recenzje / IMPRESJE

Foks, dziwny jest ten wiersz

Karol Maliszewski

Esej Karola Maliszewskiego poświęcony książce Przecena map Darka Foksa.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1

Poczu­cie dziw­no­ści ist­nie­nia wier­sza i pró­ba zama­chu na jego odwiecz­ną trwa­łość to głów­ne cechy gestu poetyc­kie­go cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla pono­wo­cze­sne­go skrzy­dła naj­now­szej poezji pol­skiej. Moż­na to nazwać swo­istą „pra­cą u pod­staw wier­sza”, gdyż w stan zawie­sze­nia wtrą­ca się tra­dy­cję epi­ste­mo­lo­gii poetyc­kiej kreu­ją­cej tzw. „głos wio­dą­cy”, pod­su­wa­ją­cy mode­le i war­to­ści, war­to­ścio­we sche­ma­ty odczu­wa­nia, rozu­mie­nia, pozna­wa­nia. Gdy czy­ta się wier­sze nie­któ­rych mło­dych poetów, to jasnym się sta­je, że ścież­ką ocze­ki­wa­nia na epi­fa­nię (lub heu­re­zę o patrio­tycz­no-ojczyź­nia­nym wydźwię­ku) dale­ko nie zaj­dzie­my, a naj­wy­żej zabrnie­my w celo­wo spro­ku­ro­wa­ną śle­pą ulicz­kę. Jeże­li wiersz nowo­cze­sny czy awan­gar­do­wy, jaw­nie kłó­cąc się z emo­cjo­nal­nym wzor­cem roman­tycz­nym i post­ro­man­tycz­nym, usi­ło­wał zbu­do­wać i zbu­do­wał nowy model prze­ży­cia lirycz­ne­go, to wiersz – jak go nazy­wam – pono­wo­cze­sny jest na razie nie­ja­sną inten­cją szu­ka­ją­ce­go swe­go wyra­zu, prze­śmiew­cze­go nasta­wie­nia nie­któ­rych mło­dych poetów.

Wier­sze pono­wo­cze­sne są w sen­sie antro­po­lo­gicz­nym zamknię­te, a w sen­sie socjo­lo­gicz­nym otwar­te. Rzad­ko, albo wca­le, spo­ty­ka się w nich pró­bę dia­lo­gu z rze­czy­wi­sto­ścią trans­cen­dent­ną, nato­miast aż „gotu­je się” w nich od nawią­zań, przy­wo­łań i odwo­łań śro­do­wi­sko­wych, spo­łecz­nych, lokal­nych, pry­wat­nych, miesz­czą­cych się w krę­gu tzw. „małe­go wymia­ru”. Brak poro­zu­mie­nia z natu­ral­ną potrze­bą trans­cen­den­cji to jed­na stro­na opi­sy­wa­ne­go zja­wi­ska. Wią­że się to z cen­tral­ną kwe­stią tak prze­ze mnie rozu­mia­nej pono­wo­cze­sno­ści. Na sta­bil­ność i okre­ślo­ność tek­stu pada cień nie­zbor­no­ści, nie­do­wiar­stwa i scep­ty­cy­zmu co do roli i zna­cze­nia sztu­ki. Doży­li­śmy cza­sów zała­ma­nia dotych­cza­so­we­go wzor­ca meta­fi­zycz­ne­go, kreu­ją­ce­go pro­ste hie­rar­chie ukła­da­ją­ce się logicz­nie wokół aksjo­lo­gicz­ne­go cen­trum. Pono­wo­cze­sność w tym sen­sie jest sta­nem psy­chicz­nym, jako­ścią psy­cho­lo­gicz­ną, któ­ra sygna­li­zu­je nie­wia­rę w sens cało­ści i całość sen­su. Być może nic to nowe­go w histo­rii ducho­wo­ści, któ­ra po okre­sach eufo­rii i wia­ry w okre­ślo­ny porzą­dek postę­pu i nowo­cze­sno­ści odno­to­wy­wa­ła następ­nie spa­dek pro­gra­mo­twór­cze­go napię­cia, „pono­wo­cze­sne doły psy­chicz­ne”, na dnie któ­rych fer­men­tu­jąc wypusz­cza­ła się z wol­na rośli­na nowe­go ładu. Temu roz­gar­dia­szo­wi przy­pa­tru­je się zazwy­czaj wiersz, on nawet jest pierw­szym jego zwia­stu­nem.

