recenzje / KOMENTARZE

Historia jednego przekładu, czyli ażeby dojść do Salvadora Espriu

Filip Łobodziński

Komentarz Filipa Łobodzińskiego towarzyszący wydaniu książki Salvadora Espriu Skóra byka, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 4 maja 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Mój psy­cho­te­ra­peu­ta – gdy­bym miał takie­go na sta­łe – był­by dum­ny. Poko­na­łem lęk. Lęk miał na imię Salva­dor Espriu i para­li­żo­wał wszel­kie moje dotych­cza­so­we waha­nia, czy jestem w sta­nie go prze­kła­dać na pol­ski.

Prze­kład pięk­nej lite­ra­tu­ry zawsze budzi we mnie odruch: a po co, sko­ro to tak dobrze brzmi w ory­gi­na­le? Po co psuć, nara­żać ory­gi­nał na utarcz­ki z naszy­mi spół­gło­ska­mi, z naszą nie­lo­gicz­ną flek­sją, z popa­pra­ną skład­nią? Ale zaraz potem troll-tra­duk­tor pod­szep­tu­je: a wła­śnie po to – żeby spraw­dzić, co by napi­sa­li ci wiel­cy obco­ję­zycz­ni twór­cy, gdy­by los kazał im od dzie­ciń­stwa mówić po pol­sku. Albo przy­naj­mniej spraw­dzić, jakie echo w tej zaba­wie w głu­chy tele­fon dotrze do pol­skich czy­tel­ni­ków i słu­cha­czy.

Ale i tak są w rze­czy­wi­sto­ści dwa powo­dy: 1) żeby wpu­ścić w pol­ski krwio­bieg jesz­cze jeden głos (powód spi­żo­wy); 2) żeby prze­me­blo­wać sobie gło­wę i poćwi­czyć wraż­li­wość (powód gim­na­stycz­ny, pro­sto z ducho­wej siłow­ni).

Salva­dor Espriu zaist­niał na moim wid­no­krę­gu w cza­sach mchu i papro­ci, na pierw­szym roku stu­diów na war­szaw­skiej ibe­ry­sty­ce. Na hasło rzu­co­ne przez Car­lo­sa Mar­ro­da­na, nasze­go pana od lite­ra­tu­ro­znaw­stwa, zaczę­li­śmy tłu­ma­czyć XX-wiecz­ną poezję hisz­pań­ską. Car­los pomógł nam doko­nać wybo­ru wier­szy. Sam doło­żył trzy wier­sze Espriu, ponie­waż my dopie­ro uczy­li­śmy się hisz­pań­skie­go, o kata­loń­skim nie było co marzyć. On zaś tro­chę kata­loń­ski już znał.

Owe trzy wier­sze są w zbio­rze Skó­ra byka i inne utwo­ry – ale dziś już w moim prze­kła­dzie.

Kil­ka lat potem prze­ło­ży­łem czte­ry kró­ciut­kie wier­sze Espriu, z któ­rych bodaj jeden tra­fił nawet do „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”. Te wier­sze też weszły w skład książ­ki, któ­rą wyda­je dziś Biu­ro Lite­rac­kie – ale w nowych, chy­ba dużo lep­szych wer­sjach.

Skąd więc lęk, sko­ro oswa­ja­łem Espriu jesz­cze w cza­sach póź­nej komu­ny? Ano stąd, że wte­dy byłem mło­dy i nie­fra­so­bli­wy. Prze­kład trak­to­wa­łem jako hob­by, rodzaj fana­be­rii, któ­rej efek­ta­mi mogę dzie­lić się ze zna­jo­my­mi, a efek­ty te zasłu­gu­ją na ujaw­nie­nie, o ile „opo­wia­da­ją” o tym, co jest w ory­gi­na­le. Dopie­ro w kolej­nej deka­dzie, już w latach 90., kie­dy zaczą­łem parać się prze­kła­dem lite­rac­kim za pie­nią­dze, zaczą­łem lawi­no­wo nabie­rać świa­do­mo­ści i wraż­li­wo­ści. I gdy wspo­mnia­na „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” bodaj w począt­kach XXI stu­le­cia zapro­po­no­wa­ła mi wybór i prze­kład kil­ku­na­stu wier­szy – nie­spo­dzian­ka – Salva­do­ra Espriu, odmó­wi­łem. Powie­dzia­łem, że tłu­ma­czy­łem kie­dyś jego poezję, ale mało wie­dzia­łem, a prze­kła­da­nie pio­se­nek Llu­isa Lla­cha z kata­loń­skie­go jest jed­nak zaję­ciem obar­czo­nym mniej­szym ryzy­kiem. Że dobrze prze­kła­dać poezję ozna­cza dobrze wychwy­ty­wać alu­zje kul­tu­ro­we, pozio­my sty­li­stycz­ne, ewen­tu­al­ne sty­li­za­cje i cyta­ty, czy­li całe spek­trum DNA kul­tu­ro­we­go. A ja na tere­nie kata­lońsz­czy­zny jestem led­wie tury­stą. Lęk ujaw­nia swą wred­ną gębę.

Szyb­kie prze­wi­ja­nie do wio­sny 2019. W Biu­rze Lite­rac­kim zaczy­na się wylę­gać pomysł, by uka­za­ła się pierw­sza porząd­na anto­lo­gia poezji kata­loń­skiej po pol­sku. Pada­ją róż­ne nazwi­ska. Salva­dor Espriu od począt­ku jest na podium. Wła­ści­wie tytu­ło­wa histo­ria jed­ne­go prze­kła­du powin­na się zacząć tu, a spro­wa­dza­ła­by się do wymia­ny mailo­wej mię­dzy Artu­rem Bursz­tą, Olą Olszew­ską a mną. Te maile bowiem bar­dziej niż ana­li­za same­go pro­ce­su trans­la­tor­skie­go obra­zu­je, jak z wol­na kry­sta­li­zo­wa­ła się decy­zja, by była to mono­gra­ficz­na książ­ka Espriu, poety ran­gi Kava­fi­sa, Her­ber­ta, Elio­ta, póź­ne­go Staf­fa. Jak stop­nio­wo tra­ci­łem kolej­ne orę­że wła­sne­go lęku, pró­bu­jąc wymi­gać się od zada­nia, któ­re wyda­wa­ło się ponad siły. Jak wresz­cie zało­ży­łem hełm Mam­bry­na i ruszy­łem jak Don Kichot napra­wiać świat. Wła­sny świat. Wal­czyć z lękiem o nazwie Espriu.

W dru­gim, krót­kim akcie tej histo­rii jed­ne­go prze­kła­du były poje­dyn­cze wier­sze czy frag­men­ty poema­tów, prze­sy­ła­ne do redak­cji – i redak­cyj­ne reak­cje.

Akt trze­ci to moja dłu­go wysia­dy­wa­na decy­zja, jak skom­po­no­wać ten tom. Wie­dzia­łem, że naj­słyn­niej­sze dzie­ło Espriu, czy­li 54-czę­ścio­wy poemat Skó­ra byka, powi­nien zna­leźć się tam w cało­ści. Potem wybie­ra­łem poje­dyn­cze wier­sze z innych tomów Espriu. I sekwen­cja olśnień – nie da się wyciąć ponu­me­ro­wa­nych frag­men­tów fascy­nu­ją­ce­go poema­tu Cmen­tarz Sine­ry, bo całość to zapis dro­gi, doj­rze­wa­nia do śmier­ci. Zatem Cmen­tarz też w cało­ści. A co z tymi kró­cia­ka­mi, któ­re prze­kła­da­łem trzy­dzie­ści ileś lat temu? Wszyst­kie pocho­dzi­ły z przej­mu­ją­ce­go zbio­ru Godzi­ny. Wyma­ga­ły retu­szu lub solid­ne­go remon­tu. Ale prze­cież w zbio­rze Espriu sąsia­du­ją z inny­mi rów­nie fascy­nu­ją­cy­mi. Kolej­ne medy­ta­cje o śmier­ci – nie­kie­dy apol­liń­skie, mar­mu­ro­we, nie­kie­dy dio­ni­zyj­skie, zmy­sło­we. To może jesz­cze ten… i ten… i jesz­cze… I tak po pol­sku mia­łem już cały tom Godzi­ny. I dwa wier­sze spo­za tych trzech cyklów. Mia­łem struk­tu­rę.

I akt fina­ło­wy, czwar­ty, czy­li pra­ca redak­cyj­na, owoc­ne dys­ku­sje z Joan­ną Muel­ler, któ­re osta­tecz­nie wypo­le­ro­wa­ły moją zbro­ję anty­lę­ko­wą.

Język kata­loń­ski, podob­nie jak angiel­ski, jest dosyć eko­no­micz­ny – ma dużo słów krót­kich, lubi jamb. W pol­sz­czyź­nie jamb wyma­ga kunsz­tu, by nie wpaść w kole­inę drę­two­sło­wia i prze­wi­dy­wal­nych koń­có­wek zaim­ko­wych. Szcze­gól­nie gdy szer­mu­je rymem. A Espriu cza­sem pisze wier­szem wol­nym, cza­sem jed­nak – jak­że czę­sto – rymu­je, i to dość dokład­nie. Lubi cały wiersz zestro­ić tym samym aso­nan­sem. W jed­nym wier­szu („XVIII”) posu­wa się do zama­chu na tłu­ma­cza: poza pierw­szą i dzie­wią­tą (ostat­nią) zwrot­ką usta­na­wia w nim porzą­dek wer­sy­fi­ka­cyj­ny zdol­ny przy­pra­wić o pal­pi­ta­cje – two­rzy okto­sty­chy, gdzie każ­dą parę wer­sów zestra­ja dokład­ny rym (męski!), przy czym w dru­giej i trze­ciej stro­fie to rymy opar­te na samo­gło­sce A, w czwar­tej E, w pią­tej I, w szó­stej i siód­mej O, zaś w ósmej U… Ma ktoś żylet­kę? Bo myślę, czy by się nie pochla­stać.

Takie swo­iste kuglar­stwo poetyc­kie to tak­że przy­rząd do ćwi­czeń trans­la­tor­skich. W pocie zwo­jów zyska­łem kolej­ne anti­do­tum. Wiersz może wyda­wać się tyl­ko popi­sem for­mal­nym, ale w kon­tek­ście cało­ści ma swój swo­isty sens.

Odręb­nym zagad­nie­niem była mate­ria tej poezji. I myślę, że dopie­ro dziś, gdy nie ma dnia, by coś mnie nie bola­ło, gdy muszę coś łykać, żeby nie czuć dole­gli­wo­ści – mogłem napraw­dę oswo­ić te medy­ta­cje o śmier­ci, jak Espriu nazy­wał swo­ją poezję. Zresz­tą nie tyl­ko o śmier­ci. O wol­no­ści, o odpo­wie­dzial­no­ści, o pamię­ci. Ile te sło­wa zna­czą, dowia­du­ję się z wie­kiem. Espriu pomógł mi dopre­cy­zo­wać nie­któ­re moje domy­sły. Korzy­sta­jąc z jego słów, pona­zy­wa­łem je po pol­sku i wło­ży­łem do Skó­ry byka i innych utwo­rów.

Dziś sam czu­ję, że sto­ję na are­nie Sefa­rad i wywi­jam sztan­da­rem. Czu­ję nie­kie­dy oddech bia­ło­okie­go ślep­ca, sły­szę szum wia­tru w cypry­sach i z tkli­wo­ścią myślę o tej mojej tchórz­li­wej, sta­rej, smut­nej zie­mi. „Mój Espriu” brzmi dla mnie prze­ko­nu­ją­co, jest jed­no­rod­ny. Ile w nim Espriu, ile zaś Łobo­dziń­skie­go – nie­waż­ne. Prze­kła­da­łem, pisa­łem tę książ­kę w hoł­dzie Kata­loń­czy­ko­wi i wie­rzę, że biblio­te­ka Sine­ry będzie mia­ła z niej poży­tek.

Poko­na­łem lęk, panie dok­to­rze.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Insty­tu­tu Ramo­na Llul­la.

 
 
 

belka_2

 

 

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorze

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Powiązania