recenzje / IMPRESJE

Elegia do lodziarza

Jerzy Jarniewicz

Esej Jerzego Jarniewicza towarzyszący premierze książki Od kwietnia do kwietnia Michael Longley'a.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Naj­słyn­niej­sza praw­do­po­dob­nie ele­gia napi­sa­na w XX wie­ku przez irlandz­kie­go poetę, wiersz W. B. Yeat­sa upa­mięt­nia­ją­cy anty­bry­tyj­skie powsta­nie wiel­ka­noc­ne 1916 roku, skła­da hołd jego przy­wód­com, roz­strze­la­nym przez wła­dze bry­tyj­skie, wyli­cza­jąc w dwóch kolej­nych wer­sach ich nazwi­ska: Mac­Do­nagh i Mac­Bri­de, Con­nol­ly i Pear­se. Jest to wie­le mówią­cy gest: wobec powa­gi śmier­ci i nie­od­wra­cal­nych fak­tów każ­de zby­tecz­ne sło­wo może wyda­wać się bluź­nier­stwem, aro­ganc­ką pró­bą wtło­cze­nia w osta­tecz­ny porzą­dek tego, co przy­pad­ko­we i oso­bi­ste. Być może na śmierć odpo­wie­dzieć moż­na sen­sow­nie jedy­nie naj­prost­szą, naj­mniej ozdob­ną i naj­mniej zda­wa­ło­by się oso­bi­stą figu­rą sty­li­stycz­ną – pro­stym wyli­cze­niem, zwy­czaj­ną listą nazwisk.

SZARA NAGA JAMA

„Nasza rola jedy­na to szep­tać kolej­ne imio­na, oznaj­mia Yeats w swo­jej ele­gii. A kil­ka­dzie­siąt lat po nim poeta z Bel­fa­stu, Micha­el Lon­gley, pisze ele­gie na śmierć ano­ni­mo­we­go lodzia­rza, któ­ry zgi­nął w ata­ku ter­ro­ry­stycz­nym, a któ­re­go imie­nia – w odróż­nie­niu od imion roz­strze­la­nych powstań­ców – wyszep­tać w wier­szu nie moż­na, bo jest po pro­stu nie­zna­ne. Mimo to Lon­gley posta­na­wia pójść za gło­sem Yeat­sa i budu­je swo­ją skrom­ną ele­gie nie­mal wyłącz­nie z imion. Imio­na to szcze­gól­ne, gdyż tym razem nie przy­wo­łu­ją na pamięć ludzi, naro­do­wych boha­te­rów, lecz są nazwa­mi róż­nych rodza­jów lodów, któ­re sprze­da­wał zamor­do­wa­ny lodziarz. A przede wszyst­kim – nazwa­mi kwia­tów:

A ja ci nazwa­łem po imie­niu wszyst­ki kwia­ty
                                              polne
Jakie widzia­łem w Bur­ren jed­ne­go dnia:
                                                       tymia­nek,
Kozłek, krwaw­ni­ca, tawu­ła, liste­ra, wrzos,
Jaskier. bodi­szek, dzię­giel, lebiod­ka, dębik,
Fir­let­ka, try­bu­la leśna, rosicz­ka, szał­wia, wyka
Gwiazd­ni­ca, przy­tu­lia, krwaw­nik, powój,
                                                      kurzy­ślad.

