recenzje / KOMENTARZE

Hmm, aha, pff, czyli o piraceniu pisania

Joanna Mueller

Autorski komentarz Joanny Mueller w ramach cyklu „Historia jednego tekstu”, towarzyszący premierze książki Piraci dobrej roboty, wydanej nakładem Biura Literackiego 23 października 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

„Na brze­gu dzie­cię­ce­go poko­ju sia­dłam i pła­ka­łam” – takie mot­to chcia­łam umie­ścić w jed­nym z wier­szy, któ­ry osta­tecz­nie nie wszedł do „Pira­tów dobrej robo­ty”. Ale biblij­na fra­za, nie­sio­na skocz­nym ryt­mem pio­sen­ki Boney M, odwró­ci­ła mi łza­wą falę na inną: „Na brze­gu dzie­cię­ce­go poko­ju sia­dłam i pisa­łam”. Szep­nę Wam o tym, jak chce­cie, dwa sło­wa. O pira­ce­niu pisa­nia pod wła­sną ban­de­rą.

*

– Piszesz coś teraz? Kie­dy nowa książ­ka?
– Wła­śnie skoń­czy­łam. Wyj­dzie w paź­dzier­ni­ku.
– O, super!
– „Pira­ci dobrej robo­ty”. Z wier­sza­mi dla dzie­ci.
– Dla dzie­ci? Hmm, aha, pff…

Hmm, aha, pff – nie, to nie odgłos Tuwi­mow­skiej loko­mo­ty­wy, tyl­ko typo­wa reak­cja kole­gów i kole­ża­nek po kla­wia­tu­rze na moje zbo­cze­nie z toru „praw­dzi­wej lite­ra­tu­ry” i „fatal­ny” skręt ku tej dzie­cię­cej. Ile takich dia­lo­gów wymie­ni­łam w ostat­nich mie­sią­cach? Spo­ro. Wystar­cza­ją­co wie­le, żebym zaczę­ła zasta­na­wiać się nad rze­ko­mą „gor­szo­ścią” lite­ra­tu­ry dla dzie­ci. Pociąg dud­nił po torach small-tal­ków dys­ty­cha­mi z „debiu­tu w inter­ne­cie” Pod­gór­nik: „na ogół gdy w mał­żeń­stwo wstę­pu­ją poeci/ koń­czą karie­rę pisząc ksią­żecz­ki dla dzie­ci”, i dalej, tak to to, i gna coraz prę­dzej: „spło­dze­nie dziec­ka dla pisa­rza jest twór­czą podnietą/ pod warun­kiem że pisarz ten nie jest kobie­tą”. Wresz­cie zamiast cie­szyć się nową książ­ką, zaczę­łam się mar­twić, czy ten pią­ty poetyc­ki wago­nik nie dowiózł mnie wła­śnie do koń­co­wej sta­cji.

*

Tu brze­gi Babi­lo­nu, tu wysiad­ka na krań­ców­ce. Tu moje pró­by pisa­nia o pirac­kiej robo­cie przy pra­co­wi­tej domo­wej sobo­cie. A było tych prac chy­ba ze czter­dzie­ści; nie wiem, czy choć jed­ną wię­cej dzień by zmie­ścił.

Od rana zaj­mo­wa­łam się krzą­ta­niem i odwle­ka­niem. Szy­ko­wa­niem śnia­dań i kola­cji, obie­ra­niem, sie­ka­niem, dopra­wia­niem, panie­ro­wa­niem, goto­wa­niem, odle­wa­niem, sma­że­niem, nakła­da­niem, wydzie­la­niem łako­ci i ogra­ni­cza­niem, pie­cze­niem i lukro­wa­niem, nasta­wia­niem pral­ki i zmy­war­ki oraz ich opróż­nia­niem (wszyst­ko po czte­ro­kroć), wie­sza­niem i skła­da­niem pra­nia, sor­to­wa­niem dzie­cię­cych ubrań, zaba­wek i poście­li, odpro­wa­dza­niem i spa­ce­ro­wa­niem, robie­niem zaku­pów i ich wno­sze­niem, wycie­ra­niem roz­la­ne­go, zaku­rzo­ne­go i zasmar­ka­ne­go, wysa­dza­niem na noc­nik i prze­bie­ra­niem, włą­cza­niem bajek tudzież ich wyłą­cza­niem, pod­no­sze­niem roz­rzu­co­ne­go i nasy­py­wa­niem do puste­go, podzi­wia­niem wykre­owa­ne­go i kory­go­wa­niem błęd­ne­go, poma­ga­niem i poga­nia­niem, usta­wia­niem, budo­wa­niem oraz roz­wa­la­niem, wysłu­chi­wa­niem i igno­ro­wa­niem, przy­tu­la­niem, roz­dzie­la­niem, myciem, spłu­ki­wa­niem, cze­sa­niem, do łóżek zaga­nia­niem, usy­pia­niem. Przez cały dzień – pisa­nia odwle­ka­niem.

