Chciałem zabrać głos co do całości antologii Połów. Poetyckie debiuty 2013, ale szybko (kilka czytań to szybko?!) przyuważyłem, jak trudno powiedzieć coś o całości tego zbioru. W tym sensie (zakładam) ta edycja „Połowu” i wiersze jego uczestników (laureatów?) nie dają się wprzęgnąć pod wspólny mianownik prócz tego formalnego i oczywistego, że są to wiersze „wyłowionych” – tym razem przez Martę Podgórnik i Konrada Górę – poetów. W tym też sensie ta edycja „Połowu” jest podobna do poprzednich. Przez trudność (myślę, że nie tyko dla mnie) do nawet nie tylko krytyczno-literackiego rozpoznania, ale nawet czytelniczo-interpretacyjnego. Choć postępuję, jak przy większości lektur, w sposób sam się nasuwający, tj. sprawdzam, czy tekst wytrzymuje próbę ponownych sczytywań i co po nich zostaje. To pryncypialne… Podoba mi się jednak zebranie w jednym miejscu tak różnych (i jeszcze nieporóżnionych?!) poetów… Wypada to przekonująco dla czytelnika, który dostaje, tak jak i w poprzednich edycjach „Połowu”, naprawdę lirycznie interesujący melanż, wysyp rażących i różnych pigmentów. Niniejszym chciałem powiedzieć o czwórce autorów, którzy zainteresowali mnie najbardziej, o tych, którzy wypracowali już sobie (trochę obawiam się to powiedzieć, bo to przecież dopiero debiuty) jakiś własny głos… O czwórce poetów, obok których nie przeszedłem obojętnie.
„Wiersze, które drażnią…” – tak po prostu pomyślałem sobie po lekturze zestawu Sylwii Gryciuk (drażnią jak pędzelek przydatny do golenia z prawdziwego, borsuczego włosia, który wodzi po twarzy – nie zawsze mogę sobie odmówić ciężkiego, ale niewysilonego porównania – jestem teraz w trakcie pisania prozy). To zestaw zawierający dużo treści, dużo znanych smaczków („zapachów tak odurzających, że nieznających ziemi” – jakbym czytał wiersz Bartłomieja Majzla; swoją drogą Majzel to poeta niepośledniego rzędu i ciekawe co z nim. Mam nadzieję, że w nieodległej przyszłości będę mieć w rękach jego nową książkę). Wiersze krzykliwe, ale bez przesady, niepozbawione delikatności, delikatności, której kto niby nie szuka w poezji? Delikatności, subtelności w znaczeniu: materiał języka nie jest rwany, ale jest przykrawany(!), jest skrojony na miarę tych wierszy, na miarę obrazowania, na miarę języka i jego przygód, i bóg wie czego jeszcze…
Sylwia Gryciuk to poetka, która potrafi uderzyć, potrafi wytłuc szybkę w niejednym krytyczno-literackim domu-sklepie wypełnionym gotowymi metkami, czekającymi na autora, który wzejdzie, który je wdzieje. Swoimi frazami potrafi niejednokrotnie zrobić hałas (chaos?!), hałas niemal matzerathowo-doboszowy. Hałas nieprzejednany, który nie liczy się z nikim a najmniej ze sobą. Wirtuozem bębenka jest w tym wypadku sam podmiot, podmiot, którego zdaje mi się, że widzę, kiedy czytam te wiersze. Podmiot ma pałeczki dobosza, których nie waha się używać, jego gra (w tym wypadku mowa) jest ważniejsza niż wszystko inne, patrzenie na morze („słodkie”) jest ważniejsze, niż to, że się zapomniało kupić tutki na tytoń w trafice…(!). Tak właśnie myślę o tych wierszach. To wiersze, które zajmują. Zajmują nie tylko czytelnika, ma się rozmieć, to o tyle oczywiste, co niepewne. Zajmują w szczególności, a może przede wszystkim – postacie, które żyją w tych wierszach własnych życiem jak zjawy, albo które tylko przez te wiersze (i przez to życie) zwyczajnie, i jak zjawy, przechodzą…
Podoba mi się sposób mówienia tego podmiotu. To, jak poprzez wiersz (wierszem…) umie ryknąć: ja to ja! Sporo tu ładnych fraz (czymże innym jest niby poezja, jeśli nie pisaniem ładnych fraz właśnie, hę? Jestem winien Państwu uczciwość: mam peiperowskie poglądy w tej kwestii, czego nie chcę i nie zamierzam ukrywać), często jednak mam poczucie, że blisko im do prze-literaturalizowania, prze-poetyzowania, prze-słodzenia, prze-goryczkowania, prze-grzania… (prze, prze, prze…).
Usłyszałem dobrze w tych wierszach to, jak bardzo słowa nie chcą być na swoim miejscu (to komplement), jak bardzo nie chcą leżeć grzecznie w wyznaczonym punkcie (X). W tym sensie chcę powiedzieć o pewnej chropowatości (chropawości) języka Sylwii Gryciuk. Mistrzem chropawości, takiej niedoścignionej był w prozie Tołstoj (jest coś, o czym nie wiem?), ale w poezji jest inaczej – łatwiej. Poezja z samej swojej natury jest dla mnie mówieniem, które się załamuje, które nie nadąża lub które wyprzedza. To jej siła i słabość jednocześnie. Słowa podmiotu lirycznego Sylwii Gryciuk nie mogą usiedzieć w jednym miejscu, nie chcą… „moja siostra podpłynęła do mnie jak ryba/ ciągle niema” – to zasługuje na coś, tylko nie wiem, na co, prócz zauważenia – a to przecież bardzo dużo, najwięcej(!). „mama jest łączącym nas spoiwem” (pierwsza fraza z wiersza „Babcia”) – ładna fraza i równie ładna tautologia (spoiwo równa się warstwa łącząca, spajająca). Ale nie tylko w taki sposób fastryguje swoje strzępki i całe płaty materiału – (muszę dodawać, że języka poetyckiego?) Sylwia Gryciuk.
Gryciuk jest przede wszystkim poetką wielu poetyckich środków, wielu prób, wielu błędów. To jest ciekawe, musi być. „…jak tonący skarb…”, trudno o bardziej nieprzekonujące mnie porównanie, bardziej spretensjonalizowaną (poetycka językowa gimnazjada) próbę metaforyzowania, ale tak nie jest zawsze! Dużo w tych wierszach ważnych słów o wodzie, a to mi bardzo bliskie, bliskie jako piszącemu, a tym samym jako czytelnikowi (albo odwrotnie). Gdybym miał najogólniej, najkrócej jak można opowiedzieć komuś, o czym są te wiersze, wypaliłbym bez wahania: o wodzie! Właśnie tak! Chociaż dużo w niej rodziny, szukania bliskości, po prostu, jak szuka się pracy, i zwalniania z rodzinnych schematów-obowiązków, jak zwalnia się kogoś z pracy. Nie chce być inaczej.
To wiersze, które są blisko człowieka, człowieka, który sam jest – w większości – z wody, który sam mówi takimi słowami, który sam w naturalnej rodzinnej mitologizacji musi rozeznać się, co jest schematem, a co jest jego językiem, tożsamością, co jest jego pojedynczością. Innym słowy: gdzie schemat traci to coś… to coś, co nazwałbym: siłą schematu. Idzie mi nie tylko o obrazy, o poczucie bliskości lub utraty, którego domaga się wiersz, idzie mi także o słowa. O zdania, które gdzieś zmierzają, jakby miały gdzie.
„Przezimowanie”… Podoba mi się tytuł. Niczego sobie, kupuję. „Dom tężeje” – pisze poetka, a ja mogę tylko powiedzieć: to to, o co by szło. Gdybym miał akurat kogoś obok siebie, pokazałbym mu te dwa słowa, powiedział: popatrz, jak można wiele zrobić za pomocą dwóch słów!… Ile można powiedzieć i jak mocno, jakby to był jeden rozdział… (proza znów się siebie domaga). Z drugiej strony porównanie: „zwinne jak małpki” – rak(!), coś czego nie szukam w poezji, ponieważ znajduję to w kolejce w osiedlowym zieleńcu albo na plaży, gdy hałaśliwe rodziny rozkładają się na tym, co przed chwilą rozłożyły, na kocach i gdaczą, przy trupich kutrach, a przy wydmach śmierdzi rybą smażoną na oleju z fury… Jednak wiele w tym zestawie, w tym „Świecie sprzed połowu” („Połowu”?) świeżości. Świeżości językowej w dobrym tonie. Przeciwieństwa świeżości, jaką zachowuje w swoim praktykach religijnych niejedna stara panna (znów mój prozatorski wtręcik, przepraszam). To chyba najciekawszy zestaw z tych wszystkich!
Moją uwagę zwrócił też zestaw wierszy Dawida Mateusza. Duży plus za tytuł („Stacja wieży ciśnień”). To tytułem wstępu. Tytułem rozwinięcia powiem tyle i tak: urzeka mnie wielogłosowość, pomieszanie języków tej liryki, traktującej bardzo ujmująco o tym co tu i teraz. Jednak to nie liryczny Babilon, tylko mieszanina dykcji w celu porozumienia się na innej płaszczyźnie. Za godny uwagi uznaję zwrot Dawida Mateusza w kierunku szeroko rozumianej (?) współczesności, ale rozumiem to nie tylko prosto, nie chodzi mi tylko o symbolikę naszych czasów, o nazwy produktów, o coca-colę, czy warkocz Julii Tymoszenko, chodzi mi o zwrot Dawida Mateusza w kierunku języka, który nazwałbym odważnie językiem uwspółcześnionym, czy może jeszcze odważniej – językiem uwspółcześniającym. Taki jest na przykład wiersz „Polska”. Podmiot myślał o „pobudce dla kraju”. Pobudził jednak pewną dykcję, szalenie skądinąd melodyczną.
Myślę, że to rzecz warta podkreślenia: Dawid Mateusz to poeta, który doskonale słyszy, poeta akustyczny, poeta, który porusza się po różnych liniach melodycznych i dla którego zaśpiew wiersza ma znaczenie pierwszorzędne. Ktoś powie: to rzecz wprzęgnięta w lirykę, nierozłączna, syntetyzująca lirykę w ogóle, zbierająca jej słowa w jedno, jednak ilość tego poetyckiego zaśpiewu-wydźwięku, jaka jest wyczuwalna w zestawie Dawida Mateusza nie jest, moim zdaniem, wcale czymś powszechnym, choć jest czymś, czego bym sobie życzył. Powiem więcej: niejeden raz więcej tej muzyczności, melodyjności w zestawie Dawida Mateusza niż u niejednego poety czy niejednej poetki, który/która ma za sobą niejeden tom wierszy. A przecież Mateusz to poeta, który dopiero debiutuje. Fajnie, że można na chwilę o tym zapomnieć i przeczytać go jako poetę poniekąd już „zrobionego”, wartego rozpatrzenia w szerszym kontekście, wartego obejrzenia jego zestawu-produktu bez zwracania uwagi na metkę z napisem: DEBIUT.
Poza tym to bardzo świadome pisanie. Zebranie fraz z otaczającego podmiot powietrza to jedno, wpisanie w wiersze niby-dialogów, to jedno, drugie to wielość języków jeśli chodzi o twórczą (bo chyba to wszystko jest twórcze?) inspirację… O zasłuchanie się w poetach młodego pokolenia. Nie potrafię inaczej przeczytać tego zestawu, nie potrafię pominąć tych, mniejsza o to czy świadomych, czy nie, wpływów (wpływy w literaturze uznaję raczej za coś dobrego, godnego opowiedzenia czytelnikom, aniżeli czegoś, co należy za wszelką cenę maskować). Owe wpływy wynotowuję teraz przypadkowo z pamięci i bez porządku, a rzecz rozbija się o takich poetów jak: Tomasz Pułka, czy Adam Grzelec. Chcę dać do zrozumienia swoje (krytycznoliterackie? chyba nie!) rozpoznanie, jednocześnie nie chcąc obrazić swoim rozpoznaniem autora zestawu… Mam nadzieję, że tym razem jest to możliwe?
Zafrapowała mnie też liryka Dominiki Parszewskiej, choć mam poważny kłopot z jej zestawem. Co bowiem może przynieść czytelnikowi, na przykład Geneta, zestaw zatytułowany „Cyfry, gesty, kłębuszki”? Już sam tytuł przeciwstawia się temu, czego generalnie w literaturze szukam… Tą rzeczą jest konkret. Jest kartka pełna „tu i teraz”. Pisanie Dominiki Parszewskiej dzieje się przede wszystkim w języku i rzeczywiście – tego „dziania się” trudno poetce odmówić, jednak nie widzę w tym zestawie wierszy, które wyrastałyby z jakiegoś doświadczenia. Zwykle poszukuję poezji, chociaż nie zawsze znajduję, tego, że odważnie potrafi powiedzieć o czymś, niekoniecznie nawet dla autora, ważnym. O czymś, co warto powiedzieć na całego.
Poezja zwykle tego nie unika, stara się nie rozcieńczać mocnych obrazów czy konkretnych ran, w tym upatruję jej siłę. Poezja powinna dla mnie silniej nawet akcentować te aspekty niż proza, która używa większej liczby słów, przez co zawsze będzie „rozcieńczaczem”, „rozpuszczalnikiem”. Liryka Dominiki Parszewskiej nie do końca daje mi to, czego szukam w liryce, nie do końca daje mi coś poza dobrze zrobiony, świadomy siebie produkt. Nie wiem, ile autorka ma lat, ale to nieistotne, ważne, że dopiero debiutuje, że ma czas. Zresztą, mój zarzut niekoniecznie musi być wadą, może być (i jest) po prostu uwagą, luźnym spostrzeżeniem. Jest po prostu jednym w wielu głosów o liryce Parszewskiej, które będą się pojawiać. W tym wypadku głos wyraża niechęć, ale zaznaczam, że wina jest po mojej stronie, tkwi w moim czytelniczym przyzwyczajeniu, i tylko tam. Po prostu chciałbym dostać w wierszu jakieś zdanie, które wbije się w pamięć, jak radło w ziemię. Które mogłoby odbijać się w głowie jak echo między blokami… (styl!). Zupełnie inne pisanie reprezentuje dla mnie Agnieszka Żuchowicz: dokładne, konkretne, bezlitosne. Zaskakujące pisarstwo. Nowe, jakby świadome do pewnego momentu, żeby nie popsuć całości, żeby nie popsuć elementu zaskoczenia. „Lokal na Stolarskiej” – uderzające wiersze. To liryczna, samo otwierająca się piniata! To rozmowa dwóch bliskich sobie osób, z których żadna nie ma cyrkla, żeby zatoczyć wokół nich koło… dwóch osób, które decydują się mówić sobie tylko różne słowa, bo gdyby zdecydowały się powiedzieć sobie to samo, byłyby szczęśliwe… dwóch osób, które wolą się kręcić obok siebie, niż kręcić przy radiu, z którego płyną komunikaty o stanach nadzwyczajnych, co nie smakują im bardziej niż wspólna kolacja, tylko pozornie zwyczajna. No, ale przynajmniej mają wino z bordoskiej winnicy i pleśniowy ser na kolację (nie wiadomo: Bleu de Bresse, czy Roquefort).
Powiedziałem o czwórce wybranych autorów. Na koniec jeszcze słowo o całym konkursie, bo to już kolejny „Połów” – dziewiąty. Słyszę od niektórych, że może należałoby się zatrzymać, że może miało miejsce już zbyt wiele edycji konkursu, do którego tumiwisistyczny (je‑m’en foutisme; wspaniała francuszczyzna!!!) stosunek wykazują ci (szczególnie ci), których tam się nie chce, a nie chce się nie z powodu uprzedzeń (jakichkolwiek), to dużo prostsze – nie chce się ich z powodu najprzyziemniejszego z możliwych: brakuje talentu. Wtedy ten czy ów bierze się za „krytykę”, przynajmniej tak to nazywa… Rozlewa niepocieszenie, które spływa gdzieś po fejsbukowych wallach-korytach, marząc o drażnieniu rynien i dzwonieniu w okna literackiego świata/pół-światka.
Ale wylewanie swoich (gorzkich) żali przez tych, których wierszy nie było w almanachu Połów. Poetyckie debiuty, to rzecz dosyć zrozumiała. Zastanawia mnie coś innego. Zastanawia mnie żal autorów, którzy byli laureatami „Połowu”. Ujawniły się one między innymi w debacie, którą moderowała Marta Podgórnik, słowa o debiucie laureatów „Połowu” z lat poprzednich. Debata Co mi dał Połów? pokazała jedno: większości laureatów towarzyszy zawiedzenie. Nie wiem, czego więcej by chcieli. Nie rozumiem ich bełkotu. Mieli możliwość współpracy ze świetnymi redaktorami, ich wiersze zostały wydrukowane (papier drogi – Munken Print Cream 15 90/m2), no i rzecz naprawdę nie od rzeczy – Port Literacki, gdzie czytali swoje wiersze, głośno, przed wieloma. Krótko mówiąc: ciągle wydaje mi się, że „Połów” jest potrzebny, że warto monitorować sytuację młodych, piszących lirykę. Życzę im wszystkim dobrze. Życzę im frazy. Takiej prawdziwej, jak niejedna w tej książce.