recenzje / KOMENTARZE

Historia jednego (lub więcej) wiersza, z trzema dygresjami i kodą

Kacper Bartczak

Autorski komentarz Kacpra Bartczaka w ramach cyklu „Historia jednego wiersza”, towarzyszący premierze książki Widoki wymazy, wydanej w Biurze Literackim 19 kwietnia 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Wio­złem ojca na tur­nus wypo­czyn­ko­wo-reha­bi­li­ta­cyj­ny do jakiejś nad­mor­skiej dziu­ry, gdzieś koło Miel­na. Od połu­dnia otar­li­śmy się o Bory Tuchol­skie – Tucho­la, Choj­ni­ce, Człu­chów – opu­ści­li­śmy daw­ne tere­ny pań­stwa krzy­żac­kie­go i dalej były już pust­ki Zachod­nio­po­mor­skie­go. Lasy i sza­re mia­stecz­ka, nie­wy­raź­ne, pocho­wa­ne, o nazwach jak z Tol­kie­na – Bia­ły Bór, Bobo­li­ce. Póź­niej dłu­gie prze­lo­ty w pust­ce, lasem lub polem. Pol­ska jest kra­jem polnym, kra­jem polo­wym, szpi­ta­lem.

Gdzieś tam było Miel­no, do któ­re­go jeź­dzi­łem z mat­ką. Nie byłem w tych stro­nach oko­ło 40 lat. Nasze sytu­acje, ukła­dan­ki ciał, przed­mio­tów, fizy­ki prze­strze­ni, psy­chi­ki emo­cji – czy to nie są ukła­dy ener­ge­tycz­ne? Pusz­ki ener­ge­tycz­ne, ran­do­mo­we zagęsz­cze­nia. Co się póź­niej dzie­je z tą ener­gią? Prze­cho­dzi w nas?

Wio­złem ojca. Mało mówi­li­śmy. Kie­dy wsze­dłem do budyn­ku, gdzie znaj­do­wał się jego pokój, owio­nął mnie odu­rza­ją­cy odór czy­sto­ści. Spe­cy­ficz­ny zapach jakie­goś kon­kret­ne­go deter­gen­tu, nie­zwy­kle sil­ny, mdlą­cy. Był gdzieś na gra­ni­cy czy­sto­ści i bru­du. Miał w sobie coś z tek­stu­ry sza­re­go i szorst­kie­go papie­ru toa­le­to­we­go, takie­go z PRL, z dwor­co­wych kibli. Dom star­czy.

Wie­czo­rem, po ciem­ku, kie­dy posze­dłem na pla­żę, odór nie odpusz­czał. Mia­łem go w ubra­niu, szedł do mnie od wody i od pia­sku. Było ciem­no, dość dusz­no. Raczej bez­wietrz­nie, sła­ba wie­czor­na bry­za, morze lek­ko spie­nio­ne. Fale prze­świe­ca­ły flu­ore­scen­cyj­nie pod dusz­ny­mi zwa­ła­mi chmur. Wia­ło od nich papie­rem toa­le­to­wym. Nad drze­wa­mi, na zacho­dzie, maja­czy­ła kula świa­tła, coś elek­trycz­ne­go. Hory­zont wato­wa­ny, zawa­lo­ny, za mną głu­che puste lasy, któ­re prze­je­cha­li­śmy, wypra­ne pola, namo­kłe mchy. W dali zoba­czy­łem świa­teł­ka – pro­me­na­da pla­żo­wa w cen­trum mia­stecz­ka. Pusta teraz.

Na pla­ży dusz­no, świa­teł­ka nie poma­ga­ły. Jakiś facet robił zdję­cia, na coś cze­kał, nie wie­dział, gdzie jest wyj­ście z pla­ży. Nie, nie wiem, czy ta kula elek­trycz­ne­go świa­tła za drze­wa­mi to jakaś latar­nia mor­ska, nie jestem stąd. Było dusz­no, jed­no­cze­śnie tro­chę chłod­no. Przy­po­mnia­ło mi się łóż­ko ojca, schlud­nie zaście­lo­ne, czy­ste, ale ten odór. I dziw­nie pod­wi­nię­te prze­ście­ra­dło. Patrzy­łem na fale. Czy­je było to morze? Do kogo nale­ża­ło? Skąd ta ener­gia? Ktoś coś mówi? Walt Whit­man, któ­ry przy­cho­dzi się kochać z morzem? Słu­cha­łem świa­ta. Walt mi świad­kiem.

Pierw­sza dygre­sja teo­re­tycz­na:

 „Inter­pre­to­wać – zna­czy sta­rać się widzieć w rze­czach to, co odróż­nia je od innych rze­czy. To z kolei ozna­cza, że widzi­my je w spo­sób nie­omyl­nie wła­sny… Znaj­du­jąc pięk­no, stwa­rza­my sie­bie”. Tyle Ale­xan­der Neha­mas ze wspa­nia­łej książ­ki Only a Pro­mi­se of Hap­pi­ness. Za tym docie­ka­niem spo­so­bów widze­nia pięk­na stoi tra­dy­cja wywie­dzio­na od Pla­to­na, prze­cho­dzą­ca przez Scho­pen­hau­era, odmie­nio­na u Nie­tz­sche­go. W porząd­ku – mię­dzy pod­mio­tem a przed­mio­tem coś się zawią­zu­je. Ale pytam się dzi­siaj: co z ośrod­kiem, w któ­rym bie­gną te impul­sy?

W cza­sie jaz­dy mało mówi­li­śmy. Uda­ło mi się zna­leźć w radiu sta­cje z muzy­ką z lat 60. i 70. Jego kli­ma­ty: Hen­drix, San­ta­na, The Ani­mals. Roz­po­zna­wał kawał­ki, ale nie mógł sobie przy­po­mnieć nazwisk. Widać było jed­nak, że jest w dobrym humo­rze. Coś tam sobie mru­czał i nucił, jak daw­niej.

Dygre­sja wyzna­nio­wa:

Wyzna­nie – decy­du­ją­ca staw­ka w tera­peu­tycz­nym dzia­ła­niu.
Ten, kto wyzna­je, ryzy­ku­je, że może ponieść jakieś kon­se­kwen­cje swo­je­go oświad­cze­nia. (…)
Wyzna­nie prze­sta­ło być aktem praw­dy, to raczej nar­cy­stycz­ny spek­takl.
Powie­dzieć coś nie­do­bre­go o swo­jej mat­ce to zawsze wyzna­nie, to zawsze nas, cór­ki, wie­le kosz­tu­je.
Moja mat­ka nie żyje. To jest wyzna­nie.
(Mira Mar­ci­nów, Bez­ma­tek)

Docho­dzić bra­ków w języ­ku ojca – to zawsze mnie, syna, wie­le kosz­tu­je. Wzią­łem się z roz­mów z ojcem, któ­ry sam nic nie wie­dział i dla­te­go roz­ma­wiał. Dziś mój ojciec nie może już roz­ma­wiać: ani ze mną, ani ze świa­tem, ani ze sobą. Ale to nie jest wyzna­nie, tyl­ko nasza kon­dy­cja – tek­stu­al­na, afek­tyw­na oraz, jak to się kie­dyś mówi­ło, „ducho­wa”. Defek­ty mózgu powin­ny być zaka­za­ne. Ohyd­ny żart natu­ry. Zwie­rzę­ta też mają uda­ry? Doma­gam się pro­gra­mu total­nych trans­plan­ta­cji, jakiejś fan­ta­stycz­nej pro­te­ty­ki. Jakim pra­wem docho­dzi do mecha­nicz­ne­go star­cia oso­bo­wo­ści? Fil­my z ludź­mi sta­ra­ją­cy­mi się odszu­kać daw­ne „ja” po uda­rze powin­ni poka­zy­wać na wykła­dach z teo­lo­gii.

Dru­ga dygre­sja teo­re­tycz­na:

 W książ­ce Mate­ria i auto­kre­acja piszę tro­chę o tym, co dzie­je się mię­dzy róż­ny­mi pozio­ma­mi tek­stu­al­nej auto­kre­acji. Przy­ta­czam tu nastę­pu­ją­cy frag­ment:

Co przy­da­rzy­ło się Gom­bro­wi­czo­wi w Goi? I kto to jest Gom­bro­wicz?… Pisa­nie jest prze­łą­cza­niem się na róż­ne try­by roz­mo­wy z róż­ny­mi czę­ścia­mi oraz przy­pa­dło­ścia­mi nasze­go ‘ja’, podej­mo­wa­niem, ale przez to rów­nież wyty­cza­niem róż­nych duk­tów komu­ni­ka­cyj­nych z tym two­rem, któ­ry nie­co zbyt skró­to­wo i w spo­sób zbyt uprosz­czo­ny ozna­cza­ny jest przez zaimek pierw­szo­oso­bo­wy.

Ale dzi­siaj pytam sie­bie – co z ośrod­kiem, w któ­rym stwa­rza się te duk­ty komu­ni­ka­cyj­ne?

Po powro­cie do domu przy­szła dłu­ga jesień 2020/21. Tam­ta wid­mo­wa podróż, tak mar­na, nie­mal prze­źro­czy­sta, w dziw­nym, ście­ra­ją­cym wszyst­ko ośrod­ku patrze­nia, oka­za­ła się naj­bar­dziej real­nym prze­ży­ciem w ska­li mie­się­cy.

 Koda:

To był zwy­czaj­ny mło­tek sto­lar­ski. Prze­ma­wiał pro­sto, łubu­du, łup, świet­nie go rozu­mia­łem. Jego drga­nia wypeł­ni­ły mrok fala­mi w błę­ki­cie, nie­raz zie­le­ni, i czu­łem go jak żaden inny mło­tek w życiu. Nie liczy­ły się jego użyt­ki, tyl­ko kształt, osta­tecz­nie był jedy­nie narzę­dziem.
(Peter Giz­zi, „Gno­za Pino­kia”)

O autorze

Kacper Bartczak

Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.

Powiązania