Sio­stry w odwle­ka­niu znaj­du­ję w wie­lu z Was – i nie pierw­szy raz o tym współ­dzie­lo­nym losie piszę. Jed­ną z nas wpu­ści­łam też na fale „Pira­tów dobrej robo­ty”. Moja boha­ter­ka – manat­ka z „baj­ki o zwle­ka­niu” – pra­gnie opu­ścić cie­płe wody Flo­ry­dy i udać się w podróż do przy­ja­ciół­ki foki znad Bał­ty­ku. Wybie­ra się tam jak sój­ka Brze­chwy i podob­nie jak ona raczej nigdy na miej­sce nie docie­ra. Dla wie­lu z nas takim Bał­ty­kiem (albo odle­głym od wód Babi­lo­nu Syjo­nem) jest pisa­nie. I nie cho­dzi o ste­reo­ty­po­we arty­stow­skie prze­nie­sie­nie: „koły­ska twe­go dziec­ka jest gro­bem two­jej twór­czo­ści”, tyl­ko o to, że kobie­ty w ogó­le – nie­ko­niecz­nie mat­ki-manat­ki – mają pro­blem, by zakrzą­ta­nie o cudze życia odsu­nąć choć na chwi­lę na rzecz wła­snej kre­atyw­no­ści.

A mogła­by manat­ka uczyć się od inne­go boha­te­ra mojej książ­ki – „lew­ka ska­czą­ce­go po leve­lach” (tak jak ja uczę się od dzie­ci gra­ją­cych w Mine­cra­fta) – umie­jęt­no­ści oddzie­la­nia tego, co się robi na survi­va­lu, od tego, cze­go moż­na doko­nać na cre­ati­vie. Bez chwi­lo­wej choć­by rezy­gna­cji z tro­ski o cudze „laj­fy” kobie­ta nigdy nie wej­dzie w tryb bez­tro­ski, któ­ry – jako rze­cze psy­cho­ana­li­za – jest koniecz­ny do tego, by stać się arty­stą. Arty­stą, czy­li dziec­kiem: nar­cy­stycz­nym, pogrą­żo­nym w fan­ta­zjo­wa­niu, prze­dłu­ża­ją­cym sobie dzie­ciń­stwo dzię­ki zaba­wie wła­snym dzie­łem arty­stycz­nym.

Tako rze­cze psy­cho­ana­li­za, nie mówi jed­nak nicze­go o tej, któ­ra jed­no­cze­śnie chce zaba­wiać dzie­ci i zaba­wiać się w pisa­nie, któ­ra pra­gnie pozo­stać dziec­kiem i dzie­ci na świat wyda­wać, a do tego – cóż za nar­cyzm w tej maso­chi­st­ce! – nie rezy­gno­wać z wyda­wa­nia ksią­żek. A raczej, owszem, psy­cho­ana­li­ty­cy mówią o niej – o mat­ce – ale naj­czę­ściej obwi­nia­ją­co i besz­ta­ją­co, wyklu­cza­jąc moż­li­wość łącze­nia ze sobą sfe­ry kobie­cej tro­ski i twór­czo­ści lite­rac­kiej. Pew­nie naj­ostrzej wyra­zi­ła to uczen­ni­ca Freu­da Hele­ne Deutsch zda­niem: „Mothers don’t wri­te, they are writ­ten” („Mat­ki nie piszą, one są pisa­ne”).

Tyle psy­cho­ana­li­za, przy­naj­mniej ta źró­dło­wa, spod zna­ku ojca i syna, bo na szczę­ście prze­pi­sa­ły ją na rzecz matek i córek autor­ki femi­ni­stycz­ne (by wspo­mnieć choć­by Luce Iri­ga­ray czy Hélène Cixo­us). Ja zresz­tą rów­nież pró­bo­wa­łam zde­kon­stru­ować tę krzyw­dzą­cą alter­na­ty­wę: „albo rodzisz, albo two­rzysz” w kil­ku wła­snych ese­jach i wier­szach, więc nie będę tu dalej upra­wiać psy­cho­ana­li­tycz­nych roz­k­min. Zamiast maru­dze­nia o Freu­dzie („freu­dze­nia”?) mia­ło być o pira­ce­niu, a zatem – ahoj, do robo­ty!

*

Pirac­two to – jak defi­niu­je mój sied­mio­la­tek – „zło­dziej­stwo skar­bów”. Pira­ci przej­mu­ją wsze­la­ką cudzą wła­sność: czy to sta­tek obcej zało­gi, czy wła­sność inte­lek­tu­al­ną w inter­ne­cie, czy wresz­cie nie­wła­ści­wy pas na dro­dze szyb­kie­go ruchu. A co robi pirat, któ­ry jest pisa­rzem? Krad­nie cudze pomy­sły lub nawet całe tek­sty? To raczej pla­gia­tor. Przej­mu­je języ­ki innych auto­rów? To paro­dy­sta, post­mo­der­ni­sta, zręcz­ny sty­li­sta. A jeśli pirac­ką ban­de­rę wywie­sza poet­ka – to co, mój synu zło­to­usty, to co?

Pira­ce­niem skar­bów języ­ko­wych zaj­mu­ję się – przy­zna­ję – od zawsze. Cała moja poezja wzię­ła się z pod­słu­chów, prze­ję­zy­czeń, nie­po­ro­zu­mień. Od ponad deka­dy oso­ba­mi pokrzyw­dzo­ny­mi w tym kor­sar­skim pro­ce­de­rze są nie tyl­ko doro­śli (dal­si i bli­scy zna­jo­mi, przy­pad­ko­wi pasa­że­ro­wie w środ­kach komu­ni­ka­cji, wresz­cie – inspi­ru­ją­ca pisar­ska brać, od któ­rej jeno brać i brać), lecz tak­że moje dzie­ci. Skrzęt­nie spi­su­ję ich języ­ko­we olśnie­nia i wyna­laz­ki (o któ­rych nawet nie wie­dzą, jak bar­dzo są nowa­tor­skie!), a póź­niej bez­kar­nie uży­wam ich w wier­szach. Do tej pory rabo­wa­łam pacho­lę­ce fra­zy i skła­do­wa­łam je na łaj­bie poezji dla doro­słych, teraz wresz­cie – w pią­tym tomie poetyc­kim – pły­nę kata­ma­ra­nem rymów z dzie­cię­cą zało­gą.

Jed­nak tytu­ło­we pira­ce­nie pisa­nia to nie tyl­ko twór­cze przy­własz­cza­nie cudzych tezau­ru­sów. Dla poet­ki, zwłasz­cza poet­ki-mat­ki, już samo pisa­nie jest aktem – z patriar­chal­ne­go punk­tu widze­nia – rabun­ko­wym. Ona prze­cież pod­stęp­nie wykra­da czas na kre­ację z twier­dzy codzien­ne­go survi­va­lu (vide: opis mat­czy­nej sobo­ty), ona dzień w dzień od nowa doko­nu­je abor­da­żu „wła­sne­go poko­ju” („swo­je­go ciche­go miej­sca”, jak przed momen­tem syn nazwał mój kuchen­ny kącik do pisa­nia), ona nie­ustan­nie obwi­nia się o to (co już wca­le nie jest tak choj­rac­ko pirac­kie), że kolej­na linij­ka wła­sne­go tek­stu to zara­zem linij­ka wykrzy­wio­nej w pła­czu dzie­cię­cej buzi, „bo mama zno­wu pra­cu­je i nie ma cza­su się ze mną poba­wić”.

O wydzie­ra­niu z lep­kich dzie­cię­cych łapek cza­su dla sie­bie piszę w kil­ku miej­scach książ­ki „Pira­ci dobrej robo­ty”. Naj­do­tkli­wiej zapew­ne w wier­szu „Zaję­czan­ka”, gdzie doro­śli i dzie­ci wza­jem­nie opę­dza­ją się od sie­bie magicz­ny­mi sło­wa­mi „zaraz” i „za chwi­lę”, nie zauwa­ża­jąc, że zaczy­na­ją blak­nąć i maleć w „zaję­ciach, co pro­wa­dzą do znik­nię­cia”. Dla rodzi­ca takim zaję­ciem jest pra­ca, któ­rą cza­sem bywa twór­czość arty­stycz­na, dziec­ko z kolei – podob­nie jak „lewek łażą­cy po leve­lach” – zni­ka w ekra­nach: table­tów, komó­rek, kom­pu­te­rów.

Ale, ale, żeby nie smę­cić mora­łem (nie ma go tak­że w baj­ce o gra­ją­cym lew­ku) – war­to się z tej pułap­ki wywi­nąć spo­so­bem pirac­kim. Efek­tem takie­go for­te­lu są wła­śnie „Pira­ci dobrej robo­ty”. Zmę­czo­na wie­lo­let­ni­mi „wro­gi­mi prze­ję­cia­mi” cza­su i uwa­gi, któ­rych to rabun­ków doko­ny­wa­li­śmy bez­li­to­śnie na sobie nawza­jem – ja na jede­na­sto­let­niej Mary­si, sied­mio­let­nim Jan­ku, pię­cio­let­niej Adze i dwu­let­nim Józiu, oni zaś na mnie – pomy­śla­łam, że może war­to zapro­sić tę żywio­ło­wą ban­dę na sta­tek, któ­rym dotąd pły­nę­łam („sta­ra mat­ka i morze”) pod wła­sną ban­de­rą, cał­kiem sama.

Zapro­si­łam – i wsie­dli. Dali się namó­wić na współ­pi­sa­nie. Cza­sem ja byłam przy ste­rze, cza­sem któ­reś z nich. Raz szo­ro­wa­ła pokład mat­ka-kapi­tan­ka, raz jeden czy dru­gi siuś-maj­tek. Zamiast wydzie­rać sobie skraw­ki cza­su – wydzier­ga­li­śmy kor­sar­ską ban­de­rę ze wspól­nych emo­cji, prze­żyć i pomy­słów. W pew­nym momen­cie dołą­czy­ła do nas ilu­stra­tor­ka Marian­na Szty­ma, któ­rą zgod­nie uzna­li­śmy za naj­lep­szą pod słoń­cem „oży­wi­ciel­kę” stwo­rów z naszej pisar­skiej arki: boja­ków, mor­skie­go konia, manat­ki, Wie­lo­ry­ba-Nie­do­ry­ba, wychu­cho­la, hie­ny Ire­ny itd.

Teraz pozo­sta­je nam zapro­sić na pokład oso­by, któ­re są skłon­ne pod­jąć trud­ne pirac­kie wyzwa­nie – czy­ta­nie. Dzię­ki dia­lo­gom napę­dza­nym refre­nem „hmm, aha, pff” wiem, że i tym zapro­sze­niem doko­nu­ję jako autor­ka „wro­gie­go prze­ję­cia” odbior­czych przy­zwy­cza­jeń. Książ­ką dla dzie­ci ukra­dłam samej sobie – a zapew­ne tak­że tym z Was, któ­rzy cze­ka­li­ście na mój nowy „doro­sły” zbiór wier­szy czy ese­jów – przy­naj­mniej dwa lata autor­skie­go życia. Zdo­by­łam się na pisar­ski psi­kus, a jed­nak nie uwa­żam „Pira­tów dobrej robo­ty” za sła­bost­kę, odskocz­nię od „doj­rzal­szych” zatrud­nień czy odwle­ka­nie „poważ­ne­go” pisa­nia. „Pira­ci” – choć współ­re­ali­zo­wa­ni zało­go­wo, a może wła­śnie dzię­ki temu – są MOJĄ pisar­ską potrze­bą, rów­nie waż­ną (i odważ­ną) jak wszyst­kie inne. Nawet jeśli śmiesz­ną, to śmie­chem hie­ny Ire­ny, któ­ra odma­wia udzia­łu w zbio­ro­wym chi­cho­cie do cza­su, gdy „radość będzie szcze­ra, nie szcze­rzo­na”, i tym­że zda­niem zamy­ka kar­ty „Pira­tów”. Albo „śmie­chem Medu­zy” Hélène Cixo­us – femi­ni­stycz­nej pirat­ki, któ­ra prze­ję­ła na rzecz kobiet mizo­gi­nicz­ną łaj­bę psy­cho­ana­li­zy, a w któ­rej wykła­dzie mia­łam oka­zję uczest­ni­czyć już w trak­cie wymy­śla­nia wier­szy do książ­ki. Niech sło­wa Cixo­us – prze­ko­na­nej o tym, że kobie­ty aby pisać, muszą kraść: swój czas, wła­sny głos, oso­bi­stą nie­za­leż­ność – będą pocie­sze­niem dla spę­ta­nej „lękiem przed wypły­wem” (bo taka jest kobie­ca wer­sja męskie­go „lęku przed wpły­wem”) manat­ki. Kto wie, może wresz­cie dopły­nie do chłod­nych wód, w któ­rych ja sama wypły­wa­łam „Pira­tów” – nad Bał­tyk?

„Ach! Więc oto jej morze, powie mi on, któ­ry pod­sta­wia mi swój base­nik pełen fal­licz­nej i mamu­si­nej wody, od któ­rej nie może się uwol­nić. Ale oto nasze morza sta­ną się tym, czym je zro­bi­my, ryb­ne lub nie, ciem­ne lub przej­rzy­ste, czer­wo­ne lub czar­ne, w przy­pły­wie lub odpły­wie, wąskie lub bez­brzeż­ne, to my same dla sie­bie jeste­śmy morzem, pia­skiem, kora­lem, alga­mi, pla­ża­mi, pły­wacz­ka­mi, przy­pły­wa­mi, dzieć­mi, fala­mi” (H. Cixo­us, „Śmiech Medu­zy”, tłum. A. Nasi­łow­ska).

 

belka_1

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania