recenzje / KOMENTARZE

Historia jednego akapitu: Pochwała flegmatycznego rozumu?

Marcin Czerniawski

Autorski komentarz Marcina Czerniawskiego, laureata projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2022”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Od rana cho­dzi­łem jakiś stru­ty, nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie i Pol­ski, mniej ze świa­ta (tego eks­ce­su Boga). Snu­łem się po miesz­ka­niu niczym zmo­ra rodem z tan­det­nych kosz­ma­rów. Nawet tej roli nie odgry­wam prze­ko­nu­ją­co, pomy­śla­łem sobie. Cia­ło moje zakwa­szo­ne, a umysł drę­twy niczym zaschnię­ta skar­pe­ta fau­na, któ­ry zdra­dził las na rzecz narze­cza miast i wsi. Nie naj­szczę­śliw­szy to stan. Co z tym fan­tem zro­bić? Jak pchnąć konia pocią­go­we­go robo­ty pisar­skiej do twór­cze­go galo­pu?

Do połu­dnia nic. W połu­dnie jęk. Po połu­dniu pod­wie­czo­rek. Po pod­wie­czor­ku sta­gna­cji ciąg dal­szy. Odbi­jać się od ścian jak mucha pluj­ka? Gdy­bym cho­ciaż na to miał ener­gię. Zamiast tego sie­dzia­łem na tabo­re­cie w kuch­ni i patrzy­łem w ścia­nę. Jej fak­tu­ra przy­po­mi­na­ła spie­nio­ne morze, może? Nic z tych rze­czy. Był to obraz pro­stac­ki i mdły. Jak­by zmie­szać jajecz­ni­cę z gip­sem, a następ­nie podać ją cho­re­mu kojo­to­wi. Tor­sje gwa­ran­to­wa­ne, a ich efekt final­ny z powo­dze­niem mógł­by odzwier­cie­dlać to, co widzia­łem na, bądź co bądź, wła­sne oczy. Gdy­by to cho­ciaż była pustka/nic, a tu takie nie­przy­jem­ne, ale jed­nak: coś.

Póź­nym popo­łu­dniem nie mogłem się zabrać do przy­rzą­dza­nia obia­do­ko­la­cji. Wola­łem pole­żeć. Zja­dłem jabł­ko, dwa liście sała­ty, garść baka­lii. Jak jakaś wie­wiór­ka albo inny kró­lik. Z tyłu gło­wy mia­łem myśl tru­ją­cą, a doj­mu­ją­cą, że trze­ba by coś wyskro­bać ze skarb­ni­cy czasz­ki i naskro­bać tekst. Ech…westchnąłem i mach­ną­łem na to ręką w myślach, bo ruchu fizycz­ne­go nie mia­łem ocho­ty wyko­nać. Nie idzie to nie idzie. Nie idzie o to, by pani­ko­wać. Wol­no myśla­łem, jesz­cze wol­niej się poru­sza­łem, nie­mra­wo oddy­cha­łem. Ser­ce może biło, ale jakoś tak głu­cho. Czy ja jesz­cze żyję? Zapy­ta­łem sam sie­bie, choć rów­nie dobrze mógł­bym szu­kać opi­nii u pchły sza­chraj­ki.

Wie­czo­rem kró­lo­wa­ła apa­tia. Letarg, zastój, immo­bi­lizm. I tak dalej. Jak się wyzwo­lić z  nisz­czy­ciel­skie­go sta­nu pro­kra­sty­na­cji? Przede wszyst­kim spo­kój. On mi będzie osto­ją, opo­ką mą na trud­ny czas bez­wła­du. Na kwa­drans zasną­łem. Potem się obu­dzi­łem. Przy­jem­ne drzem­ka, pomy­śla­łem sobie. Mru­gną­łem i zło­ży­łem ust w ciup. Na bez­ru­chu i tik ruchem. Potem to poszło do przo­du. Ist­na lawi­na. Czasz­ka z boku na bok, pię­ta rąbią­ca w powierzch­nię łoża, pal­ce cho­dzą­ce jak u sza­lo­ne­go pia­ni­sty. Nie­mal kon­wul­sje hiper­mi­sty­ka. Dalej byłem sen­ny, choć już zara­zem poiry­to­wa­ny. Wiel­ki­mi kro­ka­mi nad­cho­dził: wkurw!

Rów­no o pół­no­cy włą­czy­łem lap­to­pa. Nie ma chu­ja, nie pod­dam się! Wyko­na­łem płacz­li­wy gry­mas twa­rzy i z ocią­ga­niem zasia­dłem przed ekra­nem. Wal­czy­łem ze sobą, ewi­dent­nie zły na sie­bie i Pol­skę, mniej na świat (tę igrasz­kę Dia­bła). Pierw­sze pół godzi­ny patrzy­łem tępo w bia­łą kar­tę pli­ku. Następ­nie napi­sa­łem kil­ka zdań. Roz­krę­ci­ło się, roz­pę­dzi­ło, roz­wi­bro­wa­ło wnę­trze łepe­ty­ny. I już w napię­ciu, już nie­zdro­wo pod­nie­co­ny, już wali­łem wście­kle w kla­wi­sze kla­wia­tu­ry jak­bym ją chciał pozba­wić kil­ku klu­czo­wych zębów. Sili­łem się, pie­kli­łem, drża­łem jak roz­stro­jo­na maszy­na. Two­rzy­łem całym cia­łem, choć nie­zgrab­nie i przy­cięż­ko. Sło­nio­wa­to. Ten pro­ces mnie znie­wo­lił i prze­mie­lił. Efekt? Raczej mizer­ny. Skle­ci­łem rap­tem jeden aka­pit. Oto on:

Deba­ta wrze. Arcy­pi­sarz, arcy­bu­bek i arcy­bi­skup bio­rą się za łby. Wyrze­ka­ją sobie wza­jem­nie w imię par­ty­ku­lar­nych racji. Idzie to na wizji, na żyw­ca, nagry­wa­ne na set­kę. Popu­lar­na tele­wi­zja roz­grza­ła swo­je kame­ry do czer­wo­no­ści, mikro­fo­ny wibru­ją, tuby wyce­lo­wa­ne w eter. Pięk­nie się nie­sie pogło­sem odgłos z ust toczo­nej pia­ny. Dys­ku­sja weszła w fazę ato­mo­wą, na poziom szczę­ko – napę­du rakiet wer­ba­li­stycz­nych, ner­wy na postron­ku. Tak to wszyst­ko pod­krę­co­ne, że sce­na goto­wa lada chwi­la wybuch­nąć, a wraz z nią cała ta „Are­na Fra­ze­sów.” Poszło­by to w drob­ny mak i tyle by ich widzie­li pod­da­ni auto­hip­no­zie tele­ma­nia­cy. Ose­sek ze Szcze­pan­kiem sto­ją scho­wa­ni za beto­no­wą kolum­ną. W pół­cie­niu, śmier­tel­nie znu­dze­ni, smęt­ne min­ki przy­pra­wio­ne gębom. Śle­dzą tele­wi­zyj­ny spek­takl z nie­skry­wa­ną obo­jęt­no­ścią. Cze­ka­ją w pogo­to­wiu. Nie wia­do­mo wła­ści­wie na co. Goto­wi nam tu zapaść na wie­ku­isty splin.

 

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorze

Marcin Czerniawski

Ur. 1989 w Węgorzewie. Ukończył studia filozoficzne. Mieszka w Gdańsku. Dżentelmen pośród blokowisk, łagodny biorca podłych fuch, okazjonalnie człowiek bez właściwości. Po godzinach prozaik

Powiązania