Karpowicz wiele czasu i uwagi poświęcał młodym poetom. Głównie młodym. Ale on nie był standardowym, urzędującym redaktorem. Karpowicz był Mistrzem. Kreatorem, Demiurgiem. Do niego się szło jak do Świątyni Sztuki. Wrocław stał wtedy sztuką awangardową. Tutaj poszukiwano często najbardziej skrajnych form wyrazu. Sztuka się radykalizowała. Poezja wykraczała poza tradycyjny język. Stanisław Dróżdż ze swoimi „pojęciokształtami” wychodził daleko poza słowo, zbliżał się do obszarów plastyki. Teatr Grotowskiego zdecydowanie odcinał się od tradycji. Rodziły się nowe idee w sztukach wizualnych, zdecydowanie odrzucające znane wzorce. Karpowicz na polu poezji także przekraczał powszechne normy. Kto wie, jakimi drogami potoczyłby się rozwój wiersza, gdyby nie ta wszechogarniająca we Wrocławiu atmosfera buntu, rewolucji estetycznej. Młodym poetom ten zryw artystyczny i ideowy bardzo się podobał. Sprzyjał młodzieńczej buńczuczności, potrzebie zwady, sporu, dyskursu.
U Karpowicza nie tylko pobierało się nauki, ale stawało się w obliczu Wielkości, z którą należało sobie radzić. By być kimś, trzeba było tę Wielkość przezwyciężać. Karpowicz był tym, który wskazywał drogi ku oryginalności. Nie znosił naśladownictwa, maniery i wtórności. Żądał zajrzenia w głąb własnej duszy, wyniesienia na powierzchnię ukrytych skarbów w postaci dotąd nieznanej, uwolnienia umysłu od ograniczeń. Jeśli ktoś sobie z tym nie radził, Karpowicz go odpychał. Sztuka, by zmieniać życie, sama nieustannie musi się zmieniać. Sama w sobie i z sobą musi być w nieustającym sporze. Kiedyś powiedział mi mniej więcej tak: „Młodzi poeci są dla mnie bardzo ważni, minują pola poezji. Dzięki młodym nie popełniam błędów, jakie mógłbym popełniać bez nich”. Chodziło mu o to, że młodzi zabezpieczali go przed obszarami pustymi i bezwartościowymi. Tam, gdzie szli drogą pomyłek, on już nie wkraczał. Młodzi byli dla niego tarczą ochronną, a zarazem nadzieją, drogowskazem wartości. To oni stawali się ofiarami przełomu. To ich miny rozrywały. Karpowicz był bezwzględny, ale i w bezpiecznym schronie. Nie tylko uczył, jak być poetą, ale też czerpał korzyści z młodych. Pragnął wpływać na ich losy. Kiedy odrzucał, to oznaczało, że wiersz jest niedojrzały albo nie puści go cenzura. Choć najczęściej walczył z cenzurą. W ostateczności rozkładał ręce i odsyłał tekst. Mówił o tym wprost. Pod tym względem był absolutnie rzetelny i uczciwy. A co do cenzury, zwykle mawiał: „Znowu się przyczepiła cenzurka menzurka”.
U Karpowicza wiersz musi być jak zegarek, wszystko na swoim miejscu, a na dodatek wszystko pełniące wiele funkcji równocześnie. Najwyższą miarą poetycką była oryginalność. „Odwrócone światło”, „Słoje zadrzewne” to nie pojedyncze obrazy, to związki filozoficzno-poetyckie, wielkie struktury estetyczne. Przed wyjazdem za granicę poprosił panią Seymour-Tułasiewicz, by przetłumaczyła na angielski referaty, jakie szykował na zagraniczne seminaria. Nie znał wtedy dobrze angielskiego. Pisarka, która znała perfekcyjnie angielski, zrobiła to szybko. Później skarżyła się, że gdy wyjechał, zapomniał o niej.
To była jakby nowa kosmogonia w poezji. Karpowicz dokonał takiej rewolucji, od której trzeszczała głowa. To był szok estetyczny, mentalny, filozoficzny i polityczny. Polityczny, bo wokół panowała jednoznaczna ideologiczna szarość i nuda, a on proponował światy wieloznaczne. Kiedyś na spotkaniu z młodzieżą w Legnicy, tłumacząc, czym jest język, użył metafory kija, opowiadając, że kij ma dwa końce, a język więcej. Ilustrował to przykładami, w których gramatyka iskrzyła się wieloznacznością. Dodawał do tego kija zdania: „Czym innym będzie, gdy powiem: ‘dam ci kija’, a czym innym: ‘dam ci kijem’ ”. Młodzież się bawiła. Ale chwytała sens.
W teoretycznych rozważaniach dotyczących poezji panuje kilka modnych definicji. Od Słowackiego: „Chodzi mi o to, aby język giętki / Powiedział wszystko, co pomyśli głowa”, przez Norwida: „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, do Przybosia: „Najmniej słów”. A Karpowicz przekracza tamte doświadczenia i powiada: „Najwięcej znaczeń”.
Przy okazji dodam, że któregoś dnia wyznał mi, iż Przyboś się od niego odsunął, ponieważ nie poradził sobie ze zrozumieniem jego sztuki słowa. I bez cienia chełpliwości uzupełnił, że jego, Karpowicza, nie rozumie także Europa, bowiem to, co uczynił z językiem, nie znajduje w Europie analogii. Przekroczył wszystkie bariery literatury, znalazł się na polu głębokich metafizycznych dociekań, samotny i bez żadnego wsparcia, choć być może brzmi to paradoksalnie, ale to są fakty. Tak mówił. I mówił, że tłumacze europejscy nie dźwigną jego estetyki.
Nie wchodząc w zawiłą problematykę filozoficzną, hermeneutykę i analizy języka, trzeba powiedzieć, że Karpowicz poszedł najdalej. Jakby wchłonął wszystkie istniejące definicje i wyprowadził z nich najdalsze i najcelniejsze poetycko i filozoficznie wnioski. Świat jest wieloznaczny. Poezja nie może być inna.
Fragment książki Joanny Roszak W cztery strony naraz. Portrety Karpowicza.