1
Poczucie dziwności istnienia wiersza i próba zamachu na jego odwieczną trwałość to główne cechy gestu poetyckiego charakterystycznego dla ponowoczesnego skrzydła najnowszej poezji polskiej. Można to nazwać swoistą „pracą u podstaw wiersza”, gdyż w stan zawieszenia wtrąca się tradycję epistemologii poetyckiej kreującej tzw. „głos wiodący”, podsuwający modele i wartości, wartościowe schematy odczuwania, rozumienia, poznawania. Gdy czyta się wiersze niektórych młodych poetów, to jasnym się staje, że ścieżką oczekiwania na epifanię (lub heurezę o patriotyczno-ojczyźnianym wydźwięku) daleko nie zajdziemy, a najwyżej zabrniemy w celowo sprokurowaną ślepą uliczkę. Jeżeli wiersz nowoczesny czy awangardowy, jawnie kłócąc się z emocjonalnym wzorcem romantycznym i postromantycznym, usiłował zbudować i zbudował nowy model przeżycia lirycznego, to wiersz – jak go nazywam – ponowoczesny jest na razie niejasną intencją szukającego swego wyrazu, prześmiewczego nastawienia niektórych młodych poetów.
Wiersze ponowoczesne są w sensie antropologicznym zamknięte, a w sensie socjologicznym otwarte. Rzadko, albo wcale, spotyka się w nich próbę dialogu z rzeczywistością transcendentną, natomiast aż „gotuje się” w nich od nawiązań, przywołań i odwołań środowiskowych, społecznych, lokalnych, prywatnych, mieszczących się w kręgu tzw. „małego wymiaru”. Brak porozumienia z naturalną potrzebą transcendencji to jedna strona opisywanego zjawiska. Wiąże się to z centralną kwestią tak przeze mnie rozumianej ponowoczesności. Na stabilność i określoność tekstu pada cień niezborności, niedowiarstwa i sceptycyzmu co do roli i znaczenia sztuki. Dożyliśmy czasów załamania dotychczasowego wzorca metafizycznego, kreującego proste hierarchie układające się logicznie wokół aksjologicznego centrum. Ponowoczesność w tym sensie jest stanem psychicznym, jakością psychologiczną, która sygnalizuje niewiarę w sens całości i całość sensu. Być może nic to nowego w historii duchowości, która po okresach euforii i wiary w określony porządek postępu i nowoczesności odnotowywała następnie spadek programotwórczego napięcia, „ponowoczesne doły psychiczne”, na dnie których fermentując wypuszczała się z wolna roślina nowego ładu. Temu rozgardiaszowi przypatruje się zazwyczaj wiersz, on nawet jest pierwszym jego zwiastunem.
Jedyna do tej pory książka poetycka w ramach serii sygnowanej przez miesięcznik Twórczość ujrzała światło dzienne w 1994 roku. Był nią tomik Wiersze o fryzjerach autorstwa Darka Foksa. Autor chce pozostać na zawsze Darkiem, a nie oficjalnym Dariuszem. Powie ktoś, że to dziecinada i błazeństwo, innym być może spodoba się ta postawa bezkompromisowego „młodziakowania”. Bo właśnie coś takiego odbywa się w tej książce. Ustawia się świat w perspektywie kogoś świadomie niepoważnego, w stylizowanej niedojrzałości, testując dotychczasową tradycję, w tym także historycznoliteracką, poetycką. Tak dzieje się na przykład w wierszu zatytułowanym „Kopniak w dupę dla Maćka Chełmickiego”, opatrzonym znamiennym i wiele wyjaśniającym mottem z listu Jamesa Joyce’a do brata: „szczerze mówiąc kopniaki w dupę dla wszystkich dokoła”. Podobny mechanizm fundowania wypowiedzi na sytuacji wiążącej się z innym tekstem bądź faktem literackim znaleźć można w utworach: „Tłumacząc Pana Tadeusza na bułgarski”, „Nieudana próba wyjaśnienia autorowi Balu manekinów zasady działania telewizora”, „Sarajewo w ogniu”. Bywa, że w utworach Foksa punktem inicjującym monolog staje się wyrwany z kontekstu strzęp gazetowego bełkotu, fragment telewizyjnego programu czy filmu, zasłyszana rozmowa, przeczytany wiersz. Środowiskowa plotka, napis na bloku, ulotka wrzucona do skrzynki.
W wierszu „Udręka i ekstaza” wykorzystano wzorzec rytmiczny sestyny, traktując go jako paradoksalny wehikuł dla nowych, nieprzystających treści – podobne rzeczy robił wcześniej Bohdan Zadura, rozszerzając formułę sonetu. Humor wyzwalający się przy okazji tych formalnych zderzeń jest wysokiej próby. Forma sestyny rozmawia w sposób niezwykle zabawny z formą prawie kabaretowego monologu. Na pierwszym planie toczy się rozprawa z pewnym stylem bycia w kulturze, który posługuje się ogólnikami i schematami, który tworzy okrągłe formy rytmiczne i okrągłe zdania typu „duże zainteresowanie, z jakim w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie spotyka się haiku”. Te fakty kultury zderzają się z prywatnością bohatera. Zamienia je on w zabawne przeciwieństwo, natychmiast je karykaturuje. W tym kontekście każdy wiersz Foksa odkrywa jakiś rodzaj możliwej karykaturyzacji faktu podsuwanego przez oficjalność, przez oficjalną kulturę, która wpada tym samym w mechanizm zdzierania z niej iluzji i powagi, podkreślania w niej tego, co bezmyślne, mechaniczne i fałszywe. Poezja Foksa jest jedną wielką kłótnią z obiegowością, z frazesem, z pospolitością i łatwymi formułkami dyktowanymi koniecznością ustanawiania pewnego zasobu wiedzy do zdobycia. Środowiskiem filtrującym zastany, ciągle powiększający się śmietnik kulturowych decyzji jest prywatność, ta gwałtownie dookreślająca się z wiersza na wiersz podstawowa własność. Oficjalnej kulturze skojarzonej z zadęciem i pustosłowiem, przeciwstawia się szorstkie kolokwializmy, buduje się z nich zaporę, przez którą nie są w stanie przeniknąć żadne górnolotnym językiem wyrażone uproszczenia oraz – z drugiej strony – ckliwa łatwizna sentymentalnych banałów, skonwencjonalizowanych wyznań. W ostateczności ekstatyczny rytm uporczywie powracającej myśli, obok której przesuwają się na ekranie prywatnej groteski informacje o stanie emocjonalnym bohatera żądającego widzenia ukochanej osoby i paczki papierosów, nie może być niczym innym, jak tylko błazeństwem udającym powagę (czystej wody persyflażem), którego praźródeł należy szukać w poezji amerykańskiej, ale również w prozie Gombrowicza i Mrożka, a także niektórych tekstach Gałczyńskiego i kolekcjonerskich pasjach Tuwima związanych z dziwnością mowy i obyczaju.
2
Wszystkie wiersze Darka Foksa z drugiego tomu Misterny tren wyglądają na wiersze okolicznościowe. Okolicznościowe, polemiczne, zaangażowane. Foks wydał książkę świadczącą o tym, że śledzi, wczuwa się, interweniuje, bierze udział i zabiera głos w bieżącym życiu literackim. Tak jakby już nie mógł napisać czegoś nie powiązanego tajną nicią z aktualnymi dyskusjami i ścierającymi się stanowiskami. Zagęściło się pole aluzyjnych odwołań, zacisnęły się poetyckie przyjaźnie i antypatie. W związku z książką Foksa może powstać wrażenie, że szyderstwo musi mieć swoją bezpośrednią inspirację, jakąś konkretną, wybitnie irytującą, podstawę. Może nią być styl czy tzw. duch niektórych przejawów najnowszej kultury. Z czym – albo z kim – polemizuje bohater Foksa? Zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji: ze stereotypami. Krew go zalewa na widok (i na dźwięk) zbyt łatwych uogólnień, uproszczeń, ustaleń. Wszystko, co sili się na stanowczość w kulturze (szczególnie w życiu literackim), spotyka się z niemiłosierną chłostą. Tytułowy wiersz ujawnia zażenowanie związane z działalnością krytyków i odbieram go również jako zjadliwą wycieczkę pod własnym adresem:
Ściągnąłem z niej szary postmodernizm
i koronkowy o’haryzm.
Moja prawa dłoń spoczęła na jej lewym klasycyście,
a lewa zajęła się prawym barbarzyńcą.
Ten wiersz demonstruje także irytację związaną z idiotyczną działalnością promocyjną mass mediów kreujących swoje papierowe wielkości. Te szalone ciotki (np. Telewizja Polska i Gazeta Wyborcza) jawią się w świetle groteski Foksa jako skretyniałe i nadęte histeryczki, rzucające posępny i zafałszowujący cień na czystość waluty krążącej obecnie na literackim rynku. Z kolei dzięki wierszowi „Ameryko” można rozkoszować się kapitalną kpiną z tzw. „krakowskiej szkoły pisarzy” czyli Podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego przy Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wiersz zdaje się sugerować, że tego rodzaju oficjalne pomysły na wylęgarnie pisarskie dadzą się postrzegać w kategoriach kulturowej anomalii, charakteryzującej czasy przełomów. (Gdyby ten wiersz pisał Krzysztof Jaworski, rzuciłby jeszcze kąśliwą aluzję w stronę sowieckich szkółek pisarskich.) Dalej idąc, nie sposób nie wytropić zjadliwej niechęci autora-bohatera do kuriozalnej formy pisarskiej, jaką jest w jego mniemaniu – haiku. Tu i ówdzie napotykamy na ślady krwawej łaźni, jaką urządza się tej formie… i w ogóle formom, formalizacji, formalności, „pierdolonej formalinie literackiej”, skorupom i skostnieniom, klubom i stowarzyszeniom, miłośnikom i miłośniczkom, czasopismom i almanachom, nurtom i ugrupowaniom, formacjom, pokoleniom, opcjom etc. Wiele na ten temat majstersztykowo celnej żółci wylano w wierszu „Brzezina”. Żółć leje się strumieniami, ale jest dziwnie słodka. Foks stał się bardziej zrozumiały. Ogólnie zrozumiały, nie mam na myśli tajemniczych szczególików, bo wiem, że po prostu w danym momencie „nie kumam bazy”, jestem spóźniony o pokolenie. Poetyka komiksu i wideoklipu, nakładanie się obrazów i tekstów (podawanych jakby w swoistych „dymkach”) nie są mi obce, ale bywają chwile, że pewne intencje jednak giną mi z załzawionych oczu. Główną intencją jest opowiadanie, stworzenie skończonej, wyrazistej (i z jajami) narracji na tajemniczym przydechu i uśmiechu, z niedopowiedzeniami łapanymi w lot przez najbliższych przyjaciół, konsumentów i użytkowników analogicznego idiomu. Klasycznym tego wyrazem jest znakomity tekst dedykowany Bohdanowi Zadurze na pięćdziesiąte urodziny („Zamiast haiku”). To właśnie ten poemat w swej skrytości określa całą książkę, jej jakość i wartość. To właśnie on powinien użyczyć jej tytułu: „Podwójny Gonzales”. Wszystko to, co się rozwija w przestrzeni mieszkania, bloku, osiedla. Między telewizorem, książką, czasopismem. Wizjerem w drzwiach i windą. Obok kuwety, psa, kota. I jeszcze scenki ze sklepu czynnego całą dobę. Rzadko spotykana zjadliwa precyzja wyrażania totalności banału. Precyzyjny jest tu obserwator i jego daleko do przodu wysunięta placówka. Chodzi o język, który jest jak klucz do nowego świata. Właściwie jak wytrych, ponieważ charakteryzuje się wielością możliwych użyć i przeżyć. Jest giętki, płynny, dynamiczny, gotowy się w każdej chwili odciąć, zawisnąć na włosku nowego, przewrotnego znaczenia. Jego płynność bierze się chyba ze sposobu łączenia idiomów i kodów, zmieszania telewizyjno-gazetowej papki z żywą, potoczną mową, prześwietlaną aluzyjnie tzw. „wysokoliterackimi odniesieniami”. „Co opowiada” wiąże się nieodwołalnie i szczególnie mocno z „jak opowiada”, pierwsze z drugiego wynika – i tu chyba jest ta największa oryginalność, zasługa stworzenia nowego języka poetyckiego, nowego mówienia i obrazowania.
Nikt nie może z całą pewnością napisać, że wie, o co chodzi w wierszach Foksa. Może jedynie Bohdan Zadura byłby najbliższy rzekomej prawdy. Nam pozostaje konfabulowanie razem z bohaterem, choć narażamy się na następne uszczypliwości autora. Tym samym informuję, że krytyka tematyczna upada na obie łopatki i głosi w konwulsjach bezradność swoją, jak również swej siostrzyczki, krytyki biograficznej. Jeżeli biografia, to tylko duchowa. Jak do niej dotrzeć obok wierszy? Przeczytałem wywiad z autorem zamieszczony w Nowym Nurcie. Trochę się zestarzał w kontekście najnowszych utworów. Bardzo dużo do myślenia dała mi wypowiedź Foksa w związku z publikacją w prasie (nie pamiętam gdzie) wiersza „Dzień w którym zabawiłem się jak dorosły”. Jego rozmyślania na temat chybionej recepcji o’haryzmu wydają się bardzo ciekawe. Rzeczywiście, zmitologizowano zjawisko i nazwisko, zeszpecono i uproszczono. Być może jest tak, że prawdziwy, rzetelnie pogłębiony o’haryzm dopiero nadchodzi, a książka Foksa jest jego forpocztą, awangardowym zwiastunem „poważnego potraktowania nowojorskich źródeł”.
Mam wrażenie, że ważność propozycji skierniewickiego poety ujawnia się najbardziej w tych miejscach, w których restytuowany przez niego „prawdziwy o’haryzm” zagęszcza się aż do absurdu i wpada we własny cudzysłów. „Wyższa szkoła jazdy”, jaką praktykuje Foks, wynika właśnie z teorii zacieśniających się, ogniskujących się, lustrzanych obśmiań, kontr i zniesień. Jest to po prostu groteska do wielokrotnej potęgi. Chwile pewności są tu najrzadziej spotykane w całej współczesnej poezji. Taka jazda bez trzymanki z utrzymanką na kolanach… czyli coś pachnie znajomo, coś jest na rzeczy, sytuacja rozwija się normalnie, spokojnie poganiana błyskotliwym językiem, ale wszystko kończy się w niesamowicie splątanych malinach. Jedni są „uhahani” po pachy, inni smutnieją i poszczą, a potem dramatycznie pytają we Frondzie albo czymś w tym stylu – jak to, na miły Bóg, z tą młodą poezją jest? Śmiech, perlisty śmiech przez teatralne łzy, permanentna zabawa. Krytykowi pozostają jakieś „Modlitwy dupka” w drżących rękach – żeby przedwcześnie nie cieszył się, że odkrył kalkę z O’Hary. Dwa wersy dalej: kalka się marszczy, bo co z tego, że podano miejsce, dzień i godzinę, kiedy nie ma prawdziwej wiary w sens poetyckiego protokołowania, nie ma melancholii i choćby tylko udawanej powagi.
3
Następna książka poety ze Skierniewic to żartobliwy eksperyment z Poundowsko-Sosnowską dedykacją wstępną – „Earthlingowi z pokłonem, lichwie na pohybel”. Wyjaśniam niezorientowanym, że pod pseudonimem „Earthling” drukował w Odrze felietony Andrzej Sosnowski, zaś zwrot „lichwie na pohybel” brzmi tak, jakby został wyjęty z pism świetnego poety i mało świetnego antysemity – Ezry Pounda. Niedawno wyszły jego Cantos w fascynującym tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego. Kółeczko się zamyka.
Ezra Pub, wydany w legnickiej serii barbarzyńcy i nie, to dowcipny monolog w siedmiu odsłonach, siedmioczęściowy poemat quasi-satyryczny, którego bohater jawi się jako porte-parole skrywanych (już teraz nie) przez autora pragnień dotyczących pracy w „szołbiznesie”. Ten ktoś kręci się przy filmie albo raczej tylko wyświetla na swe nieudacznictwo natrętne marzenia, żeby być chociaż lichym trybikiem w kinematografcznej machinie. Przechwala się swymi urojonymi rolami w jakichś urojonych filmach. Muszę powiedzieć, że uśmiałem się serdecznie, a wstępnie sądziłem, że to dowcipy tylko dla Zadury, Sosnowskiego, Pióry i jeszcze kilku. Pomyliłem się, to są dowcipy dla wszystkich, chociaż w manierze „grypsu (dla) do Rodziny Literatury na Świecie”. Facet jest niesamowity, to znaczy bohater, aczkolwiek autor też trochę, że zmajstrował takiego „dusiołka” (bo mało się nie udusiłem ze śmiechu). Wszystko rozgrywa się w języku, w jego przyzwyczajeniach, i płynie ten słowotok i płynie, wydaje się, że nic go nie jest w stanie zatrzymać. Facet-bohater tokuje niesamowicie, szkoda że w pewnym momencie znudzony autor wyłącza go w połowie, a on się dopiero rozkręcał. Foks napisał właściwie monodram, wymamrotany monolog zakręconego (na rauszu?) faceta przy kontuarze w pubie EZRA (w środku, wewnątrz), tylko że nie widzę aktora, któryby potrafił idealnie wejść w poetykę takiego rozbuchanego pastiszu, persyflażu. Może sam Darek, ale musiałby jeszcze dopisać, bo trochę mało tekstu na prawdziwy monodram.
Wróćmy do poematu. Bo to jednak poemat. Zachwyciła mnie elegancja struktury. A widzę (przepraszam za te minus sześć w oczach) i opisuję ową z pozycji statysty. Czyli kogoś trochę z boku. Foks i bohater jego kręcą ten film (kolejny film w wersach), a ja tylko żałośnie przy tym podryguję. Odnoszę jednak wrażenie, że łapię coraz więcej. Coraz więcej dociera do statysty. Po pierwsze – Darek Foks nie jest poetą. Jest raczej scenarzystą, którego scenariusze nie mieszczą się w klasycznych linijkach, więc używa tak zwanego wiersza. Po drugie – Darek Foks jest samotny w tym, co robi. Czuje się samotny jako poszukujący poeta, jako eksperymentator. I wreszcie nazywa to wprost – „z tym do was przychodzę, chłopaki”. Potrzebuje kogoś, kto by go zrozumiał, szuka udziałowców, wyrozumiałych i rozumiejących współuczestników jego happeningu, jego ciosu w serce nadętej i zgrzybiałej polskiej poezji zatwardziale klepiącej bogoojczyźniane modlitwy. Stąd dialektyka „wnętrze-zewnętrze” – wychodzić na zewnątrz, wchodzić do wnętrza (i siedzieć w tym pubie), zdejmować okulary (na chwilę ślepnąć, zapominać) i zakładać je na powrót, żeby dojrzeć, żeby coś tam na zewnątrz zamajaczyło. W stylizowanych na idiotyczne przygodach głodnego sławy bohatera, który grał w stu siedmiu filmach i przyjmował każdą rolę, nawet automatycznego sekretarza gminnej organizacji partyjnej, dopatrzyłem się tej jasnej i jawnej dla mnie struktury. Zaczyna się to oświadczeniem, że zaczynał w horrorach i w zasadzie na prawach kody tym oświadczeniem kończy się. Siódma cząstka poematu jawi się jako dodatek-epilog. Odsłaniający prawdziwe intencje, tak zwane prawdziwe oblicze bohatera, jego niezwykłą w tym bełkocie, stylizowanym słowotoku – samotność, jego cichą prośbę, jego wyciągnięcie ręki… po „odzyskaniu wzroku, słuchu, woni”. Po odzyskaniu świata w nowych realiach i proporcjach.
A w międzyczasie (przecież to pół życia!) było zagalopowanie, zatracenie się w nieustannych zmianach, rolach, gonitwie min, masek, kostiumów. „Zaczynałem w horrorach” (przyszedłem do ciebie literaturo polska z innej, bocznej, nie uznawanej dotąd strony, od strony kultury masowej, od kuchni… filmowej), „poskromiłem Tekielego” (w oryginale jest Trockiego, wybaczcie te dioptrie), czyli dałem odpór uroszczeniom maszynki do wykrawania eleganckich wdzianek pokoleniowych, stosunkowo szybko porzuciłem klasyczny repertuar (i to jak porzucił, w jakże niezwykłym stylu, nigdy nie zapomnę owego pierwotnego hasła bojowego – „tendupekHerbert” [w rzeczywistości autorem „pierwotnego hasła bojowego” jest Miłosz Biedrzycki: patrz sprostowanie pod tekstem – przyp. red.]), „nie wspomniałem jeszcze o kreskówkach, ale kreskówki to nie moja specjalność” (moja też nie, więc nie wiem, o co chodzi, ale na pewno o coś chodzi, bo Foks nie jest z tych, żeby w ogóle o nic nie chodziło, o!, to szczwany lis), „za próbę wydymania Małgorzaty” (czyli sztuki wysokiej, czyli literatury) „trafiłem na dwa tygodnie do aresztu” (zgadza się – jego poezja bywa niezwykle sekowana w różnych nadętych a uczonych gremiach pod hasłem „na co ta młoda poezja sobie pozwala na przykład Foks”), a ja po prostu jestem, który jestem, gram, kogo gram – wiersz wychodzi ze mnie, ale nie wiem którędy, i nigdy nie wraca, tak jak film wychodzi z kina i nigdy nie wraca – jakby powiedział Andrzej albo Ezra. Zaczynałem w horrorach, skończę w horrorach i serialach, wrócę na zdrowe i normalne łono kultury masowej jako gwiazdor tasiemców na wszystkich kanałach, będę pisał scenariusze kreskówek, to lepsze niż te wasze wiersze. Z tym do was przychodzę sam jak palec, chwilowo ślepy i oniemiały, zastanawiający się na którego postawić konia, który mówi, ale na szczęście nie interpretuje moich wierszy. Sic!
4
Stawiałem na Darka w prywatnych wyścigach pod hasłem, kto pierwszy użyje frazy „Niczego o mnie nie ma w internecie”. Nie zawiodłem się. I nawet nie zastanawiałem się, kto jednym dziarskim cięciem utnie wszelkie dyskusje na temat „wiersza ponowoczesnego”. To było oczywiste. Darek Foks nadal pozostaje mistrzem tego typu „użyć i montaży”. Krytyk się cieszy, bo nie na darmo produkuje swoje definicje. Przynajmniej będzie to użyte i ktoś coś z tym zrobi, potraktuje poważnie. W tym wydaniu podejście poważne wygląda dla niewtajemniczonych na „niepoważne”. Ja natomiast nauczyłem się czytać te wiersze bardzo poważnie. Śmieję się dla formy, chichoczę z cicha, natomiast w środku odbywa się rozmowa, „gardłowa lektura”, poważne czytanie.
Wydaje mi się, że coś jednak zaszło, że życie dało „Darkowi” popalić (a demokracja i jej w polskim wydaniu szemrane rytuały zdążyły go zmęczyć), że zaczyna być totalnie wkurwiony na instytucjonalność i jej wszechobecną frazeologię, i bohater nowych wierszy już sobie nie radzi ze „społeczno-polityczną irytacją”, że zaczyna na „swój satyryczny” sposób towarzyszyć losom… III Rzeczypospolitej. Wiem, brzmi to niesmacznie. Ale cóż mam zrobić z tym swoim wrażeniem dotyczącym nowych wierszy nadesłanych emailem? Pośród nich są i te kontynuujące stary styl zabawnego zapisywania przypadków codzienności, różnych upierdliwych drobiazgów codziennych, z którymi toczy się prawdziwe boje językowe. Szukanie dyskietki, żeby coś wysłać, zgubienie adresu internetowego, a ten nieszczęsny był na karteczce, która wyprała się z całym ciemnym praniem itd. I tę prywatność zaczyna zagłuszać jakiś szczególny, prawie agresywny ton publicystyczny, zaczyna zalewać nas… Jakbym czytał Nie w szlachetniejszej, bardziej wysublimowanej, odmianie. Pojawiła się antyklerykalna, antypaństwowa, antyadministracyjna, antyPITowa zajadłość. Te nowe wiersze są czułe jak barometr, reagują żywiołowo i spontanicznie, nad wyraz zjadliwie. Koalicje i ich ciemne sprawki, gazetowa emfaza, lokalne rozgrywki partyjne, frazeologia wciskająca się drzwiami, oknami i telewizorami, ta fiskalno-medialna nowomowa cholerna. To tylko ułamek tego, co nadeszło, pewien szczątek dryfujący pośród piany – wiersz Foksa działa jak oczyszczalnia ścieków, osadnik nieczystości. (Bo również oczyszcza czytelnika z nadmiaru, z przesady, dzięki czemu pewne rzeczy wracają do swych rozmiarów i na swoje miejsce – wydrwione, oczyszczone). Nasze czasy widać jak na dłoni. Pokazuje się syf. Robi się z tego poezję. Rzeźby z syfu. Z zatrutej śliny polityka, z gęb „za lud krzyczące”, z autorytetów i sław, które już jutro okażą się czymś upaprane, z księdza proboszcza społecznika, który ma słabość do młodzieńczych odbytnic. Publicystyczny zrobił się Foks, zaangażowany. Dopadły go gazety i odbijają się czkawką, ale panuje nad tym, chłoszcze. Dryfuje w stronę niezwykłej, ponowoczesnej satyry. Dyżurny satyryk tego pokolenia? Mówię o kilku nowych wierszach (z tomu Sonet drogi) rozgrywających się tu i teraz, w języku „tu i teraz”, w którym „Bułgarki nie dają za wygraną” i cały naród pasjonuje się przypadłościami „syna Lecha Wałęsy”, zaś „Olbrychski przeżywa porażkę Gołoty” i informuje o tym za pośrednictwem prasy, a zastępca burmistrza w dowolnym mieście otwiera jakiekolwiek muzeum. Muzeum Masowych Przeżyć. Muzeum Upublicznionych Doznań i Skretyniałego Języka. Muzeum Publicznych Rytuałów. Wszyscy jesteśmy w tym muzeum.
Poeta to osobnik, który wychodzi z niego pierwszy, staje z boku i robi zdjęcia. Bo mu się nie podoba.
5
Tu miało być podsumowanie, ale poszło się je, jeżyć na stronie, stwierdziwszy, że nie ma miejsca dla niego. Migotliwy i błyskotliwy twór pod nazwą „poezja Foksa” wije się jak piskorz i żaden więcierz się go nie ima, czyli z trudem podpada pod jakiekolwiek definicje i inne okrągłe hasełka. Intuicyjnie czuje się wyjątkowość i zagadkową (jakby zaśmiewającą się z siebie) świetność tych tekstów, ale co z tego, gdzie są formuły, które temu zaświadczą?
Przynajmniej próbowałem.
Bardzo przepraszam Pana Miłosza Biedrzyckiego za omyłkowe przypisanie słów „ten dupek herbert” (wypowiedzianych przez bohatera jednego z Jego wierszy) Panu Dariuszowi Foksowi. W książkowym wydaniu tekstu „Foks. Dziwny jest ten wiersz” postaram się ten błąd naprawić.
Karol Maliszewski