recenzje / IMPRESJE

Cierpliwe słuchanie szorstkiej frazy

Andrzej Frączysty

Esej Andrzeja Frączystego towarzyszący premierze książki Marcina Sendeckiego Lamety, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 16 listopada 2015 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Lek­tu­ra nowe­go tomi­ku Mar­ci­na Sen­dec­kie­go nastrę­cza wie­lo­ra­kich trud­no­ści, jak się wyda­je, zamie­rzo­nych. Już samo mot­to zaczerp­nię­te z wier­sza armeń­skie­go poety Awe­ti­ka Issa­ha­kia­na, opa­trzo­ne dodat­ko­wo odau­tor­skim komen­ta­rzem, nie­ja­ko wska­zu­je dro­gę, jaką sam Sen­dec­ki obie­ra w Lame­tach. Wszel­kie wydaw­ni­cze, edy­tor­skie a tak­że trans­la­tor­skie pere­gry­na­cje wier­sza Bin­gioł, z któ­re­go pocho­dzi cyto­wa­ny wyimek, a tak­że nie­moż­ność wyśle­dze­nia jego „źró­deł” (jak choć­by pod­sta­wo­wych fak­tów doty­czą­cych tego, kie­dy i gdzie ów tekst powstał, jak de fac­to nazy­wał się jego autor etc.) wyda­ją się sta­no­wić rodzaj poetyc­kiej dekla­ra­cji Sen­dec­kie­go usi­łu­ją­ce­go umie­ścić wła­sną twór­czość w ramach takiej wła­śnie opty­ki. Nie o to jed­nak cho­dzi, by autor chciał abs­tra­ho­wać od histo­rii czy sze­ro­kie­go kon­tek­stu­al­ne­go tła, w któ­rym zako­rze­nio­ne jest każ­de pisa­nie, kon­sta­tu­je on jed­nak, że źró­dła poezji giną w odmę­tach histo­rii i „tym co zosta­je” jest pewien ahi­sto­rycz­ny, do głę­bi ludz­ki prze­kaz – sło­wa napi­sa­ne nie wia­do­mo gdzie, nie wia­do­mo kie­dy wciąż „znaczą”i tego ich nie­prze­mi­ja­ją­ce­go „zna­cze­nia”, koniecz­no­ści jego wydzie­ra­nia, wzna­wia­nia zda­je się bro­nić autor Lamet.

Tyle na pozio­mie dekla­ra­tyw­no­ści. Jak to się prze­kła­da na pisa­nie same­go Sen­dec­kie­go w tym kon­kret­nym, dość lapi­dar­nym, enig­ma­tycz­nym tomie? Nie­wąt­pli­we jest on poetą trud­nym, owej wła­snej „trud­no­ści” świa­do­mym w tym zna­cze­niu, że nie widać w żad­nym miej­scu cie­nia sta­ra­nia o uła­twie­nie do sie­bie dostę­pu; nie łago­dzi zgrzy­tów języ­ka, z dużą dozą zaufa­nia pozwa­la mu się pro­wa­dzić, być może uzna­jąc oczy­wi­stą moż­li­wość dia­lo­gu z czy­tel­ni­kiem, na mocy quasi-wit­t­gen­ste­inow­skie­go rozu­mie­nia języ­ka jako two­ru nie­mal­że wyłącz­nie wspól­no­to­we­go – jako nie­ustan­nie współ­two­rzą­cy roz­pę­dzo­ną machi­nę zna­czeń, nego­cju­ją­cy je mię­dzy sobą, przy odpo­wied­nim nasta­wie­niu powin­ni­śmy być w sta­nie nawią­zać cho­ciaż namiast­kę roz­mo­wy. W isto­cie dia­log sta­je się moż­li­wy, co nie zna­czy, że pro­sty, wyma­ga bowiem, w mojej opi­nii, grun­tow­nej zmia­ny czy­tel­ni­czej stra­te­gii: z „pene­tra­cyj­nej”, nasta­wio­nej na kon­fron­ta­cję z wier­szem i szu­ka­nie wypad­ko­wej wyni­ka­ją­cej z tego sty­ku, na posta­wę pokor­ne­go, ale przede wszyst­kim cier­pli­we­go słu­cha­cza szorst­kiej fra­zy Sen­dec­kie­go, szu­ka­ją­ce­go odsła­nia­ją­cych się gdzie­nie­gdzie sen­sów na łamań­cach tego nie­zwy­kle spe­cy­ficz­ne­go poetyc­kie­go języ­ka.