Jedy­na do tej pory książ­ka poetyc­ka w ramach serii sygno­wa­nej przez mie­sięcz­nik Twór­czość ujrza­ła świa­tło dzien­ne w 1994 roku. Był nią tomik Wier­sze o fry­zje­rach autor­stwa Dar­ka Fok­sa. Autor chce pozo­stać na zawsze Dar­kiem, a nie ofi­cjal­nym Dariu­szem. Powie ktoś, że to dzie­ci­na­da i bła­zeń­stwo, innym być może spodo­ba się ta posta­wa bez­kom­pro­mi­so­we­go „mło­dzia­ko­wa­nia”. Bo wła­śnie coś takie­go odby­wa się w tej książ­ce. Usta­wia się świat w per­spek­ty­wie kogoś świa­do­mie nie­po­waż­ne­go, w sty­li­zo­wa­nej nie­doj­rza­ło­ści, testu­jąc dotych­cza­so­wą tra­dy­cję, w tym tak­że histo­rycz­no­li­te­rac­ką, poetyc­ką. Tak dzie­je się na przy­kład w wier­szu zaty­tu­ło­wa­nym „Kop­niak w dupę dla Mać­ka Cheł­mic­kie­go”, opa­trzo­nym zna­mien­nym i wie­le wyja­śnia­ją­cym mot­tem z listu Jame­sa Joy­ce­’a do bra­ta: „szcze­rze mówiąc kop­nia­ki w dupę dla wszyst­kich doko­ła”. Podob­ny mecha­nizm fun­do­wa­nia wypo­wie­dzi na sytu­acji wią­żą­cej się z innym tek­stem bądź fak­tem lite­rac­kim zna­leźć moż­na w utwo­rach: „Tłu­ma­cząc Pana Tade­usza na buł­gar­ski”, „Nie­uda­na pró­ba wyja­śnie­nia auto­ro­wi Balu mane­ki­nów zasa­dy dzia­ła­nia tele­wi­zo­ra”, „Sara­je­wo w ogniu”. Bywa, że w utwo­rach Fok­sa punk­tem ini­cju­ją­cym mono­log sta­je się wyrwa­ny z kon­tek­stu strzęp gaze­to­we­go beł­ko­tu, frag­ment tele­wi­zyj­ne­go pro­gra­mu czy fil­mu, zasły­sza­na roz­mo­wa, prze­czy­ta­ny wiersz. Śro­do­wi­sko­wa plot­ka, napis na blo­ku, ulot­ka wrzu­co­na do skrzyn­ki.

W wier­szu „Udrę­ka i eks­ta­za” wyko­rzy­sta­no wzo­rzec ryt­micz­ny sesty­ny, trak­tu­jąc go jako para­dok­sal­ny wehi­kuł dla nowych, nie­przy­sta­ją­cych tre­ści – podob­ne rze­czy robił wcze­śniej Boh­dan Zadu­ra, roz­sze­rza­jąc for­mu­łę sone­tu. Humor wyzwa­la­ją­cy się przy oka­zji tych for­mal­nych zde­rzeń jest wyso­kiej pró­by. For­ma sesty­ny roz­ma­wia w spo­sób nie­zwy­kle zabaw­ny z for­mą pra­wie kaba­re­to­we­go mono­lo­gu. Na pierw­szym pla­nie toczy się roz­pra­wa z pew­nym sty­lem bycia w kul­tu­rze, któ­ry posłu­gu­je się ogól­ni­ka­mi i sche­ma­ta­mi, któ­ry two­rzy okrą­głe for­my ryt­micz­ne i okrą­głe zda­nia typu „duże zain­te­re­so­wa­nie, z jakim w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Kana­dzie spo­ty­ka się haiku”. Te fak­ty kul­tu­ry zde­rza­ją się z pry­wat­no­ścią boha­te­ra. Zamie­nia je on w zabaw­ne prze­ci­wień­stwo, natych­miast je kary­ka­tu­ru­je. W tym kon­tek­ście każ­dy wiersz Fok­sa odkry­wa jakiś rodzaj moż­li­wej kary­ka­tu­ry­za­cji fak­tu pod­su­wa­ne­go przez ofi­cjal­ność, przez ofi­cjal­ną kul­tu­rę, któ­ra wpa­da tym samym w mecha­nizm zdzie­ra­nia z niej ilu­zji i powa­gi, pod­kre­śla­nia w niej tego, co bez­myśl­ne, mecha­nicz­ne i fał­szy­we. Poezja Fok­sa jest jed­ną wiel­ką kłót­nią z obie­go­wo­ścią, z fra­ze­sem, z pospo­li­to­ścią i łatwy­mi for­muł­ka­mi dyk­to­wa­ny­mi koniecz­no­ścią usta­na­wia­nia pew­ne­go zaso­bu wie­dzy do zdo­by­cia. Śro­do­wi­skiem fil­tru­ją­cym zasta­ny, cią­gle powięk­sza­ją­cy się śmiet­nik kul­tu­ro­wych decy­zji jest pry­wat­ność, ta gwał­tow­nie dookre­śla­ją­ca się z wier­sza na wiersz pod­sta­wo­wa wła­sność. Ofi­cjal­nej kul­tu­rze sko­ja­rzo­nej z zadę­ciem i pusto­sło­wiem, prze­ciw­sta­wia się szorst­kie kolo­kwia­li­zmy, budu­je się z nich zapo­rę, przez któ­rą nie są w sta­nie prze­nik­nąć żad­ne gór­no­lot­nym języ­kiem wyra­żo­ne uprosz­cze­nia oraz – z dru­giej stro­ny – ckli­wa łatwi­zna sen­ty­men­tal­nych bana­łów, skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­nych wyznań. W osta­tecz­no­ści eks­ta­tycz­ny rytm upo­rczy­wie powra­ca­ją­cej myśli, obok któ­rej prze­su­wa­ją się na ekra­nie pry­wat­nej gro­te­ski infor­ma­cje o sta­nie emo­cjo­nal­nym boha­te­ra żąda­ją­ce­go widze­nia uko­cha­nej oso­by i pacz­ki papie­ro­sów, nie może być niczym innym, jak tyl­ko bła­zeń­stwem uda­ją­cym powa­gę (czy­stej wody per­sy­fla­żem), któ­re­go pra­źró­deł nale­ży szu­kać w poezji ame­ry­kań­skiej, ale rów­nież w pro­zie Gom­bro­wi­cza i Mroż­ka, a tak­że nie­któ­rych tek­stach Gał­czyń­skie­go i kolek­cjo­ner­skich pasjach Tuwi­ma zwią­za­nych z dziw­no­ścią mowy i oby­cza­ju.

2

Wszyst­kie wier­sze Dar­ka Fok­sa z dru­gie­go tomu Mister­ny tren wyglą­da­ją na wier­sze oko­licz­no­ścio­we. Oko­licz­no­ścio­we, pole­micz­ne, zaan­ga­żo­wa­ne. Foks wydał książ­kę świad­czą­cą o tym, że śle­dzi, wczu­wa się, inter­we­niu­je, bie­rze udział i zabie­ra głos w bie­żą­cym życiu lite­rac­kim. Tak jak­by już nie mógł napi­sać cze­goś nie powią­za­ne­go taj­ną nicią z aktu­al­ny­mi dys­ku­sja­mi i ście­ra­ją­cy­mi się sta­no­wi­ska­mi. Zagę­ści­ło się pole alu­zyj­nych odwo­łań, zaci­snę­ły się poetyc­kie przy­jaź­nie i anty­pa­tie. W związ­ku z książ­ką Fok­sa może powstać wra­że­nie, że szy­der­stwo musi mieć swo­ją bez­po­śred­nią inspi­ra­cję, jakąś kon­kret­ną, wybit­nie iry­tu­ją­cą, pod­sta­wę. Może nią być styl czy tzw. duch nie­któ­rych prze­ja­wów naj­now­szej kul­tu­ry. Z czym – albo z kim – pole­mi­zu­je boha­ter Fok­sa? Zawsze i wszę­dzie, w każ­dej sytu­acji: ze ste­reo­ty­pa­mi. Krew go zale­wa na widok (i na dźwięk) zbyt łatwych uogól­nień, uprosz­czeń, usta­leń. Wszyst­ko, co sili się na sta­now­czość w kul­tu­rze (szcze­gól­nie w życiu lite­rac­kim), spo­ty­ka się z nie­mi­ło­sier­ną chło­stą. Tytu­ło­wy wiersz ujaw­nia zaże­no­wa­nie zwią­za­ne z dzia­łal­no­ścią kry­ty­ków i odbie­ram go rów­nież jako zja­dli­wą wyciecz­kę pod wła­snym adre­sem:

Ścią­gną­łem z niej sza­ry post­mo­der­nizm
i koron­ko­wy o’ha­ryzm.
Moja pra­wa dłoń spo­czę­ła na jej lewym kla­sy­cy­ście,
a lewa zaję­ła się pra­wym bar­ba­rzyń­cą.

Ten wiersz demon­stru­je tak­że iry­ta­cję zwią­za­ną z idio­tycz­ną dzia­łal­no­ścią pro­mo­cyj­ną mass mediów kreu­ją­cych swo­je papie­ro­we wiel­ko­ści. Te sza­lo­ne ciot­ki (np. Tele­wi­zja Pol­ska i Gaze­ta Wybor­cza) jawią się w świe­tle gro­te­ski Fok­sa jako skre­ty­nia­łe i nadę­te histe­rycz­ki, rzu­ca­ją­ce posęp­ny i zafał­szo­wu­ją­cy cień na czy­stość walu­ty krą­żą­cej obec­nie na lite­rac­kim ryn­ku. Z kolei dzię­ki wier­szo­wi „Ame­ry­ko” moż­na roz­ko­szo­wać się kapi­tal­ną kpi­ną z tzw. „kra­kow­skiej szko­ły pisa­rzy” czy­li Pody­plo­mo­we­go Stu­dium Lite­rac­ko-Arty­stycz­ne­go przy Insty­tu­cie Filo­lo­gii Pol­skiej Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. Wiersz zda­je się suge­ro­wać, że tego rodza­ju ofi­cjal­ne pomy­sły na wylę­gar­nie pisar­skie dadzą się postrze­gać w kate­go­riach kul­tu­ro­wej ano­ma­lii, cha­rak­te­ry­zu­ją­cej cza­sy prze­ło­mów. (Gdy­by ten wiersz pisał Krzysz­tof Jawor­ski, rzu­cił­by jesz­cze kąśli­wą alu­zję w stro­nę sowiec­kich szkó­łek pisar­skich.) Dalej idąc, nie spo­sób nie wytro­pić zja­dli­wej nie­chę­ci auto­ra-boha­te­ra do kurio­zal­nej for­my pisar­skiej, jaką jest w jego mnie­ma­niu – haiku. Tu i ówdzie napo­ty­ka­my na śla­dy krwa­wej łaź­ni, jaką urzą­dza się tej for­mie… i w ogó­le for­mom, for­ma­li­za­cji, for­mal­no­ści, „pier­do­lo­nej for­ma­li­nie lite­rac­kiej”, sko­ru­pom i skost­nie­niom, klu­bom i sto­wa­rzy­sze­niom, miło­śni­kom i miło­śnicz­kom, cza­so­pi­smom i alma­na­chom, nur­tom i ugru­po­wa­niom, for­ma­cjom, poko­le­niom, opcjom etc. Wie­le na ten temat maj­stersz­ty­ko­wo cel­nej żół­ci wyla­no w wier­szu „Brze­zi­na”. Żółć leje się stru­mie­nia­mi, ale jest dziw­nie słod­ka. Foks stał się bar­dziej zro­zu­mia­ły. Ogól­nie zro­zu­mia­ły, nie mam na myśli tajem­ni­czych szcze­gó­li­ków, bo wiem, że po pro­stu w danym momen­cie „nie kumam bazy”, jestem spóź­nio­ny o poko­le­nie. Poety­ka komik­su i wide­okli­pu, nakła­da­nie się obra­zów i tek­stów (poda­wa­nych jak­by w swo­istych „dym­kach”) nie są mi obce, ale bywa­ją chwi­le, że pew­ne inten­cje jed­nak giną mi z załza­wio­nych oczu. Głów­ną inten­cją jest opo­wia­da­nie, stwo­rze­nie skoń­czo­nej, wyra­zi­stej (i z jaja­mi) nar­ra­cji na tajem­ni­czym przy­de­chu i uśmie­chu, z nie­do­po­wie­dze­nia­mi łapa­ny­mi w lot przez naj­bliż­szych przy­ja­ciół, kon­su­men­tów i użyt­kow­ni­ków ana­lo­gicz­ne­go idio­mu. Kla­sycz­nym tego wyra­zem jest zna­ko­mi­ty tekst dedy­ko­wa­ny Boh­da­no­wi Zadu­rze na pięć­dzie­sią­te uro­dzi­ny („Zamiast haiku”). To wła­śnie ten poemat w swej skry­to­ści okre­śla całą książ­kę, jej jakość i war­tość. To wła­śnie on powi­nien uży­czyć jej tytu­łu: „Podwój­ny Gon­za­les”. Wszyst­ko to, co się roz­wi­ja w prze­strze­ni miesz­ka­nia, blo­ku, osie­dla. Mię­dzy tele­wi­zo­rem, książ­ką, cza­so­pi­smem. Wizje­rem w drzwiach i win­dą. Obok kuwe­ty, psa, kota. I jesz­cze scen­ki ze skle­pu czyn­ne­go całą dobę. Rzad­ko spo­ty­ka­na zja­dli­wa pre­cy­zja wyra­ża­nia total­no­ści bana­łu. Pre­cy­zyj­ny jest tu obser­wa­tor i jego dale­ko do przo­du wysu­nię­ta pla­ców­ka. Cho­dzi o język, któ­ry jest jak klucz do nowe­go świa­ta. Wła­ści­wie jak wytrych, ponie­waż cha­rak­te­ry­zu­je się wie­lo­ścią moż­li­wych użyć i prze­żyć. Jest gięt­ki, płyn­ny, dyna­micz­ny, goto­wy się w każ­dej chwi­li odciąć, zawi­snąć na wło­sku nowe­go, prze­wrot­ne­go zna­cze­nia. Jego płyn­ność bie­rze się chy­ba ze spo­so­bu łącze­nia idio­mów i kodów, zmie­sza­nia tele­wi­zyj­no-gaze­to­wej pap­ki z żywą, potocz­ną mową, prze­świe­tla­ną alu­zyj­nie tzw. „wyso­ko­li­te­rac­ki­mi odnie­sie­nia­mi”. „Co opo­wia­da” wią­że się nie­odwo­łal­nie i szcze­gól­nie moc­no z „jak opo­wia­da”, pierw­sze z dru­gie­go wyni­ka – i tu chy­ba jest ta naj­więk­sza ory­gi­nal­ność, zasłu­ga stwo­rze­nia nowe­go języ­ka poetyc­kie­go, nowe­go mówie­nia i obra­zo­wa­nia.

Nikt nie może z całą pew­no­ścią napi­sać, że wie, o co cho­dzi w wier­szach Fok­sa. Może jedy­nie Boh­dan Zadu­ra był­by naj­bliż­szy rze­ko­mej praw­dy. Nam pozo­sta­je kon­fa­bu­lo­wa­nie razem z boha­te­rem, choć nara­ża­my się na następ­ne uszczy­pli­wo­ści auto­ra. Tym samym infor­mu­ję, że kry­ty­ka tema­tycz­na upa­da na obie łopat­ki i gło­si w kon­wul­sjach bez­rad­ność swo­ją, jak rów­nież swej sio­strzycz­ki, kry­ty­ki bio­gra­ficz­nej. Jeże­li bio­gra­fia, to tyl­ko ducho­wa. Jak do niej dotrzeć obok wier­szy? Prze­czy­ta­łem wywiad z auto­rem zamiesz­czo­ny w Nowym Nur­cie. Tro­chę się zesta­rzał w kon­tek­ście naj­now­szych utwo­rów. Bar­dzo dużo do myśle­nia dała mi wypo­wiedź Fok­sa w związ­ku z publi­ka­cją w pra­sie (nie pamię­tam gdzie) wier­sza „Dzień w któ­rym zaba­wi­łem się jak doro­sły”. Jego roz­my­śla­nia na temat chy­bio­nej recep­cji o’ha­ry­zmu wyda­ją się bar­dzo cie­ka­we. Rze­czy­wi­ście, zmi­to­lo­gi­zo­wa­no zja­wi­sko i nazwi­sko, zeszpe­co­no i uprosz­czo­no. Być może jest tak, że praw­dzi­wy, rze­tel­nie pogłę­bio­ny o’ha­ryzm dopie­ro nad­cho­dzi, a książ­ka Fok­sa jest jego for­pocz­tą, awan­gar­do­wym zwia­stu­nem „poważ­ne­go potrak­to­wa­nia nowo­jor­skich źró­deł”.

Mam wra­że­nie, że waż­ność pro­po­zy­cji skier­nie­wic­kie­go poety ujaw­nia się naj­bar­dziej w tych miej­scach, w któ­rych resty­tu­owa­ny przez nie­go „praw­dzi­wy o’ha­ryzm” zagęsz­cza się aż do absur­du i wpa­da we wła­sny cudzy­słów. „Wyż­sza szko­ła jaz­dy”, jaką prak­ty­ku­je Foks, wyni­ka wła­śnie z teo­rii zacie­śnia­ją­cych się, ogni­sku­ją­cych się, lustrza­nych obśmiań, kontr i znie­sień. Jest to po pro­stu gro­te­ska do wie­lo­krot­nej potę­gi. Chwi­le pew­no­ści są tu naj­rza­dziej spo­ty­ka­ne w całej współ­cze­snej poezji. Taka jaz­da bez trzy­man­ki z utrzy­man­ką na kola­nach… czy­li coś pach­nie zna­jo­mo, coś jest na rze­czy, sytu­acja roz­wi­ja się nor­mal­nie, spo­koj­nie poga­nia­na bły­sko­tli­wym języ­kiem, ale wszyst­ko koń­czy się w nie­sa­mo­wi­cie splą­ta­nych mali­nach. Jed­ni są „uha­ha­ni” po pachy, inni smut­nie­ją i poszczą, a potem dra­ma­tycz­nie pyta­ją we Fron­dzie albo czymś w tym sty­lu – jak to, na miły Bóg, z tą mło­dą poezją jest? Śmiech, per­li­sty śmiech przez teatral­ne łzy, per­ma­nent­na zaba­wa. Kry­ty­ko­wi pozo­sta­ją jakieś „Modli­twy dup­ka” w drżą­cych rękach – żeby przed­wcze­śnie nie cie­szył się, że odkrył kal­kę z O’Ha­ry. Dwa wer­sy dalej: kal­ka się marsz­czy, bo co z tego, że poda­no miej­sce, dzień i godzi­nę, kie­dy nie ma praw­dzi­wej wia­ry w sens poetyc­kie­go pro­to­ko­ło­wa­nia, nie ma melan­cho­lii i choć­by tyl­ko uda­wa­nej powa­gi.

3

Następ­na książ­ka poety ze Skier­nie­wic to żar­to­bli­wy eks­pe­ry­ment z Poun­dow­sko-Sosnow­ską dedy­ka­cją wstęp­ną – „Ear­th­lin­go­wi z pokło­nem, lichwie na pohy­bel”. Wyja­śniam nie­zo­rien­to­wa­nym, że pod pseu­do­ni­mem „Ear­th­ling” dru­ko­wał w Odrze felie­to­ny Andrzej Sosnow­ski, zaś zwrot „lichwie na pohy­bel” brzmi tak, jak­by został wyję­ty z pism świet­ne­go poety i mało świet­ne­go anty­se­mi­ty – Ezry Poun­da. Nie­daw­no wyszły jego Can­tos w fascy­nu­ją­cym tłu­ma­cze­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go. Kółecz­ko się zamy­ka.

Ezra Pub, wyda­ny w legnic­kiej serii bar­ba­rzyń­cy i nie, to dow­cip­ny mono­log w sied­miu odsło­nach, sied­mio­czę­ścio­wy poemat quasi-saty­rycz­ny, któ­re­go boha­ter jawi się jako por­te-paro­le skry­wa­nych (już teraz nie) przez auto­ra pra­gnień doty­czą­cych pra­cy w „szoł­biz­ne­sie”. Ten ktoś krę­ci się przy fil­mie albo raczej tyl­ko wyświe­tla na swe nie­udacz­nic­two natręt­ne marze­nia, żeby być cho­ciaż lichym try­bi­kiem w kine­ma­to­grafcz­nej machi­nie. Prze­chwa­la się swy­mi uro­jo­ny­mi rola­mi w jakichś uro­jo­nych fil­mach. Muszę powie­dzieć, że uśmia­łem się ser­decz­nie, a wstęp­nie sądzi­łem, że to dow­ci­py tyl­ko dla Zadu­ry, Sosnow­skie­go, Pió­ry i jesz­cze kil­ku. Pomy­li­łem się, to są dow­ci­py dla wszyst­kich, cho­ciaż w manie­rze „gryp­su (dla) do Rodzi­ny Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”. Facet jest nie­sa­mo­wi­ty, to zna­czy boha­ter, acz­kol­wiek autor też tro­chę, że zmaj­stro­wał takie­go „dusioł­ka” (bo mało się nie udu­si­łem ze śmie­chu). Wszyst­ko roz­gry­wa się w języ­ku, w jego przy­zwy­cza­je­niach, i pły­nie ten sło­wo­tok i pły­nie, wyda­je się, że nic go nie jest w sta­nie zatrzy­mać. Facet-boha­ter toku­je nie­sa­mo­wi­cie, szko­da że w pew­nym momen­cie znu­dzo­ny autor wyłą­cza go w poło­wie, a on się dopie­ro roz­krę­cał. Foks napi­sał wła­ści­wie mono­dram, wymam­ro­ta­ny mono­log zakrę­co­ne­go (na rau­szu?) face­ta przy kon­tu­arze w pubie EZRA (w środ­ku, wewnątrz), tyl­ko że nie widzę akto­ra, któ­ry­by potra­fił ide­al­nie wejść w poety­kę takie­go roz­bu­cha­ne­go pasti­szu, per­sy­fla­żu. Może sam Darek, ale musiał­by jesz­cze dopi­sać, bo tro­chę mało tek­stu na praw­dzi­wy mono­dram.

Wróć­my do poema­tu. Bo to jed­nak poemat. Zachwy­ci­ła mnie ele­gan­cja struk­tu­ry. A widzę (prze­pra­szam za te minus sześć w oczach) i opi­su­ję ową z pozy­cji sta­ty­sty. Czy­li kogoś tro­chę z boku. Foks i boha­ter jego krę­cą ten film (kolej­ny film w wer­sach), a ja tyl­ko żało­śnie przy tym podry­gu­ję. Odno­szę jed­nak wra­że­nie, że łapię coraz wię­cej. Coraz wię­cej docie­ra do sta­ty­sty. Po pierw­sze – Darek Foks nie jest poetą. Jest raczej sce­na­rzy­stą, któ­re­go sce­na­riu­sze nie miesz­czą się w kla­sycz­nych linij­kach, więc uży­wa tak zwa­ne­go wier­sza. Po dru­gie – Darek Foks jest samot­ny w tym, co robi. Czu­je się samot­ny jako poszu­ku­ją­cy poeta, jako eks­pe­ry­men­ta­tor. I wresz­cie nazy­wa to wprost – „z tym do was przy­cho­dzę, chło­pa­ki”. Potrze­bu­je kogoś, kto by go zro­zu­miał, szu­ka udzia­łow­ców, wyro­zu­mia­łych i rozu­mie­ją­cych współ­uczest­ni­ków jego hap­pe­nin­gu, jego cio­su w ser­ce nadę­tej i zgrzy­bia­łej pol­skiej poezji zatwar­dzia­le kle­pią­cej bogo­oj­czyź­nia­ne modli­twy. Stąd dia­lek­ty­ka „wnę­trze-zewnę­trze” – wycho­dzić na zewnątrz, wcho­dzić do wnę­trza (i sie­dzieć w tym pubie), zdej­mo­wać oku­la­ry (na chwi­lę ślep­nąć, zapo­mi­nać) i zakła­dać je na powrót, żeby doj­rzeć, żeby coś tam na zewnątrz zama­ja­czy­ło. W sty­li­zo­wa­nych na idio­tycz­ne przy­go­dach głod­ne­go sła­wy boha­te­ra, któ­ry grał w stu sied­miu fil­mach i przyj­mo­wał każ­dą rolę, nawet auto­ma­tycz­ne­go sekre­ta­rza gmin­nej orga­ni­za­cji par­tyj­nej, dopa­trzy­łem się tej jasnej i jaw­nej dla mnie struk­tu­ry. Zaczy­na się to oświad­cze­niem, że zaczy­nał w hor­ro­rach i w zasa­dzie na pra­wach kody tym oświad­cze­niem koń­czy się. Siód­ma cząst­ka poema­tu jawi się jako doda­tek-epi­log. Odsła­nia­ją­cy praw­dzi­we inten­cje, tak zwa­ne praw­dzi­we obli­cze boha­te­ra, jego nie­zwy­kłą w tym beł­ko­cie, sty­li­zo­wa­nym sło­wo­to­ku – samot­ność, jego cichą proś­bę, jego wycią­gnię­cie ręki… po „odzy­ska­niu wzro­ku, słu­chu, woni”. Po odzy­ska­niu świa­ta w nowych realiach i pro­por­cjach.

A w mię­dzy­cza­sie (prze­cież to pół życia!) było zaga­lo­po­wa­nie, zatra­ce­nie się w nie­ustan­nych zmia­nach, rolach, goni­twie min, masek, kostiu­mów. „Zaczy­na­łem w hor­ro­rach” (przy­sze­dłem do cie­bie lite­ra­tu­ro pol­ska z innej, bocz­nej, nie uzna­wa­nej dotąd stro­ny, od stro­ny kul­tu­ry maso­wej, od kuch­ni… fil­mo­wej), „poskro­mi­łem Tekie­le­go” (w ory­gi­na­le jest Troc­kie­go, wybacz­cie te diop­trie), czy­li dałem odpór urosz­cze­niom maszyn­ki do wykra­wa­nia ele­ganc­kich wdzia­nek poko­le­nio­wych, sto­sun­ko­wo szyb­ko porzu­ci­łem kla­sycz­ny reper­tu­ar (i to jak porzu­cił, w jak­że nie­zwy­kłym sty­lu, nigdy nie zapo­mnę owe­go pier­wot­ne­go hasła bojo­we­go – „ten­du­pe­kHer­bert” [w rze­czy­wi­sto­ści auto­rem „pier­wot­ne­go hasła bojo­we­go” jest Miłosz Bie­drzyc­ki: patrz spro­sto­wa­nie pod tek­stem – przyp. red.]), „nie wspo­mnia­łem jesz­cze o kre­sków­kach, ale kre­sków­ki to nie moja spe­cjal­ność” (moja też nie, więc nie wiem, o co cho­dzi, ale na pew­no o coś cho­dzi, bo Foks nie jest z tych, żeby w ogó­le o nic nie cho­dzi­ło, o!, to szczwa­ny lis), „za pró­bę wydy­ma­nia Mał­go­rza­ty” (czy­li sztu­ki wyso­kiej, czy­li lite­ra­tu­ry) „tra­fi­łem na dwa tygo­dnie do aresz­tu” (zga­dza się – jego poezja bywa nie­zwy­kle seko­wa­na w róż­nych nadę­tych a uczo­nych gre­miach pod hasłem „na co ta mło­da poezja sobie pozwa­la na przy­kład Foks”), a ja po pro­stu jestem, któ­ry jestem, gram, kogo gram – wiersz wycho­dzi ze mnie, ale nie wiem któ­rę­dy, i nigdy nie wra­ca, tak jak film wycho­dzi z kina i nigdy nie wra­ca – jak­by powie­dział Andrzej albo Ezra. Zaczy­na­łem w hor­ro­rach, skoń­czę w hor­ro­rach i seria­lach, wró­cę na zdro­we i nor­mal­ne łono kul­tu­ry maso­wej jako gwiaz­dor tasiem­ców na wszyst­kich kana­łach, będę pisał sce­na­riu­sze kre­skó­wek, to lep­sze niż te wasze wier­sze. Z tym do was przy­cho­dzę sam jak palec, chwi­lo­wo śle­py i onie­mia­ły, zasta­na­wia­ją­cy się na któ­re­go posta­wić konia, któ­ry mówi, ale na szczę­ście nie inter­pre­tu­je moich wier­szy. Sic!

4

Sta­wia­łem na Dar­ka w pry­wat­nych wyści­gach pod hasłem, kto pierw­szy uży­je fra­zy „Nicze­go o mnie nie ma w inter­ne­cie”. Nie zawio­dłem się. I nawet nie zasta­na­wia­łem się, kto jed­nym dziar­skim cię­ciem utnie wszel­kie dys­ku­sje na temat „wier­sza pono­wo­cze­sne­go”. To było oczy­wi­ste. Darek Foks nadal pozo­sta­je mistrzem tego typu „użyć i mon­ta­ży”. Kry­tyk się cie­szy, bo nie na dar­mo pro­du­ku­je swo­je defi­ni­cje. Przy­naj­mniej będzie to uży­te i ktoś coś z tym zro­bi, potrak­tu­je poważ­nie. W tym wyda­niu podej­ście poważ­ne wyglą­da dla nie­wta­jem­ni­czo­nych na „nie­po­waż­ne”. Ja nato­miast nauczy­łem się czy­tać te wier­sze bar­dzo poważ­nie. Śmie­ję się dla for­my, chi­cho­czę z cicha, nato­miast w środ­ku odby­wa się roz­mo­wa, „gar­dło­wa lek­tu­ra”, poważ­ne czy­ta­nie.

Wyda­je mi się, że coś jed­nak zaszło, że życie dało „Dar­ko­wi” popa­lić (a demo­kra­cja i jej w pol­skim wyda­niu szem­ra­ne rytu­ały zdą­ży­ły go zmę­czyć), że zaczy­na być total­nie wkur­wio­ny na insty­tu­cjo­nal­ność i jej wszech­obec­ną fra­ze­olo­gię, i boha­ter nowych wier­szy już sobie nie radzi ze „spo­łecz­no-poli­tycz­ną iry­ta­cją”, że zaczy­na na „swój saty­rycz­ny” spo­sób towa­rzy­szyć losom… III Rze­czy­po­spo­li­tej. Wiem, brzmi to nie­smacz­nie. Ale cóż mam zro­bić z tym swo­im wra­że­niem doty­czą­cym nowych wier­szy nade­sła­nych ema­ilem? Pośród nich są i te kon­ty­nu­ują­ce sta­ry styl zabaw­ne­go zapi­sy­wa­nia przy­pad­ków codzien­no­ści, róż­nych upier­dli­wych dro­bia­zgów codzien­nych, z któ­ry­mi toczy się praw­dzi­we boje języ­ko­we. Szu­ka­nie dys­kiet­ki, żeby coś wysłać, zgu­bie­nie adre­su inter­ne­to­we­go, a ten nie­szczę­sny był na kar­tecz­ce, któ­ra wypra­ła się z całym ciem­nym pra­niem itd. I tę pry­wat­ność zaczy­na zagłu­szać jakiś szcze­gól­ny, pra­wie agre­syw­ny ton publi­cy­stycz­ny, zaczy­na zale­wać nas… Jak­bym czy­tał Nie w szla­chet­niej­szej, bar­dziej wysu­bli­mo­wa­nej, odmia­nie. Poja­wi­ła się anty­kle­ry­kal­na, anty­pań­stwo­wa, anty­ad­mi­ni­stra­cyj­na, anty­PI­To­wa zaja­dłość. Te nowe wier­sze są czu­łe jak baro­metr, reagu­ją żywio­ło­wo i spon­ta­nicz­nie, nad wyraz zja­dli­wie. Koali­cje i ich ciem­ne spraw­ki, gaze­to­wa emfa­za, lokal­ne roz­gryw­ki par­tyj­ne, fra­ze­olo­gia wci­ska­ją­ca się drzwia­mi, okna­mi i tele­wi­zo­ra­mi, ta fiskal­no-medial­na nowo­mo­wa cho­ler­na. To tyl­ko uła­mek tego, co nade­szło, pewien szczą­tek dry­fu­ją­cy pośród pia­ny – wiersz Fok­sa dzia­ła jak oczysz­czal­nia ście­ków, osad­nik nie­czy­sto­ści. (Bo rów­nież oczysz­cza czy­tel­ni­ka z nad­mia­ru, z prze­sa­dy, dzię­ki cze­mu pew­ne rze­czy wra­ca­ją do swych roz­mia­rów i na swo­je miej­sce – wydrwio­ne, oczysz­czo­ne). Nasze cza­sy widać jak na dło­ni. Poka­zu­je się syf. Robi się z tego poezję. Rzeź­by z syfu. Z zatru­tej śli­ny poli­ty­ka, z gęb „za lud krzy­czą­ce”, z auto­ry­te­tów i sław, któ­re już jutro oka­żą się czymś upa­pra­ne, z księ­dza pro­bosz­cza spo­łecz­ni­ka, któ­ry ma sła­bość do mło­dzień­czych odbyt­nic. Publi­cy­stycz­ny zro­bił się Foks, zaan­ga­żo­wa­ny. Dopa­dły go gaze­ty i odbi­ja­ją się czkaw­ką, ale panu­je nad tym, chłosz­cze. Dry­fu­je w stro­nę nie­zwy­kłej, pono­wo­cze­snej saty­ry. Dyżur­ny saty­ryk tego poko­le­nia? Mówię o kil­ku nowych wier­szach (z tomu Sonet dro­gi) roz­gry­wa­ją­cych się tu i teraz, w języ­ku „tu i teraz”, w któ­rym „Buł­gar­ki nie dają za wygra­ną” i cały naród pasjo­nu­je się przy­pa­dło­ścia­mi „syna Lecha Wałę­sy”, zaś „Olbrych­ski prze­ży­wa poraż­kę Goło­ty” i infor­mu­je o tym za pośred­nic­twem pra­sy, a zastęp­ca bur­mi­strza w dowol­nym mie­ście otwie­ra jakie­kol­wiek muzeum. Muzeum Maso­wych Prze­żyć. Muzeum Upu­blicz­nio­nych Doznań i Skre­ty­nia­łe­go Języ­ka. Muzeum Publicz­nych Rytu­ałów. Wszy­scy jeste­śmy w tym muzeum.

Poeta to osob­nik, któ­ry wycho­dzi z nie­go pierw­szy, sta­je z boku i robi zdję­cia. Bo mu się nie podo­ba.

5

Tu mia­ło być pod­su­mo­wa­nie, ale poszło się je, jeżyć na stro­nie, stwier­dziw­szy, że nie ma miej­sca dla nie­go. Migo­tli­wy i bły­sko­tli­wy twór pod nazwą „poezja Fok­sa” wije się jak piskorz i żaden wię­cierz się go nie ima, czy­li z tru­dem pod­pa­da pod jakie­kol­wiek defi­ni­cje i inne okrą­głe haseł­ka. Intu­icyj­nie czu­je się wyjąt­ko­wość i zagad­ko­wą (jak­by zaśmie­wa­ją­cą się z sie­bie) świet­ność tych tek­stów, ale co z tego, gdzie są for­mu­ły, któ­re temu zaświad­czą?

Przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem.


Bar­dzo prze­pra­szam Pana Miło­sza Bie­drzyc­kie­go za omył­ko­we przy­pi­sa­nie słów „ten dupek her­bert” (wypo­wie­dzia­nych przez boha­te­ra jed­ne­go z Jego wier­szy) Panu Dariu­szo­wi Fok­so­wi. W książ­ko­wym wyda­niu tek­stu „Foks. Dziw­ny jest ten wiersz” posta­ram się ten błąd napra­wić.
Karol Mali­szew­ski

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania