I.
więc znowu piszę ten stary wiersz o śmierci
i wciąż jeszcze nie wiem od czego zacząć
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XVI z tomu Nenia i inne wiersze
Wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego składają się nie tyle na indywidualną poetykę, co na monumentalny projekt. Autor Nenii i innych wierszy nie jest właścicielem własnego skrawka liryki a stwórcą osobnej republiki znaczeń. Radykalność tego przedsięwzięcia zawiera się w obsesyjnej konsekwencji powielanych motywów, fraz. Zauważyło to już wielu krytyków, na przykład Joanna Orska w szkicu „Kresy tożsamości. Na podstawie poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”: „Dzięki powtórzeniom pewien zespół motywów w każdym tomie zostaje raz jeszcze wykorzystany, skrupulatnie zbadany, a przede wszystkim wskrzeszony – ujrzany w innym kontekście, umieszczony w coraz innych kombinacjach tych samych elementów, często pozostających w stosunku kolizji do swoich dawnych znaczeń. Dycki korzysta z pewnego, ograniczającego możliwości twórczego wyboru, zasobu słów-kluczy, a także zdań-kluczy, refrenów-kluczy, wątków-kluczy”.
Alina Świeściak w artykule „Powtórzenia (i napomknięcia)” dopowiadała, że powtórzenie w tekstach autora Peregrynarza: „jest równocześnie sposobem wymykania się oczywistości, ucieczką przed jednoznacznością pojęć, przed przymusami komunikacyjnymi, przed oczywistością autoprezentacji i autoreprezentacji podmiotu. Jest dowodem konieczności mówienia o sobie, a równocześnie niemocy wszelkich tego rodzaju komunikatów. Inaczej mówiąc, to projekt metafizyczny, polegający na utwierdzaniu tożsamości, samoidentyfikacji, droga do pełni – ale i projekt antymetafizyczny, deziluzyjnie przekreślający jakąkolwiek pełnię, sygnatura rozpraszającego się podmiotu”.
Grzegorz Jankowicz pisał w artykule „Alegoria (Dycki)” o: „nawiasie tymczasowości wypełnionym repetycjami i recytacjami”. Ta cecha poetyki Dyckiego wzbudzała w badaczach tyleż zachwyt, co pewną konsternację. Transowy tok ugaszczał czytelnika, ale i go zawłaszczał, wywołując konsternację podobną do tej, której dawał wyraz Jacek Gutorow w posłowiu do książki Rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem. 111 wierszy: „(…) czy udało mi się uchronić resztki czytelniczego »ja« wobec zmasowanego ataku wspaniałych fraz, gęstych obrazów i cudownie niejednoznacznych konstatacji?”.
Z tych samych elementów tworzy się więc za każdym razem nowa jednia – „tosamość”, która na chwilę daje złudzenie koherencji tożsamości podmiotu. Na chwilę, by potem znów zachłannie anektować kolejne przestrzenie, popadać w kolejne podejrzane związki. Trans, rytuał konotują rodzaj mantrycznego zaklinania rzeczywistości. Podmiot Przyczynku do nauki o nieistnieniu przeklina i zaklina w wierszach swoje doświadczenie.
Za każdym razem podczas lektury tych zbiorów natrafia się na inne tropy. Zdumieć może przechodniość tożsamości pojawiająca się już we wczesnych wierszach. Przejście między Ja i Ty staje się możliwie dzięki fizjologii, dzięki śmierci i seksualności. Uobecnianie się siebie w innych odbywa się za sprawą obcowania z płynni sekrecjami. Wymioty, nasienie, pot i brud uczłowieczają i umistyczniają jednocześnie. Narodziny i śmierć pozostają w nierozerwalnym związku w poezji „nieodrodnego syna, tych, co umarli”. W wersach pęcznieje niespodzianie ziemia jałowa, płodna w wiersze.
II.
z jaką polszczyzną na ustach
(z polszczyzną Norwida i z samym
Norwidem) wstępowała w mury
szpitala by do kogoś raz jeden należeć
choć nikt jej nie chciał otóż nikt
nie chciał jej wykraść kupić nowej
sukienki mimo że o zmierzchu
była ku temu szczególna okazja
najlepiej zaś pamiętam nieprzebyte
mury węgorzewskiego szpitala
staraliśmy się stamtąd wydostać
lecz nawet Norwid nie kiwnął
palcem w sprawie w której powinien
zabrać głos urodziła mu bowiem dziecko
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, X. z tomu Kochanka Norwida
Motyw matki pojawia się najczęściej obok motywów śmierci przyjaciela, kości, cmentarzy, bezdomności, brudu. Matka dotknięta chorobą psychiczną, będąca wysiedloną onegdaj „banderówką”, staje się emanacją obcości. („przechodziłem koło mojej / matki wiele razy a za każdym / plątały mi się nogi” przeczytamy w wierszu „V.” z pierwszego zbioru z 1990 roku: Nenia…). O tym również pisano wiele, przywołać można fragment tekstu Pawła Kaczmarskiego „Sąsiedni pokój”: „Figurę ojca zastępuje w dużej mierze matka – »w sąsiednim pokoju«, pozbawiona swojej tradycyjnej roli, funkcjonująca jako »chory bliźni«”.
Na wszelki wypadek, gwoli ścisłości, warto przytoczyć znany przypis Autora, zawarty w tomie Imię i znamię: „W Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) znaleźli się wszyscy członkowie mojej rodziny po kądzieli (nie tylko dziadek i jego trzej bracia), jednakże ich przynależność do ukraińskiego podziemia była przede mną ściśle ukrywana do mniej więcej 15 roku życia. W domu mojego spolonizowanego ojca był to temat tabu. Podobnie jak przeszłość matki, deportowanej z Lubaczowszczyzny w 1947 roku wraz z całą unicką (grekokatolicką) rodziną. Dzięki małżeństwu moja matka mogła powrócić w Lubaczowskie (jak banderówka, córka rezuna), zmieniając wyznanie i przyjmując katolicyzm w Wydminach koło Giżycka”. Ojciec, skrajnie spolonizowany nacjonalista, także odcisnął w tej biografii swoje piętno.
To dlatego, jak zauważał Piotr Śliwiński we wstępie do pokonferencyjnego zbioru Pokarmy, Szkice o twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego: „Dzieciństwo staje się nie tyle sentymentalnym reportażem, ile alegorią pustki. Egzotyka, a nie swojskość, chłód, żadnej przytulności. Jakby poeta, niemal natrętnie wracając do korzeni, pokazywał, że rosną w powietrzu (…)”. Porządek biografii przylega niejednokrotnie do porządku tekstu stąd konkretne wiersze uzyskują rezonans w wypowiedziach autora Peregrynarza.
Matka, istota dająca dziecku język do nazywania świata, naznaczyła podmiot obcością. Pogranicze ukraińsko-polskie nie dało się oswoić (u‑swoić) ani po ukraińsku, ani po polsku, ani po chachłacku. Dycki w wywiadzie dla Biura Literackiego powie: „Od innych ludzi różnię się tym, że język polski został mi w zanadrzu albo z tyła. Język polski został mi dany znienacka. Ja byłem zaniepokojony tym, że język polski ma być moim językiem, a jednocześnie wiedziałem, że muszę to zaaprobować. Moja matka nigdy nie zwróciła się do mnie w języku obcym. Kiedy ją o to pytałem, kiedy prosiłem o wyjaśnienie jakiekolwiek, słyszałem rzeczy, których nie umiem sobie uporządkować, których nie umiem przyjąć do wiadomości, bo mam do niej pretensje, po latach mam coraz więcej do niej pretensji, co w żaden sposób nie niweczy tak zwanej siły uczuć, bo w pewnym momencie, kiedy zorientowałem się, że jest skazana na mnie, mniej więcej od 1982 roku, wiedziałem, że jest skazana na mnie i wiedziałem, że muszę ją wspierać. Muszę jej dawać siebie. Miałem jej za złe, że wszędzie i w każdej sytuacji, zawsze przemawiała do mnie po polsku”.
Bardzo często przywołanie w tych wierszach figury matki ewokuje rozważania na temat języka. Poezja zrodzona z zabrudzonych przez matkę szmat, zostawionych „pod jasieczkiem” jest poezją wyrosłą z konieczności opowiedzenia, pochwycenia, iluzji kiełznania cierpienia. Żeńskość będąca zaraniem istnienia, jednocześnie jest początkiem świadomości słowa. Obłęd matczyny jest urodzajny w lirykę, opresja podmiotu staje się tekstowym tworzywem:
nie połykaj białych proszków
jak nasza matka, która później w moim
imieniu zwymiotowała treść
niejednego wiersza odkąd natomiast
zbrzydło jej poruszać się we śnie
zgięta wpół męczyła się przed cuchnącym
lustrem snu nad sedesem
z którego się wylewało wszystko naraz co przeszłe
i przyszłe i raniły ją czyjeś spojrzenia
od tego pewnie zachorowała na głowę
lecz nawet wówczas czerpałem z jej pomysłów
nikt nie rodzi się poetą bezboleśnie
(23 XI 1988)
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, CCXXI. z tomu Daleko stąd zostawiłem swoje dawne i niedawne ciało
Język staje się próbą ukorzenienia, ekwiwalentem łona: „moje miejsce jest po stronie matki / obudziłem się w nocy i odkryłem przed sobą / prawdę której nie chciałem // przyjąć: moje miejsce jest / w polszczyźnie niczym w kościółku” czytamy w wierszu „IV” najnowszego zbioru; w utworze „LV” znów motyw matki i słowa, cechuje żarłoczna symbioza:
(…)
w poezji polskiej mamy wiele
ciotuchen i natchnionych wierszy
w których chciałem zamieszkać
wraz z matką (uwalniając się wszakże
od ojca) z matką albo bez matki
odkąd zdradzał ją język (ciuki
i piastuki) to nie jest wiersz ciotowski
to jest piosenka o gawronie.
Tytuł najnowszego zbioru Kochanka Norwida, najudatniej daje się zrozumieć po lekturze innego fragmentu wywiadu z Autorem pomieszczonym na stronie Biura Literackiego. Matka opowiadająca o romansie z Norwidem zainfekowała, zapłodniła (wszak te inwersje są powszechne w poetyce Dyckiego) wyobraźnię chłopca. „Norwid odtąd prześladował mnie w najdziwniejszy sposób: pojawił się na maturze, potem na egzaminach wstępnych. (…) Gdyby nie Cyprian Kamil Norwid, kochanek mojej matki, nie zainteresowałbym się poezją. (…) Moje pisanie jest jak pójście za Norwidem – za słowem, za tym, co ulotne, nieobecne, ciemne… Przede wszystkim nie zdołałem uwolnić się i uciec od – chorego czy nie – skojarzenia matki. Może ja wciąż próbuję uporządkować tamtą nieprawdopodobną, obłąkańczą historię?”. Zapytuje retorycznie.
Nowy zbiór jest zatem kolejnym przepisywaniem traumy. Odnajdziemy w nim znane już wątki. Mimo to, wraz z zasadą iterabilności – powtórzenia wciąż różnicującego to, co powtarzane. To dlatego Piotr Śliwiński w przywołanym powyżej szkicu nazywając te przesilenia semantyczne, użyje zwrotu „niby te same miejsca”, to dlatego powie „A one – bez przerwy takie same – są absolutnie wyjątkowe”.
III.
postaraj się o jeszcze jedną samotność
w tej godnej pożałowania samotności
żebyś miał więcej drzwi prowadzących
do siebie i przed tobą
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XCIII. Areszt z tomu Młodzieniec o wzorowych obyczajach
W czerwcu 2012 roku z inicjatywy Piotra Śliwińskiego odbyła się ogólnopolska konferencja, w której organizacji miałam zaszczyt uczestniczyć. Konferencja miała miejsce na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, dotyczyła twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Patron, inicjator wydarzenia – Piotr Śliwiński – podjął się zadania mimo świadomości stopnia komplikacji podobnych rozważań. Wyraz tej świadomości dawał już w Świecie na brudno, pisząc o autorze Peregrynarza: „Pisano więc o nim bądź to jako o mistrzu różnych masek i stylizacji, bądź też jako o poecie egzystencjalnych ciemności. Ani więc go ustawić, ani pochwycić. Nawiązania do baroku, śmierć, zmysłowość i przeszywająca, lecz skryta ironia – tyle wiemy już po pierwszej lekturze. Kłopot polega na tym, że nie wiemy niczego ponad to, co wiedzieliśmy na początku”. Konstatacja ta pokrzepiła mnie jako prelegentkę, gdyż od lat nieodmiennie mam wrażenie, że za każdym razem, gdy zaczynam rozumieć fragment tego projektu – za chwilę pozostaję sam na sam z dezorientacją, bezradnością. Że dotychczasowe narzędzia krytycznoliterackie przestają być przydatne albo zwyczajnie wiersze Dyckiego są mądrzejsze ode mnie. Albo że może nie chodzi o wszechadekwatność sądów, a idiomatyczną recepcję, albo o pretekst do dyskusji o wartościach, albo o pretekst do dyskusji o uwikłaniu jednostki w historię, albo o wszystko po trochu. Albo lekturę jako zbiór intuicji, albo… dość. Bez względu na ilość odczytań, nie czuję się w tej materii ekspertem. Proszę mi wybaczyć. Może właśnie o to chodzi, może w tym siła i potencjał liryki Dyckiego. W generowaniu szczególnej pokory u odbiorcy, w nierozstrzygalnym.
Przystąpiono do obrad. Wskazano na możliwości odczytania tej poetyki m.in. przez pryzmat psychonalizy (Adam Lipszyc, Natalia Rapp), zwrócono uwagę na refreniczność tekstów, strategię powtórzeń, i prze-pisywania siebie samego, przeszczepiania fraz na grunt innych wierszy (m.in. Krystyna Pietrych, wspomniana wyżej Alina Świeściak), mówiono o somatyczności tej liryki (Adam Dziadek, Aldona Kopkiewicz), porównywano do Różewicza (Andrzej Skrendo), tropiono uwikłania metafizyczne (Piotr Bogalecki).
Podczas wystąpień poruszano wiele wątków, które w naturalny sposób dla omawianej poetyki nawiązywały do siebie, przenikały się, splatały w kolejne migotliwe układy znaczeń, w konstelacje (nie)porozumienia. A i tak towarzyszyło nam przekonanie, że najwięcej o swoich wierszach powiedział sam Autor chrapliwie je recytując, charakterystycznie zgarbiony, uwodząc nas, zaczepiając (zaszczepiając) boleśnie wrażliwość. Wypowiadając swoje przez siebie, niosąc okaleczoną historię od wsi do wsi, niczym lirnik wioskowy.
W pierwszych kroplach deszczu na początku lata rozmawialiśmy w kuluarach, paląc wilgotne papierosy. Mówiło się o niełatwej polsko-ukraińskiej historii. Towarzyszyło nam jednak przekonanie, że idzie ku dialogowi, więc ku lepszemu. Pojawił się temat Unii Europejskiej i tego, że przecież lada chwila i nasi sąsiedzi scalą się we wspólnocie. Kiwaliśmy głowami. Mokliśmy.
Półtora roku później Waldemar Łysiak, człowiek, który opublikował kilkanaście książek (wcale niemałego nakładu) w naszym kraju, pisał, że zbiera mu się na wymioty, gdy widzi polskich polityków „pielgrzymujących na Majdan”. „Ukraińcom to pochlebia, lecz ani trochę nie zmniejsza ich genetycznej wręcz nienawiści do Polski i Polaków. Ukraina to zezwierzęcona azjatycka dzicz” (cyt. Za „Gazeta Wyborcza” 01.02.2014). Wraz z wypadkami na Majdanie, obecnością flag banderowców ożyły tematy rzezi wołyńskiej, bandy UPA, domniemanych zakusów na przejęcie Przemyśla i Zamościa.
Zrozumieliśmy, że nasz dialog nawet się jeszcze na dobre nie rozpoczął. Że może ta nawarstwiona, rozpasana, żywiołowa dykcja autora Kochanki Norwida jest jedynym rozwiązaniem. Że trzeba mówić, mówić, długo powtarzać, obgadywać, wyjęzyczać, tokować, uradzać, byle nie milczeć. By wreszcie wypowiedzieć.