Hory­zont pisar­stwa Sen­dec­kie­go wyda­ją się wyzna­czać dwie per­spek­ty­wy: świa­do­mość wła­sne­go sil­ne­go zako­rze­nie­nia w danej kul­tu­rze, jej tek­stach, głę­bo­kie­go nie­raz powi­no­wac­twa z jej twór­ca­mi, a z dru­giej stro­ny wia­ra w auto­no­micz­ność każ­de­go poetyc­kie­go gło­su, w tym jego wła­sne­go, któ­ry budo­wa­ny jest momen­ta­mi osten­ta­cyj­nie jaw­nie na kan­wie twór­czo­ści bli­skich Sen­dec­kie­mu auto­rów. Kogo my tu nie mamy! Od Pablo­pa­vo (Połu­dnia), przez Krzysz­to­fa Siw­czy­ka (Róża), Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go (Plan­ty, Szew­ska, Rynek), Jac­ka Kacz­mar­skie­go (Tra­wa), Mać­ka Malic­kie­go (Lunch­ti­me) aż po Wło­dzi­mie­rza Wysoc­kie­go (Tyle) i Świa­to­peł­ka Kar­piń­skie­go (W śnieg). Wie­le jest więc ukło­nów w róż­ne stro­ny, raz iro­nicz­nych a raz pochwal­nych, wszyst­kie jed­nak zda­ją się świad­czyć o głę­bo­kim prze­ko­na­niu auto­ra o nie­moż­no­ści (a zara­zem nie­chę­ci) wyab­stra­ho­wa­nia sie­bie od wła­sne­go wybit­nie „tek­stu­al­ne­go” kon­tek­stu, świa­ta wła­snych lek­tur, lite­rac­kich sym­pa­tii i anty­pa­tii. Jest to jed­na stro­na codzien­no­ści, któ­ra zda­je się być głów­ną boha­ter­ką Lamet Sen­dec­kie­go. Dru­gą był­by sze­reg nie­mal­że cał­ko­wi­cie zme­cha­ni­zo­wa­nych czyn­no­ści, któ­re w poezji auto­ra Przed­mia­ru robót zda­ją się ze sobą spla­tać w bez­na­mięt­ny ciąg nie­odróż­nial­nych od sie­bie kolej­nych dni. Ostrze iro­nii obna­żo­ne zosta­je w minia­tu­rach odno­szą­cych się do beł­ko­tli­wo­ści sfe­ry medial­nej jak w wier­szu Na pasku u Drzy­zgi czy w uszczy­pli­wych komen­ta­rzach wiel­ko­miej­skiej kor­po­ra­cyj­no­ści (Pilo­taż), wyda­je się jed­nak, że owa iro­nia zatra­ca u Sen­dec­kie­go wła­ści­wą sobie wital­ność i zdol­ność przy­wra­ca­nia rze­czom wła­ści­wych pro­por­cji, a sta­je się wyra­zem zgorzk­nie­nia i nie­za­do­wo­le­nia mizer­no­ścią wła­snych – mimo iż słusz­nych, to jed­nak banal­nych – kon­sta­ta­cji na temat dookol­nej rze­czy­wi­sto­ści. Z tej gru­py zda­je się wyła­my­wać wiersz Plot uchwy­tu­ją­cy natu­rę opo­wie­ści skro­jo­nej na współ­cze­sną mia­rę:

To jest taka histo­ria, że nic się nie dzie­je
Taka jest oto spra­wa, że nic się nie sta­nie
Star­czy odróż­nić śro­dę od nie­dzie­li
Znicz od fle­sza (…)
Zapłać
Jak potra­fisz

Być może Sen­dec­kie­go-auto­ra odrzu­ca wła­śnie wszel­ka łatwość w per­cy­po­wa­niu kul­tu­ry tak roz­po­wszech­nio­na w jej współ­cze­snym, kon­sump­cyj­nym mode­lu? Na pew­no mamy tu do czy­nie­nia z pew­ną prze­ko­rą, nie­upraw­nio­ne było­by jed­nak uspra­wie­dli­wia­nie her­me­tycz­no­ści tej poezji przez spro­wa­dze­nie jej źró­deł do sil­nej kon­try wobec cza­su teraź­niej­sze­go. Pod­miot wier­szy Sen­dec­kie­go jest nie­zwy­kle lako­nicz­ny, jed­nak owa lako­nicz­ność wyda­je się nie tyle zabie­giem, co w pew­nej mie­rze koniecz­no­ścią, na któ­rą ska­za­ny jest ten, któ­ry chce by jego mowa była Tak Tak/ Nie Nie:

Z tau­to­lo­gii w apo­rię
Jeden skok
Teraz powiedz po ludz­ku

Po ludz­ku? Tak Tak
Nie Nie
Mniej wię­cej

Pora się powzru­szać
Dla spor­tu

Wnieść aport
Dla świecz­ki
na tor­cie

Byle kar­nie

Manet­ka na full

Koniecz­ność języ­ka oka­zu­je się więc dla Sen­dec­kie­go koniecz­no­ścią pod­da­nia się temuż, pod­miot ewi­dent­nie jest kata­li­za­to­rem pew­nych tre­ści miesz­czą­cych się w samym języ­ku jako takim, prze­pusz­cza go więc przez sie­bie, wyrzu­ca­jąc z sie­bie skraw­ki, sen­sy nie­peł­ne, napo­czę­te, w pół-dro­gi zatrzy­ma­ne. Poezja Sen­dec­kie­go jak mało któ­ra wyma­ga czy­tel­ni­ka uważ­ne­go i cier­pli­we­go, któ­ry pozwo­li prze­mó­wić jej „po ludz­ku”, odsło­ni „mniej wię­cej” jej poten­cjał. Jest to jeden z głów­nych powo­dów dla któ­rych uwa­żam, że nie­moż­li­we jest zaist­nie­nie tego poety w szer­szym odbio­rze czy­tel­ni­czym, bowiem doświad­cze­nie obcości/odrębności tego poetyc­kie­go języ­ka jest wła­ści­wie nie­re­du­ko­wal­ne i dopie­ro w następ­nym kro­ku (jeśli w poten­cjal­nym czy­tel­ni­ku pozo­sta­nie chęć do jego uczy­nie­nia) moż­na pod­jąć wysi­łek jego stop­nio­we­go i wciąż bar­dzo opor­ne­go oswa­ja­nia. Jest to o tyle cie­ka­we, że, jako się rze­kło, jest to poezja, któ­ra sze­ro­ko czer­pie z prze­past­ne­go rezer­wu­aru codzien­no­ści dostęp­ne­go każ­de­mu z nas, co powin­no prze­cież sta­no­wić rękoj­mię do poro­zu­mie­nia. Oka­zu­je się tutaj, że wspól­no­ta „mate­rial­na” nijak jed­nak nie jest spro­wa­dzal­na do wspól­no­ty, któ­rą nazwać by moż­na „komu­ni­ka­cyj­ną”, co spo­tę­go­wa­ne zosta­je być może – znów prze­kor­ną – nie­chę­cią pod­mio­tu Lamet do emo­cjo­nal­ne­go (i nie tyl­ko) eks­hi­bi­cjo­ni­zmu, któ­rym pod­szy­ta jest tak poezja współ­cze­sna, jak i w ogó­le kul­tu­ra. Przy­wo­ły­wa­ny tu kil­ku­krot­nie pro­sty, nie­mal­że eks­pe­ry­men­tal­ny fakt pod­da­nia się języ­ko­wi wywo­łu­je koli­zję zna­czeń, uświa­da­mia pro­ble­ma­tycz­ność komu­ni­ka­cji, una­ocz­nia jej nie­oczy­wi­stość i prze­mil­cza­ną zazwy­czaj zgo­dę na jej płytkość/pozorność w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu. Lek­tu­ra wier­sza w takim uję­ciu sta­je się wła­śnie nie-codzien­nym zda­rze­niem, mikro-pro­ce­sem, w któ­rym pro­ste sło­wa zaczy­na­ją mie­nić się zna­cze­nia­mi niczym tytu­ło­we Lame­ty – pro­ste, opa­li­zu­ją­ce świą­tecz­ne ozdo­by: (…) Wiszą/ same sobie/ Wiszą same dla siebie/ Możnowładcze/ Cierp­kie od blasku/ Zwy­czaj­ne. Zwra­ca uwa­gę kon­fron­ta­cja powa­gi i kru­cho­ści, nie­zwy­kło­ści i zwy­czaj­no­ści – i to wła­śnie uwy­pu­klo­na ambi­wa­len­cja mate­rii poetyc­kiej wyda­je się lejt­mo­ty­wem całe­go tomi­ku, któ­ry naj­wy­raź­niej wybrzmie­wa w wier­szu Jenot:

Wiersz dzie­li Wiersz się mno­ży
Wiersz się dzie­li Wiersz mno­ży

Wiersz jest szczwa­ny Wiersz szczu­je
Wiersz zarad­ny Wiersz jest nie­za­rad­ny

Wiersz jest skrzęt­ny Roz­rzut­ny
Ludzie piszą, co im leży na ser­cu

O autorze

Andrzej Frączysty

Urodzony w 1995 roku w Zakopanem. Studiuje filozofię w Kolegium MISH UW. Pisze i sporadycznie publikuje teksty krytyczne, czego ślady odnaleźć można w Biurze Literackim, „ArtPapierze”, „Popmodernie”.

Powiązania