro­ki!, a w kolej­nych stro­fach owe­go sone­tu kon­ty­nu­ował roz­wa­ża­nia na temat nie­sta­ło­ści i zmien­no­ści ludz­kie­go życia. Tka­czy­szyn-Dyc­ki zda­je się podej­mo­wać ten temat i mówić, że owszem – życie ludz­kie może i przy­po­mi­na pędzą­ce po nie­bie chmu­ry, ale jest jed­na rzecz, któ­ra potra­fi zacho­wać część jego ulot­nych obra­zów – poezja. To w niej obja­wia się zna­mię – ślad nasze­go pier­wot­ne­go pocho­dze­nia. Na jego obec­ność bądź nie, nie mamy żad­ne­go wpły­wu. I choć jest tyl­ko małym frag­men­tem cało­ści, to wła­śnie ono pozo­sta­je nie­zmien­ne. Liry­ka prze­cho­wu­jąc je w sobie sta­je się miej­scem – meta­fi­zycz­ną prze­strze­nią, w któ­rej obja­wia się toż­sa­mość. Gdy­by jej zabra­kło, wszyst­kie baran­ki roz­bie­gły­by się bez­pow­rot­nie. I nie było­by nadziei na ich ponow­ne zebra­nie.

O autorze

Paweł Bernacki

Urodzony 1987 roku we Wrocławiu i ciągle w nim mieszkający. Student filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Poza poezją czynnie zajmuje się także krytyką literacką.

Powiązania