recenzje / ESEJE

High hopes

Jakub Skurtys

Impresja Jakuba Skurtysa na temat poezji Jakuba Gutkowskiego, laureata projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2022”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tade­usz Sobo­lew­ski, zesta­wia­jąc w tomie Za duży blask (2004) Kena Loacha i Mike’a Leigh pod wspól­ną ety­kie­tą „pro­le­ta­riu­szy życia”, przed­sta­wi­cie­li „angiel­skie­go reali­zmu spo­łecz­ne­go”, pisał o tym pierw­szym: „Tak jak ist­nie­je ani­ma natu­ra­li­ter chri­stia­na, ist­nie­je też «świa­do­mość natu­ral­nie socja­li­stycz­na» – to wła­śnie przy­pa­dek Loacha”. W przy­ta­cza­nym dalej wywia­dzie od tego zesta­wie­nia dystan­so­wał się sam Leigh: „Kie­dy koń­czysz oglą­dać film Kena, możesz bez waha­nia powie­dzieć, co autor chciał, żebyś myślał. Moje fil­my, nawet jeśli mają poli­tycz­ną moty­wa­cję, two­rzą obraz zło­żo­ny, kom­plek­so­wy, nie dają jed­nej okre­ślo­nej wykład­ni. Widz pozo­sta­je z pyta­nia­mi, na któ­re musi sam zna­leźć odpo­wiedź”. Pro­wa­dzi to kry­ty­ka do efek­tow­ne­go porów­na­nia: „Jeśli Loach jest Gor­kim angiel­skie­go kina, to Leigh jest jego Cze­cho­wem”. A jak ma się to do twór­czo­ści Jaku­ba Gut­kow­skie­go, poza jaw­nie bry­tyj­skim (angiel­skim) kon­tek­stem spo­łecz­nym, z któ­re­go autor wyra­sta i w obrę­bie któ­re­go zabie­ra głos?

Wier­sze z live­stre­amu czer­pią z nur­tu, któ­ry koja­rzy się dziś z ety­kie­tą lewi­co­wej poezji zaan­ga­żo­wa­nej, przede wszyst­kim z tymi jej prze­ja­wa­mi, któ­re noszą nazwi­ska: Góra, Kopyt, Pie­trek, Bąk. Cho­ciaż w mot­cie „rom­bu” autor zgła­sza też akces do legen­dy Puł­ki, a gdzie­nie­gdzie i do cyber­po­etów Roz­dziel­czo­ści Chle­ba, to jego „modu­ło­we” komu­ni­ka­ty, stro­fy kontr­ują­ce się wza­jem­nie, wier­sze-sza­blo­ny i te budo­wa­ne w zgo­dzie z logi­ką flo­ating fra­mes (jako swo­isty nostal­gicz­ny prze­ży­tek htm­la i Inter­ne­tu pierw­szej deka­dy lat dwu­ty­sięcz­nych) naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ją mi wcze­sne tomy auto­ra yas­su, rów­nież jeśli cho­dzi o socjo­lo­gicz­ną żar­li­wość i poli­fo­nicz­ność gło­sów, o ich inte­lek­tu­al­ny bagaż i for­ma­li­stycz­ne prze­two­rze­nia. Gut­kow­ski też jest raczej Cze­cho­wem niż Gor­kim. Jego „socja­li­stycz­na świa­do­mość” jest naby­ta, obu­do­wa­na inte­lek­tu­al­nym dys­kur­sem i wie­dzio­na taki­miż wąt­pli­wo­ścia­mi. Te wier­sze to nie wyzna­nia wia­ry i pory­wy ser­ca, lecz komu­ni­ka­ty – są o czymś i uważ­nie spraw­dza­ją róż­no­ra­kie moż­li­wo­ści zabra­nia gło­su we współ­cze­snym polu społecznym&poetyckim.

Gut­kow­ski nie tyl­ko ogry­wa nostal­gię, pisząc o swo­im najn­ti­so­wym dzie­ciń­stwie, ale też się­ga po poety­ki, któ­re dziś są kano­nicz­ne, a przez to i ryzy­kow­nie nie­mod­ne. Wyko­nu­jąc jed­nak taki gest, przy­po­mi­na naj­waż­niej­sze dla całej lite­rac­kiej lewi­cy pyta­nie: jaka/czyja repre­zen­ta­cja? Kto i w czy­im imie­niu ma pra­wo mówić w wier­szu, żeby ta mowa nie była uzur­pa­cją, kolo­ni­za­cją czy innym prze­mo­co­wym prze­ję­ciem? Jak kla­so­wo, gen­de­ro­wo, etnicz­nie i toż­sa­mo­ścio­wo zapro­jek­to­wać pod­miot, któ­re­go jed­nost­ko­we doświad­cze­nie zażą­da w naszym imie­niu pra­wa do uni­wer­sal­no­ści? Na tę klu­czo­wą kwe­stię nakła­da się u auto­ra ele­ment bar­dzo współ­cze­sny, sta­wia­ją­cy jego tek­sty raczej obok debiu­tów Andrze­ja Woź­nia­ka czy Tom­ka Gro­mad­ki niż w rzę­dzie z Górą i Kopy­tem – wpi­sa­na w nie kre­acja sła­be­go męskie­go „ja”, skrom­ne­go lub wyco­fa­ne­go, nauczo­ne­go reflek­sją femi­ni­stycz­ną, świa­do­me­go wła­sne­go uprzy­wi­le­jo­wa­nia i pró­bu­ją­ce­go zmie­rzyć się z tą odpo­wie­dzial­no­ścią, jak rów­nież roz­li­czyć samo sie­bie z wcze­śniej­szych prze­oczeń. W tym celu, jak­by w zgo­dzie ze słyn­nym ese­jem Lau­ry Mulvey o kla­sycz­nym kinie hol­ly­wo­odz­kim (1975), trze­ba by zakwe­stio­no­wać psy­cho­ana­li­tycz­ny fun­da­ment rela­cji mię­dzy przy­jem­no­ścią widzenia/patrzenia/podglądania, iden­ty­fi­ka­cją (POV) i nar­ra­cją. Gdy mówią nam, że trze­ba: „zawę­zić kon­tekst jak nie­sfor­ną sznurówkę,/ spiąć koszu­lę z cia­łem, wypra­so­wać wzrok”, odpo­wia­da­my zawsze cudzym już sło­wem, zadłu­że­ni u Riley Reid: „jest mnie wię­cej, niż spo­ty­ka oko”. [L]ive­stre­am roz­pru­wa i wywle­ka na wierzch ten nar­ra­cyj­ny aspekt wier­sza-opo­wie­ści, chło­pac­kie­go bil­dung­sro­man, w któ­rym „flirt roz­my­wał twa­rze zbyt dłu­gą eks­po­zy­cją”, „obraz pącz­ku­je jak prze­rwa na rekla­my”, a „rewer­sem dru­ży­ny pił­kar­skiej jest plu­ton egze­ku­cyj­ny”… Tak zamie­rzam zacząć pisać o tej książ­ce, gdy już się uka­że.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania