
Autobiografia śmierci
nagrania / transPort Literacki Kacper Bartczak Kim Hyesoon Lynn SuhSpotkanie z udziałem Kim Hyesoon, Lynna Suh, Kacpra Bartczaka w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejAutorski komentarz Kacpra Bartczaka do książki Pokarm suweren, wydanej w Biurze Literackim 12 czerwca 2017 roku.
Jestem kremem
kto by pomyślał jakie powietrze
jakie balsamy mienie nieskalkulowane
kiedy rekwizyty sztuczne
aktywują środki stają w strugach tego
sztucznego powietrza
nie samym chlebem człowiek
nie samym kremem chciałoby się
jeszcze cieleśnieniem maścią
zgięciem wykonanym z pamięci
to zgięcie jest całym ciałem
namaszczeniem całym
majątkiem pąkiem także
rzutkim okablowaniem
nie samym chlebem bo jeszcze
dajcie niech jak promień będzie
niech opromieniony człowiek idzie
emanując wsiąka w strugę mówi
przemieszczony w dziale glonu
idę taflą statystycznej strugi
w sobie tworzę nasiąkanie obrócony
w stronę mocodawcy cenię sobie
kaligrafię kosmetykę chleba
jestem przemieszczeniem
A zatem historia wiersza, jednego wiersza z tomu. Ale cóż to jest – ten jeden wiersz? I co to jest – jego historia? Bo czy nie jest tak, że żaden wiersz nie jest jeden, że jest tylko chwilowo symulowaną propozycją ujęcia jakiejś wielości? I czy nie jest tak, że historią wiersza jest on sam, a właściwie jego wyłanianie się, nabieranie konturu, jego sposób przeczuwania łączeń z przynależnym mu środowiskiem, które ten wiersz stara się, jak tylko może, przerobić na łączenia własne, na jakieś wnętrze, żeby mieć jakieś ciało, coś czuć, powiedzieć coś o sobie?
Ale nawet tu jest kłopot, bo cóż jest tym środowiskiem? Otóż dla utworu zatytułowanego „Jestem kremem” tym środowiskiem jest przestrzeń – językowa, psychiczna, psycho-polityczna, oniryczna, krajowa, ale też pisarska, estetyczna – w której znalazłem się w ostatnich tygodniach pracy nad tomem. Być może należałoby więc po prostu powiedzieć, że środowiskiem, w którym odnajduje się ten wiersz jest zbiór wierszy. Albo tym środowiskiem jest pewna część tzw. „ja”, jakieś moje sztuczne „ja”, które wyłoniło się w związku z tomem, w relacji z nim, jakieś nowe miejsce we mnie. Tamte wiersze znalazły już swoje miejsce, a „Jestem kremem” nie miał jeszcze żadnego, był przeczuciem tego braku.
Nie mam pojęcia o czym jest ten wiersz. Powiedzmy, że jest fantazją substancji, która przesiąkła, jak krem, przez skórę organizmu, organizmu wyłaniającego się ze scen tomu jako pewnej całości, a przesiąkając przez niego, nim nasiąkła, po części nim się stała, uzyskała głos, ale zbyt jest oniemiała, by rozumieć co mówi, nie posiada wglądu, nie posiada się ze zdumienia. Powiedzmy więc, że „Jestem kremem” jest rodzajem zapisu z przesiąkania, że niesie w sobie sygnał pochodzący z innych wierszy w tomie, a zatem również, w kolejnym stopniu oddalenia, sygnał pochodzący ze środowisk, w których odnajdywały się tamte wiersze.
A zatem, na przykład, chociaż „Jestem kremem” przemawia tonem łagodnym, to gdzieś w nim przechowuje się wspomnienie widoku sunącego Piotrkowską tłumu ubranych na czarno, rozwścieczonych mężczyzn, wykrzykujących dziwne, fantastyczne treści: „Raz sierpem, raz młotem…”, „Nie dla islamizacji Polski”, „Zakaz pedałowania” itp., itd., etc., etc. Było to smutne, późnojesienne, niedzielne popołudnie, ulica szara i opustoszała, wokół nie ma prawie żywego ducha, stoi kilkoro bladych przechodniów, bardzo bladych i bardzo białych, a jej środkiem płynie ta fantastyczna czarna falanga. Fantastyczna, bo choć ich głosy, ich ciała, bijąca od nich jak od jakiś urządzeń energia gniewu i agresji były namacalne, to jednak to, co nimi powodowało, co poruszało ich kończynami i głowami, znajdowało się w o wiele mniej wymiernej przestrzeni. Ta przestrzeń miała coś wspólnego z układami nerwowymi, z kablami, odległymi serwerami. Tłum był próbą, symulacją działania jakiejś mechaniki, techniki. Byli jak wyindukowana energetyczna wielkość, efekt ilościowy, skalkulowany i wygenerowany stanem przewodzenia nerwowego. Byli wyrzutem przenikalności zdań, statystyk i neuronów, agregatami unerwionych statystyk.
Być może też „Jestem kremem” przywołuje – na jakimś poziomie, który byłby trudny, lecz nie niemożliwy do wykazania – widok lokalu gastronomicznego o nazwie, powiedzmy, „Swojskie Jadło”. Wokół drewnianej karczmy ciągnie się drewniane ogrodzenie. Na nim, przybite do desek, poskładane z drewnianych klocków widnieją nazwy solidnych, pożywnych krajowych potraw. Na brudnej od spalin trawie oddzielającej ogrodzenie od autostrady stoi wbity w ziemię dwumetrowy krucyfiks, z poszarzałą, umęczoną figurą Chrystusa. Krucyfiks wykonany jest z dokładnie tego samego drewna co „flaki”, „bigos”, „żeberka”, „karkówka”, „potrawy z grilla”. Dostrzeżenie tożsamości tworzywa, z jakiego zrobiona jest karczma, płot, nazwy dań oraz krucyfiks znacznie poszerza zakres naszego rozumienia takiego „obrazu”. Oczywiście na ten zakres składa się jeszcze wiele innych elementów przechwyconych w podróży. One też tworzą ten obraz. Ale zasadnicze pytanie jest takie: dlaczego nazwy potraw są z tego samego drewna co płot i krucyfiks? Co kryje się za tą tożsamością? Czy właściciel zajazdu zastanawiał się nad tym? A jego goście?
„Jadło” to coś więcej niż tylko „pokarm” – to przestrzeń napromieniowana i promieniująca, zasadniczy ośrodek przewodzenia, który umożliwia wspomniane wcześniej sprzężenie tworzonych w języku stwierdzeń, statystyk, układów nerwowych. Takim jadłem nie tylko się żywi: nim się oddycha, nasiąka, promieniuje. Bo nie samym chlebem żyje człowiek.
„Jestem kremem” jest więc też odczytem zapisów pamięci, wykonywanych przez nią „zdjęć”, chociaż to są oczywiście „zdjęcia” które żyją w czasie. Oto inny przykład takiego odczytu. Wiersz gnie się, ugina, pod stale wracającym wspomnieniem, niemożliwą do wymazania osobliwością, nazwą tak druzgocącą wszelkie konstrukcje pojęciowe i przestrzenne, że czasem zostaje z nich tylko seria powtórzeń jednej frazy: „obóz dla dzieci… obóz dla dzieci… obóz dla dzieci…”. Ten niewchodzący w związki kognitywne element wyłania się pośród ogólnego rozpadu i absurdu – takiego rozpadu i absurdu, który ostatnio coraz lepiej gości się w polskich miastach. I to coś, ten niemożliwy koncept, wraca jako element stały, samozwrotny, a jednocześnie organizujący nasz ogląd rozpadu przestrzeni.
„Jestem kremem” jest zagięciem, zakrzywieniem, które sygnalizuje powstanie przestrzeni własnej. Wiersz jest miejscem zawiązywania się pamięci pod wpływem bombardujących organizm językowy bodźców. Te zawiązki, te „zdjęcia”, dokonują przesunięć, przemieszczeń w psychicznym, nerwowym, emocjonalnym systemie organizmu ludzkiego. Takie zakrzywienia są formą samowiedzy, rozpoznaniem siebie w czasie i przestrzeni. Stają się żywym ciałem jakiegoś nowego, wyłaniającego się „ja”. Samowiedza, o której tu mowa, jej „pojedynczość”, należy do wiersza oraz do tego, kto chce w nim uczestniczyć, na przykład czytelnika, nie tylko autora.
Ponadto, chociaż istnieją elementy rzeczywistości, które nie dają się dołączyć do żadnego porządku, jak ta nazwa „obóz dla dzieci”, i kpią z naszych prób budowania przestrzeni, to przecież nieprzystawalność tych elementów też potrzebuje kontekstu, w którym będziemy mogli ją dostrzec, zdać sobie sprawę z jej oddziaływania na nas, dotrzeć do niej. Tym kontekstem jest wiersz jako próba wykonania takiego jednostkowego zakrzywienia przestrzeni, moment samowiedzy, jednostkowy, ale jednocześnie dostępny innym. Wiersz jako taki kontekst stara się więc nawiązać kontakt z tym czymś, co usilnie wymyka się wszelkim relacjom.
Ale usłyszawszy to wszystko, czy uwierzylibyście mi teraz, gdybym powiedział, że to również wiersz erotyczny, prywatny? Czy „Jestem kremem” nie jest wierszem o miłości? Czy deklaracja przesiąkania/nasiąkania, czyli przejścia będącego próbą wyobrażenia sobie jakiegoś nowego sposobu przylegania, nie jest sama w sobie, na mocy pewnej kombinacji tonu i gry konceptualnej, wyrazem afektu, związku, troski?
Jako symulacja wielości, wiersz składa się z wielu warstw, nakłada się w nim na siebie wiele planów pojmowania i pamiętania. Nie do końca wiadomo jak i kiedy wchodzą one ze sobą w relacje. Czy nie tak właśnie dzieje się z każdym dojrzałym, dorosłym, językowym organizmem ludzkim? Postrzegamy, spożywamy, łączymy, odczuwamy, doznajemy lęku, obrzydzenia, ale też przypływów odwagi, radości, zachwytu. Organizm jest zdolny do tej wielości. Przewodzimy i przemieniamy. Odmieniamy w sobie. Jakoś przez to wszystko przechodzimy, może należałoby powiedzieć – przedzieramy się. Przesiąkamy, a przesiąkając zmieniamy strukturę tego czegoś, przez co przesiąkliśmy. Troszczymy się. Czasem nawet kochamy.
Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.