Widzę maszerującego żuka, „złoty fiolet, srebrzysta zieleń i czerń”. Żuk idzie przez las, ale nie jest to las wysokopiennych sosen i krzewów, lecz las suchych igieł, opadłych gałązek, grzybów i pniaków. Karma, jak pokazuje w swoich wierszach Monika Bistuła, to przede wszystkim kwestia perspektywy.
Choć wydawałoby się, że żuk idzie przed siebie, idzie dokądś, w rzeczywistości próbuje wydostać się na zewnątrz, zamknięto go bowiem w urządzeniu przypominającym starą, dobrą latarnię czarodziejską. Żuk – być może rozpaczliwie – próbuje się więc wydostać na zewnątrz, nas to jednak nie zajmuje – wolimy obserwować, jak wkracza w następujące po sobie tła. Żuk idzie przez las/ żuk idzie po kołdrze śpiącego w pokoju dziecka/ żuk idzie przez niebo/ żuk idzie przez sen.
Jako poetka, Monika Bistuła okazuje się w swojej metodzie poetyckiej bardzo konsekwentną, seryjną minimalistką. Buduje wiersze z małych, skondensowanych całostek, które z cichym „pyk” otwierają przed czytelnikiem kolejne scenerie. To wiersze fotograficzne, niekiedy filmowe, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że poetka układa je z negatywów, które dopiero w trakcie czytania zostają gwałtownie wywołane – pyk, pyk, pyk – jeden za drugim.
Mamy więc do czynienia z poezją ruchu, która prowadzi czytelnika od jednego obrazu do drugiego. Byłby to jednak opis niepełny, gdyby nie dodać, że oprócz ruchu mamy tu do czynienia z konsekwentnym przenikaniem. Podobnie jak żuk, który kroczy przez kolejne obrazy wiersza „Karma”, drobne, niezależne i samowystarczalne całostki, które budują wiersze Bistuły, przeskakują jedna w drugą, tworząc inną, wyższą perspektywę, w której wszystko okazuje się częścią większej całości. To perspektywa karmiczna, jak zapowiada autorka w pierwszym wierszu zestawu, i ta idea przenikania się tego, co różne w ramach większej wspólnej całości, przenika wszystkie wiersze.
Tu właśnie upatruję źródła głównej przyjemności, na którą może liczyć czytelnik tego zestawu. To wywoływanie kolejnych mikrosytuacji i obserwowanie, jak poetka przeskakuje od skali mikro do makro, od zdjęcia na plaży do tęsknoty, o żuka, który maszeruje przez las, do miłości.
I to właściwie mogłoby być wszystko, gdyby nie to, że ruch wiersza ma swoją przyczynę, która, jak myślę, nadaje tej poezji właściwy ciężar. Pewien chilijski poeta powiedział kiedyś, że w czasie swoich podróży przez kolejne kraje różnych kontynentów gubił zęby jak okruszki, które rozrzucali w lesie Jaś i Małgosia. Skojarzenie byłoby, być może, przypadkowe, ale od kiedy się pojawiło, nie jestem w stanie myśleć o kolejnych obrazach w wierszach Moniki Bistuły jako o tych właśnie, rzucanych na ziemię okruszkach chleba. Jak dobrze wiadomo, okruszki nie wskażą drogi do domu – są tylko (i aż) oznaką tęsknoty. Jeśli chodzi więc o drogę, to wiersz nieuchronnie gubi trop i prowadzi nas prosto do domu z piernika. My wiemy już jednak dobrze, że tak naprawdę nie ma żadnej czarownicy, a w domu z piernika dopada nas to, co zostawiliśmy w naszym prawdziwym domu.
Wiersze Moniki Bistuły ujęły mnie oscylowaniem wokół tych dwóch stanów: fotograficzną lekkością i ciężarem baśni. Warto śledzić ziarniste obrazy tych wierszy, żeby zobaczyć, jak przenikają się, tworząc – pyk, pyk, itd. – historie, które sięgają coraz dalej.