Teksty Filipa Zawady czyta się jak swoje. I absolutnie nie mam tutaj na myśli, że każdy może takie właśnie tworzyć. Chodzi mi raczej o to, że jako jeden z niewielu współczesnych, obecnych na co dzień w moim czytaniu, pisze to, co ja bym chciała napisać, ale niestety – nie umiem.
Weźmy na początek mój ulubiony fragment z najnowszej książki Pod słońce było:
„– Tato, wyobraź sobie, że wszystko już masz. Jaką rzecz chciałbyś dostać po raz drugi?
Nic nie chciałbym dostawać. W tym momencie chciałem się pozbyć kilku rzeczy naraz. Ubrałem Filipa w jesienną kurtkę i ruszyliśmy na spacer. Okazuje się, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, ale można dziesięć razy wejść do tej samej kałuży. Znowu padało. Z ziemi wychodziły lekko podduszone dżdżownice, które zaraz po tym, jak uratowały się przed utopieniem, ginęły pod kołami samochodów” (s. 111).
Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że książka, mimo że niezbyt obszerna, bo liczy jakieś sto stronic, wyczerpująco opowiada o życiu. Głównego bohatera, który podobnie jak Filip Zawada, pisze książkę. Jest to tomik w kompozycji szkatułkowej. Pisarz tworzy notatki biograficzne, czym doskonale wpisuje się w trend twórców przedstawiających swoje „ja” w sposób filozoficzno-egzystencjalny. Mało tego, dziwnie, bo pisarz trafia tematami w życie przeciętnego ziemianina, który – tak, oczywiście, wychodzi z dzieckiem na spacery, ale nie wpadnie na pomysł porównania ideologicznego wejścia do rzeki z taplaniem się ukochanego dziecka w najbliższej kałuży. Ponadto pojawiają się robaki, które giną pod kołami samochodów – niby bzdura, ale coś w tym jest (vide: wiersze Justyny Bargielskiej). Bardziej wrażliwi artyści widzą robaki? W każdym razie chwilę wcześniej, z notatek autora, dowiadujemy się, że synkowi „popsuła się plastelina” i można z niej ulepić tylko dżdżownice.
Sympatycznie się czyta o oczywistościach widzianych i komentowanych przez dziecko. W tym przypadku – małego synka Filipa. Doskonałe są zapisy wykonane przez ojca Filipa (tato i synek mają tak samo na imię).
„Ludzie wiedzą więcej, niż im się wydaje.
Niewielu ludzi wie, dlaczego mleko kipi, ale prawie wszyscy wiedzą, jak temu zapobiec.
– Tato, mleko kipi, bo się je spuszcza z oka” (s. 74).
Pod słońce było to notatnik, intymnik (bo nie pamiętnik ani nie dziennik, nawet nie codziennik) byłego muzyka (Pustki, Indigo Tree). Zebrane myśli, doznania z życia artysty. Jest żona w ciąży, poród, szpital i porodówka. Jest też zagadkowy psychiatryk, w którym odautorskie ja leczy nerwicę i nie dolecza jej do końca, bo musi wyjść warunkowo:
„Z powodu bardzo ważnych narodzin mojego dziecka chciałbym na chwilę opuścić terytorium szpitala i proszę o zezwolenie na to, żebym mógł udać się do normalnego szpitala” (s. 25) – pisze pacjent Filip.
I ten pacjent Filip wychodzi na wolność, idzie na porodówkę, i wszyscy pytają jak się on ma. A on trzyma dziecko na rękach i myśli. O miłości, strachu, doznaniach.
Później dziecko rośnie i wędruje z nim przez codzienność. Każdy spacer to refleksyjna wędrówka.
Intelektualne zastanowienie się autora. I czytelnika też.
Recenzja ukazała się na stronie szuflada.net. Dziękujemy Autorce za wyrażenie zgody na przedruk.