To ele­gia o wie­lu obli­czach: moż­na by ją nazwać wier­szem ści­śnię­tych ust, któ­re nie śmia­ły wypo­wie­dzieć żad­ne­go sło­wa ponad mia­rę, nicze­go, co nie było­by abso­lut­nie koniecz­ne. Leci jest to jed­no­cze­śnie tekst, któ­ry – prze­ciw­nie – wyda­je się eks­plo­do­wać od nad­mia­ru słów. Tak tłum­nie zgro­ma­dzo­ne rze­czow­ni­ki, a zwłasz­cza, jak w tym przy­pad­ku, rze­czow­ni­ki kon­kret­ne, narzu­ca­ją myśl o upo­rczy­wej sub­stan­cjal­no­ści świa­ta: zagro­żo­na śmier­cią rze­czy­wi­stość sta­je się gęsta, tłocz­na, róż­no­rod­na. Lista nazw wła­snych w ele­gii Lon­gleya jest wiec wyzwa­niem rzu­co­nym śmier­ci; poprzez swo­ją obfi­tość i mate­rial­ność sta­no­wi jej zaprze­cze­nie. To wypo­wie­dzia­na peł­nym gło­sem odpo­wiedź świa­ta – i poety – na eks­pan­sje nico­ści. Ale co waż­niej­sze, dłu­gie wer­sy wypeł­nio­ne imio­na­mi kwia­tów polnych świad­czą też o nie­ogra­ni­czo­nej mocy, jaką ma każ­dy, kto two­rzy w języ­ku, obra­zu­ją wła­dzę nazy­wa­nia, a więc tak­że wła­dzę powo­ły­wa­nia do życia. Świat rze­czy, któ­re przy­wo­łu­je w swo­im wier­szu Lon­gley, jest bowiem tak­że świa­tem imion, czy­li słów. Ten pół­noc­no irlandz­ki poeta, któ­ry w reak­cji na bru­tal­ną śmierć posta­na­wia wrę­czyć nam wią­zan­kę słów, listę nazw kwia­tów, wyko­nu­je gest podob­ny do gestu Miro­na Bia­ło­szew­skie­go z jego wier­sza „Moja nie­usta­ją­ca oda do rado­ści”. Razem z Bia­ło­szew­skim Lon­gley zda­je się wie­rzyć, ze kie­dy ano­ni­mo­wi uzur­pa­to­rzy odbio­rą wszyst­ko, nawet piec podob­ny do łuku trium­fal­ne­go, pozo­sta­nie poecie to jedy­ne, napraw­dę jego, nie­zby­wal­ne dzie­dzic­two: sło­wa, z któ­rych żad­na wła­dza, docze­sna czy nad­przy­ro­dzo­na, go nie wydzie­dzi­czy. Po zabra­nym pie­cu pozo­sta­nie „sza­ra naga jama”, pozo­sta­ną trzy sło­wa, któ­ry­mi poeta będzie się bawił, aż otwo­rzy się przed nim świat niczym już nie ogra­ni­czo­ny, suwe­ren­na dzie­dzi­na języ­ko­wej wyobraź­ni, się­ga­ją­ca aż po egzo­ty­kę kra­ju wscho­dzą­ce­go słoń­ca i wiecz­ną, świę­tą górę Fudżi­ja­mę. Wiersz Bia­ło­szew­skie­go, podob­nie jak wiersz Lon­gleya, powstał w rze­czy­wi­sto­ści groź­nej, ska­żo­nej prze­mo­cą; te jak­że odmien­ne utwo­ry łączy nie­zgo­da na pogwał­ce­nie porząd­ku świa­ta, w któ­rym obu poetom przy­szło żyć. I radość – trud­na, osta­tecz­na.

Jest bowiem w ele­gii Lon­gleya, para­dok­sal­nie, tak­że radość. Jego ele­gia bra­wu­ro­wo omi­ja i prze­moc, i śmierć, zamie­nia­jąc się w wiersz miło­sny – w rodzin­ny utwór adre­so­wa­ny do cór­ki. Lodziarz, któ­re­go pamię­ci poświe­co­ny jest wiersz, jest posta­cią z życia dziew­czyn­ki, stąd jego śmierć wkra­cza nie­ja­ko do ich domu, do ich rodzi­ny, wią­że ojca z cór­ką. Bukiet 21 kwia­tów polnych, któ­rych nazwy są w wier­szu skru­pu­lat­nie wyli­czo­ne, to wią­zan­ka nagrob­na, poło­żo­na obok goź­dzi­ków cór­ki pod pustą już lodziar­nią, lecz jest to tak­że wią­zan­ka miło­sna, boga­ty, kolo­ro­wy bukiet, dowód miło­ści ojca do cór­ki. Nie przy­pad­kiem Lon­gley w cza­sie swo­ich wie­czo­rów autor­skich w Pol­sce we wrze­śniu tego roku koń­czył spo­tka­nia lek­tu­rą tego wła­śnie wier­sza, zawie­sza­jąc jego doraź­ny, poli­tycz­ny wymiar i dedy­ku­jąc go wszyst­kim obec­nym – nazy­wał ten wiersz bukie­tem kwia­tów od poety dla czy­tel­ni­ków. Gest ten, nie wiem, na ile świa­do­mie, zna­ko­mi­cie dopeł­niał tre­ścio­we bogac­two wier­sza.

DAKTYLE, KASZTANY, MANDARYNKI

Lista kwia­tów polnych z ele­gii dla lodzia­rza nie jest jedy­nym kata­lo­giem w twór­czo­ści Lon­gleya. Nie­daw­no sta­ra­niem Legnic­kie­go Cen­trum Sztu­ki uka­zał się pierw­szy w Pol­sce wybór poezji tego poety w opra­co­wa­niu Pio­tra Som­me­ra, zaty­tu­ło­wa­ny nie przy­pad­kiem Lodziarz z Lis­burn Road, Lon­gley, rówie­śnik Seamu­sa Heaneya, zna­ny u nas dotych­czas z kil­ku wier­szy publi­ko­wa­nych w anto­lo­giach i pra­sie lite­rac­kiej, ucho­dzi za naj­bar­dziej kla­sy­cy­zu­ją­ce­go poetę pót­noc­no-irlandz­kie­go. W legnic­kim wybo­rze, uwzględ­nia­ją­cym wier­sze ze wszyst­kich tomów poety, we wzor­co­wych prze­kła­dach Pio­tra Som­me­ra i Boh­da­na Zadu­ry, znaj­dzie­my kil­ka dal­szych przy­kła­dów kata­lo­go­wa­nia świa­ta, lecz, co cha­rak­te­ry­stycz­ne, czyn­ność ta zadzi­wia­ją­co czę­sto poja­wia się w kon­fron­ta­cji z rze­cza­mi osta­tecz­ny­mi – w kon­tek­stach ele­gij­nych. Na przy­kład w wier­szu „Tra­sa” wyima­gi­no­wa­ny kon­dukt żałob­ny same­go poety prze­cho­dzi obok „Phii­bi­nów, O ‘Maley­ów, Mac­Na­ma­rów, Keane­’ów”, a potem mija „sta­do krów, paster­na­ki, kala­fio­ry, gra­bie do sia­na, trzon­ki od mio­teł, butle na gaz”.

Podob­ne listy przy­wo­łu­ją na myśl upodo­ba­nie wie­lu poetów irlandz­kich do kata­lo­go­wa­nia nazw wła­snych, zwłasz­cza nazw geo­gra­ficz­nych. Fascy­na­cja nazwa­mi prze­ni­ka wie­le wier­szy Heaneya, poja­wia­ją się one tłum­nie w poezji Car­so­na czy Maho­na. Być może sły­chać w tym dale­kie echo sta­ro­ir­landz­kiej tra­dy­cji wier­szy „din­n­shen­chas”, któ­re były niczym innym, jak wła­śnie dłu­gi­mi lista­mi nazw miej­sco­wo­ści, jezior, gór, czę­sto opa­try­wa­ny­mi ety­mo­lo­gicz­nym, lub pseu­do-ety­mo­lo­gicz­ny m komen­ta­rzem, źró­dłem wie­lu legend i opo­wie­ści.

