Od rana chodziłem jakiś struty, niezadowolony z siebie i Polski, mniej ze świata (tego ekscesu Boga). Snułem się po mieszkaniu niczym zmora rodem z tandetnych koszmarów. Nawet tej roli nie odgrywam przekonująco, pomyślałem sobie. Ciało moje zakwaszone, a umysł drętwy niczym zaschnięta skarpeta fauna, który zdradził las na rzecz narzecza miast i wsi. Nie najszczęśliwszy to stan. Co z tym fantem zrobić? Jak pchnąć konia pociągowego roboty pisarskiej do twórczego galopu?
Do południa nic. W południe jęk. Po południu podwieczorek. Po podwieczorku stagnacji ciąg dalszy. Odbijać się od ścian jak mucha plujka? Gdybym chociaż na to miał energię. Zamiast tego siedziałem na taborecie w kuchni i patrzyłem w ścianę. Jej faktura przypominała spienione morze, może? Nic z tych rzeczy. Był to obraz prostacki i mdły. Jakby zmieszać jajecznicę z gipsem, a następnie podać ją choremu kojotowi. Torsje gwarantowane, a ich efekt finalny z powodzeniem mógłby odzwierciedlać to, co widziałem na, bądź co bądź, własne oczy. Gdyby to chociaż była pustka/nic, a tu takie nieprzyjemne, ale jednak: coś.
Późnym popołudniem nie mogłem się zabrać do przyrządzania obiadokolacji. Wolałem poleżeć. Zjadłem jabłko, dwa liście sałaty, garść bakalii. Jak jakaś wiewiórka albo inny królik. Z tyłu głowy miałem myśl trującą, a dojmującą, że trzeba by coś wyskrobać ze skarbnicy czaszki i naskrobać tekst. Ech…westchnąłem i machnąłem na to ręką w myślach, bo ruchu fizycznego nie miałem ochoty wykonać. Nie idzie to nie idzie. Nie idzie o to, by panikować. Wolno myślałem, jeszcze wolniej się poruszałem, niemrawo oddychałem. Serce może biło, ale jakoś tak głucho. Czy ja jeszcze żyję? Zapytałem sam siebie, choć równie dobrze mógłbym szukać opinii u pchły szachrajki.
Wieczorem królowała apatia. Letarg, zastój, immobilizm. I tak dalej. Jak się wyzwolić z niszczycielskiego stanu prokrastynacji? Przede wszystkim spokój. On mi będzie ostoją, opoką mą na trudny czas bezwładu. Na kwadrans zasnąłem. Potem się obudziłem. Przyjemne drzemka, pomyślałem sobie. Mrugnąłem i złożyłem ust w ciup. Na bezruchu i tik ruchem. Potem to poszło do przodu. Istna lawina. Czaszka z boku na bok, pięta rąbiąca w powierzchnię łoża, palce chodzące jak u szalonego pianisty. Niemal konwulsje hipermistyka. Dalej byłem senny, choć już zarazem poirytowany. Wielkimi krokami nadchodził: wkurw!
Równo o północy włączyłem laptopa. Nie ma chuja, nie poddam się! Wykonałem płaczliwy grymas twarzy i z ociąganiem zasiadłem przed ekranem. Walczyłem ze sobą, ewidentnie zły na siebie i Polskę, mniej na świat (tę igraszkę Diabła). Pierwsze pół godziny patrzyłem tępo w białą kartę pliku. Następnie napisałem kilka zdań. Rozkręciło się, rozpędziło, rozwibrowało wnętrze łepetyny. I już w napięciu, już niezdrowo podniecony, już waliłem wściekle w klawisze klawiatury jakbym ją chciał pozbawić kilku kluczowych zębów. Siliłem się, piekliłem, drżałem jak rozstrojona maszyna. Tworzyłem całym ciałem, choć niezgrabnie i przyciężko. Słoniowato. Ten proces mnie zniewolił i przemielił. Efekt? Raczej mizerny. Skleciłem raptem jeden akapit. Oto on:
Debata wrze. Arcypisarz, arcybubek i arcybiskup biorą się za łby. Wyrzekają sobie wzajemnie w imię partykularnych racji. Idzie to na wizji, na żywca, nagrywane na setkę. Popularna telewizja rozgrzała swoje kamery do czerwoności, mikrofony wibrują, tuby wycelowane w eter. Pięknie się niesie pogłosem odgłos z ust toczonej piany. Dyskusja weszła w fazę atomową, na poziom szczęko – napędu rakiet werbalistycznych, nerwy na postronku. Tak to wszystko podkręcone, że scena gotowa lada chwila wybuchnąć, a wraz z nią cała ta „Arena Frazesów.” Poszłoby to w drobny mak i tyle by ich widzieli poddani autohipnozie telemaniacy. Osesek ze Szczepankiem stoją schowani za betonową kolumną. W półcieniu, śmiertelnie znudzeni, smętne minki przyprawione gębom. Śledzą telewizyjny spektakl z nieskrywaną obojętnością. Czekają w pogotowiu. Nie wiadomo właściwie na co. Gotowi nam tu zapaść na wiekuisty splin.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
O autorze
Marcin Czerniawski
Ur. 1989 w Węgorzewie. Ukończył studia filozoficzne. Mieszka w Gdańsku. Dżentelmen pośród blokowisk, łagodny biorca podłych fuch, okazjonalnie człowiek bez właściwości. Po godzinach prozaik
Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, która ukaże się w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.
Wciąż czcimy pomniki ciemiężycieli, zbieramy się w lasach, by śpiewać do przebranych za bóstwa plantatorów i morderców, posłuszeństwo wobec władzy i silnego wrośnięte mamy w grubą od doświadczeń skórę
Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, która ukaże się w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.
Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, która ukaże się w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.
Premierowa proza Łukasza Wojtyski „Cienka granica” z tomu opowiadań Oki to pa. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2022.
Premierowy zestaw wierszy Jakuba Grabiaka Ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2022”.