Kto zdążył załapać się na „wypalanie” własnych składanek, ten wie, jaka to była frajda. Złożyć kawałek do kawałka, ile tylko pomieściła płyta. Słuchać, pożyczać do przesłuchania, wręczać kopie koleżankom i kolegom – być królem składanek! Ale nie o poklask się rozchodziło. Szło o manifestację swego gustu, zmaterializowaną deklarację estetyczną.
Nie bez powodu grecki rodowód słowa „antologia” oznacza właśnie wybór. Nie ufam wyborom kolegialnym, zbiorowym, ukrytym pod szyldem redakcji lub innego ciała sprawczego. Na milę zalatuje to asekuranctwem lub po prostu brakiem własnego zdania. Jeśli wybór – to jednostkowy, z pełną odpowiedzialnością za konsekwencje. Można powiedzieć, że Artur Burszta, jako właściciel Biura Literackiego, takich wyborów podejmował już co najmniej tyle, ile książek ukazało się w BL, i co najmniej drugie tyle, ile książek w BL się nie ukazało. Historia literatury, czy to się nam podoba, czy nie, jest w dużej mierze historią instytucji życia literackiego. Biuro Literackie bezsprzecznie jest taką instytucją, której decyzje w wielu wypadkach kreowały nowych autorów, przywracały blask nieco zapomnianym twarzom, wskazywały należyte miejsce tuzom najnowszej liryki lub studziły zapał licznie zgromadzonych debiutantów. Za tymi decyzjami stał konkretny człowiek – przez jednych uwielbiany, przez innych szanowany, a przez jeszcze innych znienawidzony. Tym razem nie mamy jednak do czynienia po prostu z kolejną wydawniczą decyzją. Nie mamy tu bowiem do czynienia z Arturem Bursztą – wydawcą, lecz z Arturem Bursztą – czytelnikiem, który dokonuje czytelniczej spowiedzi życia przed innymi czytelnikami, przed poetami, z którymi przyszło mu się zetknąć, i wreszcie przed sobą samym. Po co? Bo prędzej czy później przychodzi czas na retrospekcję, bo czasem warto sprawdzić, czy nasz smak się nie stępił, bo – jak pisał Wojaczek: „poetów należy używać”, zwłaszcza, jeśli ma się ich w swojej „stajni”.
Burszta oddaje nam zatem kalendarz Fortowych i Portowych dziejów, w który wpisany jest mechanizm odpalający kolejne festiwale. Dostajemy coś na kształt puzzli, których finalny obraz jest nieznany, bo każdy kolejny autor, dokładając swój kawałek, zmienia ten obraz, ciągnąc w swoją stronę. Antologia Burszty jest jak dziennik rejsu, którego kurs był i jest wypadkową kursów obranych przez każdego z autorów. Bo każdy z nich dostaje w swoje ręce ster i na swojej wachcie może kierować łajbę tam, gdzie go oczy poniosą. Jedni lubią wody spokojne, drudzy wolą zapiąć pas i zakląć – „ech, do czorta!”, trzecim zdarza się otrzeć o lodowe góry.
Dlaczego jest to polska antologia? Autorów jest wszak czterdziestu czterech, a liczba ta nie tylko jest liczbą mickiewiczowską, lecz również liczbą, którą podczas osłuchiwania drżenia głosowego zazwyczaj głośno wymawia polski pacjent. Dlaczego wierszy jest sto? Ta liczba też sroce spod ogona nie wypadła. Liczba sto uchodziła w kręgach hellenistycznych za liczbę doskonałą, oznaczającą doskonałe dobro. Przez liczbę sto rozumiano liczbę pełną i doskonałą, która obejmuje tajemnice całego rozumnego stworzenia i określa ją jako liczbę świętą, Bogu przynależną.
Jaka jest średnia długość polskiego wiersza według autora antologii? Trzeba przyznać, że wierszy w rozmiarze XS, S lub M raczej nie znajdziemy. Autorzy wybranych tekstów słów nie szczędzili, z czego na pewno ucieszą się czytelnicy gustujący w liryce w rozmiarze L, XL, a nawet XXL.
Wszystko zaczyna się od krzyku, jak przy porodzie, może dlatego w otwierającym antologię wierszu Bohdan Zadura pisze:
„Krzyknąłem kiedyś
słowa są ważne
Albo byłem pewny
albo chciałem siebie przekonać”,
dodając wymownie o poezji i poetach, że: „zawodowcy są niepotrzebni // Ona naprawdę jest wszędzie”. Autotematyzm to zresztą pierwszy klucz otwierający antologię. Pierwsza porcja wierszy to właśnie pochylenie nad samą poezją. Poeci opisują, dlaczego piszą, dlaczego przestają z podobnymi sobie, często z boku, z samotnym, ale spełnionym spojrzeniem. Piszą o tym, dlaczego wiersz traci pamięć za rogiem ulicy, będąc jednocześnie zrozumiałym i niezrozumiałym. Bohaterom antologii zdarza się też wzdychać, chociażby do Marii Konopnickiej, której „cipka dwa metry pod ziemią, zamieniona w proch”. Antologia Artura Burszty to opowieść o tym, „co z nas wypełza i nie wraca”, o „obrażonym i bladym człowieku, który mieszka w środku”, by „czekać, nasłuchiwać”, by raz „pędzić i nie zwalniać”, a innym razem „siedzieć przy oknie i być wkurwionym na wszystko co żywe”, bo „jesień już Panie, a znów nie ma domu”.
Kluczy do antologii jest jednak więcej. Poza autotematyzmem można odnaleźć blok tekstów, których motywem przewodnim jest Bóg, bez którego „życie jest możliwe i niemożliwe jednocześnie”. Zapuszczając się głębiej, natrafimy na Polskę, „która teraz ma immunitet i wszyscy mogą jej skoczyć”. Za kolejnym zakrętem pośpiesznie nagryzmolone na murze LOVE, każe nam spojrzeć prosto w twarz temu, „co oswoiliśmy, co nam się zdawało”, a po zakończeniu randki z Erosem, możemy spokojnie napić się wódki z Tanatosem, który „przychodzi od miasteczka nad krętą rzeką”, bo „to, co zostało przerwane, to zaledwie życie, a rozmowa trwa dalej”.
W antologii nie brakuje również wierszy środowiskowych, poetyckich krotochwili z nie tak odległego wczoraj i przede wszystkim wierszy – widokówek, hiperłączy do złogów wspomnień zalegających w zakamarkach mózgu. To zresztą, moim zdaniem, najmocniejsza strona antologii, która u każdego wprawnego Czytelnika przywoła lekturowe i festiwalowe wspomnienia, pozwoli odkurzyć, może trochę zakurzone, wiersze, które kiedyś nie pozwalały zasnąć, a dziś sprawiają, że łezka się w oku kręci.
Tak więc Artur Burszta, idąc w ślady Usaina Bolta, postanowił pobiec na setkę, mijając po drodze crème de la crème nowej liryki polskiej. Śmiem twierdzić, że nie potknął się w trakcie tego sprintu, dobiegł szczęśliwie do mety z całkiem niezłym czasem i ponadto nie stosował niedozwolonych środków dopingujących. Próbki do badań rozesłano, jedna trafiła w moje ręce. Wyniki badań opisałem powyżej, resztę pozostawiam Wam – kibice BL i kibice poezji w każdym wydaniu.