Irlandz­kość nie może być jed­nak jedy­nym klu­czem do poezji Lon­gleya. Ten poeta z Bel­fa­stu pocho­dzi z angiel­sko-żydow­skiej rodzi­ny, jego rodzi­ce przy­je­cha­li do Irlan­dii sto­sun­ko­wo nie­daw­no, po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, co czy­ni go posta­cią odręb­ną na pół­noc­no­ir­landz­kiej sce­nie poetyc­kiej – pisze o tym kom­pe­tent­nie w swo­im posło­wiu Piotr Som­mer. Dla Lon­gleya, podob­nie jak dla Maho­na, któ­re­go tom wier­szy wyda­ny został w tej samej „legnic­kiej” serii, toż­sa­mość kul­tu­ro­wa nie jest spra­wą jed­no­znacz­ną, bez­dy­sku­syj­ną, daną z góry, lecz rezul­ta­tem świa­do­mych wybo­rów i trud­nych nego­cja­cji, zło­żo­nym obra­zem pod­le­ga­ją­cym cią­głym zmia­nom. W bio­gra­fiach takich pisa­rzy jak Lon­gley, Mahon czy Car­son odbi­ja się zło­żo­ność sytu­acji poli­tycz­no-spo­łecz­nej w Irlan­dii Pół­noc­nej, naka­zu­ją­ca wie­lu poetom wstrze­mięź­li­wość przed nazbyt pochop­nym fero­wa­niem wyro­ków czy narzu­ca­niem czar­no-bia­łych podzia­łów na to, co się w tym kra­ju dzie­je. Choć Lon­gley uni­ka bez­po­śred­nie­go podej­mo­wa­nia bie­żą­cych pro­ble­mów poli­tycz­nych Ulste­ru, rze­czy­wi­stość ta ujaw­nia się – bo musi się ujaw­niać – w wie­lu jego wier­szach. Do naj­cie­kaw­szych nale­ży z pew­no­ścią cykl trzech ele­gij­nych utwo­rów zaty­tu­ło­wa­ny symp­to­ma­tycz­nie „Wią­zan­ki”. Tak jak ele­gia na śmierć lodzia­rza prze­mie­ni­ła się w wią­zan­kę kwia­tów polnych, tak te trzy ele­gie (na śmierć urzęd­ni­ka, sprze­daw­cy warzyw i robot­ni­ków z fabry­ki lnu) two­rzą razem żałob­ny wie­niec, wią­zan­kę kwia­tów. Wszyst­kie wymie­nio­ne w tych wier­szach posta­cie to ofia­ry sek­ciar­skieh walk w Bel­fa­ście. Wiersz o sprze­daw­cy warzyw zamy­ka wizyj­ny obraz trzech kró­li, któ­rzy zatrzy­mu­ją się przed skle­pem zamor­do­wa­ne­go sprze­daw­cy, by kupić „dak­ty­le, kasz­ta­ny i man­da­ryn­ki”. Trud­no oprzeć się wra­że­niu, że te trzy owo­ce wypeł­nia­ją­ce ostat­ni wers ele­gii sta­no­wią takie samo wyzwa­nie dla śmier­ci jak kwia­ty polne w Lodzia­rzu.

Nie zawsze jed­nak listy przed­mio­tów speł­nia­ją w ele­giach Lon­gleya taką wła­śnie rolę. Trzy wier­sze tego cyklu zamy­ka obraz przed­mio­tów, leżą­cych w bez­ła­dzie na uli­cy wokół ciał dzie­się­ciu robot­ni­ków: „oku­la­ry, port­fe­le, bilon i sztucz­na szczę­ka-krew, reszt­ki poży­wie­nia, chleb, wino”. Tu śmierć utoż­sa­mia­na zosta­je z dez­in­te­gra­cją, poeta zaś czu­je się opie­ku­nem tych poroz­rzu­ca­nych frag­men­tów, świad­kiem roz­bi­tej rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą musi na powrót poskła­dać. Bo, jak stwier­dza w wier­szu, sko­ro Chry­stus wstą­pił do nie­ba ze swy­mi zęba­mi, obo­wiąz­kiem syna jest „w mar­twe usta ojca wsu­nąć pro­te­zę”. Ten kata­log przed­mio­tów mówi o cha­osie, kata­log kwia­tów polnych z Lodzia­rza prze­ciw­nie – wpro­wa­dza w zakłó­co­ny ład ponow­ny porzą­dek.

Poety­ka Lon­gleya jest poezją apol­liń­skie­go wyci­sze­nia, świa­do­me­go usu­nię­cia się z obra­zu, odda­nia gło­su zewnętrz­nej rze­czy­wi­sto­ści – choć Lon­gley nie rezy­gnu­je wca­le z przy­wo­ły­wa­nia rekwi­zy­tów pry­wat­no­ści, jak­by w prze­ko­na­niu, że pry­wat­ność waż­na jest o tyle, o ile daje się wpi­sać w kra­jo­braz zewnętrz­ne­go świa­ta, o ile har­mo­nij­nie z nim współ­ist­nie­je. Lon­gley nicze­go świa­tu nie narzu­ca, uzna­jąc pry­mat rze­czy­wi­sto­ści widzial­nej, któ­rą ujmu­je w pre­cy­zyj­nych, kla­row­nych obra­zach. Sza­cu­nek dla szcze­gó­łu i dro­bia­zgów, wyli­cza­nych w cha­rak­te­ry­stycz­nych listach, oraz poczu­cie obo­wiąz­ku nazy­wa­nia świa­ta współ­two­rzą tę nie­ba­nal­ną, czę­sto­kroć ele­gij­ną liry­kę, któ­rej wzo­rem mogły­by być pro­ste sło­wa poety do żony skre­ślo­ne pospiesz­nie na kart­ce: „Piła jest w ogro­dzie pod ław­ką, a furt­ka nie­do­mknię­ta”.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” nr 2, 10.01.1999. Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania