recenzje / ESEJE

Hooked

Jakub Skurtys

Recenzja towarzysząca premierze książki fuzja bordo Karoliny Kapusty, wydanej w Biurze Literackim 6 lutego 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W anto­lo­gii Poło­wu. Poetyc­kich debiu­tów 2020 zestaw wier­szy Karo­li­ny Kapu­sty nosił tytuł „Wykwit”, a recen­zu­ją­ca wów­czas książ­kę Anna Mochal­ska odno­to­wy­wa­ła, trzy­ma­jąc kciu­ki za pro­po­zy­cję wro­cła­wian­ki, że „to jesz­cze za mało na samo­dziel­ny debiut, ale też Kapu­sta nie obra­ła łatwej ścież­ki: z jed­nej stro­ny temat czę­sto eks­plo­ato­wa­ny, z dru­giej lako­nicz­ność, któ­ra wyma­ga napraw­dę dosko­na­łe­go warsz­ta­tu”. Ten eks­plo­ato­wa­ny temat to oczy­wi­ście sta­ny cho­ro­bo­we, a nawet jeden, kon­kret­ny stan, zwią­za­ny jed­nak z wie­lo­ma pato­gen­ny­mi pro­ce­sa­mi: nowo­twór, z któ­rym autor­ka rze­czy­wi­ście mie­rzy­ła się w kil­ka lat wcze­śniej. W jakiejś mie­rze były to oczy­wi­ście wier­sze szpi­tal­ne, wpi­su­ją­ce się w dłu­gą tra­dy­cję kobie­ce­go pisa­nia (ostat­nio z repre­zen­ta­tyw­nych przy­kła­dów: poezja Pau­li­ny Pidzik i Kata­rzy­ny Zwol­skiej-Płu­sy), i taka też jest sce­no­gra­fia więk­szo­ści tek­stów – tro­chę ste­ryl­na, sku­pio­na na zba­wien­nym odizo­lo­wa­niu pod­miot­ki, i auto­im­mu­ni­za­cji. Jak odno­to­wy­wa­ła w jed­nym ze szki­ców Joan­na Grą­dziel-Wój­cik: „wyra­zi­stą sytu­ację lirycz­ną – rozu­mia­ną syl­lep­tycz­nie, tek­sto­wo i życio­wo jed­no­cze­śnie – budu­je w wier­szach szpi­tal­nych czyn­ność ope­ra­cji lub innych medycz­nych inge­ren­cji, któ­rym pod­da­wa­ne są boha­ter­ki. Zaglą­da­my w tych tek­stach do wnę­trza cia­ła, a przede wszyst­kim do wnę­trza psy­chi­ki pacjen­tek, jak­by skal­pel chi­rur­ga nie tyl­ko prze­ci­nał mate­rial­ną tkan­kę, lecz tak­że odsła­niał świa­do­mość. Głów­nym pro­ble­mem tych wier­szy sta­je się ana­li­zo­wa­ne przez pod­miot­ki roz­dwo­je­nie psy­che i somy, któ­re zazwy­czaj pro­wa­dzi w prze­strzeń pytań escha­to­lo­gicz­nych i tożsamościowych”[1]. Badacz­ka roz­wa­ża­ła jed­nak w ich kon­tek­ście (mając na myśli m.in. cykle poetyc­kie Kry­sty­ny Rodow­skiej, Kry­sty­ny Lars, Ewy Lip­skiej, Lud­mi­ły Mar­jań­skiej, Julii Fie­dor­czuk i Joan­ny Muel­ler) pewien szcze­gól­ny model (neo)awangardowego auto­te­ma­ty­zmu, któ­ry – wła­śnie dzię­ki kon­stru­owa­niu sytu­acji lirycz­nej na sty­ku ciał i tek­stów, mię­dzy pra­gnie­niem sca­le­nia i chi­rur­gicz­nym, a więc eks­pe­ry­men­tal­nym roz­cię­ciem – wyda­je się tam czymś natu­ral­nym i wręcz nie­zbęd­nym.

Kapu­sta wpi­su­je się swo­imi wier­sza­mi we „frag­men­ty dys­kur­su mala­dycz­ne­go”, a więc rów­nież we wszyst­kie zwią­za­ne z nim ryzy­ka: auto­bio­gra­ficz­ne­go odsło­nię­cia, cza­sem do maso­chi­stycz­nej wręcz eska­la­cji i natu­ra­li­stycz­nej wiwi­sek­cji, cie­le­sno-tek­stu­al­nych gier na dwu­gło­sie soma/sema oraz pisa­nia jako tera­pii lub zale­cza­nia rany. Weź­my utwór roz­po­czy­na­ją­cy jej debiu­tanc­ką fuzję bor­do, a więc „wykwit”, jako przy­kład spo­ty­ka­nia się moty­wów typo­wych dla „szpi­tal­ne­go” pisa­nia:

ona ma skó­rę posza­rza­łą
obce ma cia­ło

na wpół zgię­ta ręce pod kran
z jelit zaple­cio­ne liny
sznur brzuch nóż błysk
chi­rur­gicz­na stal

to już koń­ców­ka
to refren i bal

odkle­ja­li lata­mi od fra­mug
ście­ra­li śla­dy ze ścian
zdzie­ra­li na pia­sku
wcią­ga­li na maszt

ona ma skó­rę posza­rza­łą
zope­ruj­my cia­ło

Co jed­nak inte­re­su­ją­ce i co wyraź­nie róż­ni Kapu­stę od oma­wia­nej przez Grą­dziel-Wój­cik poezji „szpi­tal­nej”, to wła­śnie kate­go­ria „znie­czu­le­nia”. Poet­ki (zresz­tą nie tyl­ko one, por. kla­sycz­ne wier­sze szpi­tal­ne Alek­san­dra Wata) lubu­ją się w wyko­rzy­sty­wa­niu fizycz­ne­go bólu jako nośni­ka egzy­sten­cjal­nych war­to­ści, a tryb zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne­go dozna­wa­nia cier­pie­nia i dzie­le­nia się nim ma w sobie ele­men­ty auto­te­ra­peu­tycz­ne, ale też z łatwo­ścią osu­wa się w mistycz­ną, uni­wer­sa­li­zu­ją­cą cele­bra­cję cia­ła-mię­sa (flesh). Kapu­sta robi coś odwrot­ne­go: pisze wier­sze znie­czu­la­ją­ce, an-este­zyj­ne, a jed­ną z reguł jej pro­ce­su cho­ro­bo­we­go wyzna­cza jed­no­wer­so­wy „keto­nal dożyl­nie”: „zwy­kle­jesz mi”. Momen­tom natu­ra­li­stycz­ne­go ujmo­wa­nia fizycz­ne­go roz­pa­du, wrzą­ce­go i nakłu­wa­ne­go lub pre­pa­ro­wa­ne­go cia­ła, towa­rzy­szy więc nie­ustan­ny – medycz­ny i poetyc­ki – pro­ces łago­dze­nia bólu, wygła­dza­nia kan­tu, usy­pia­nia jaź­ni i sumie­nia, jak w „koły­san­ce”:

co utu­li i ukoi co ból a co noc od win uwol­ni

doraź­nie chmiel mak mle­ko miód mela­to­ni­na
uko­ły­szą dziu­ra­wiec i hydrok­sy­zy­na
a przy­mu­szą tra­zo­don zol­pi­de­mu winian

kto utu­li i ukoi kto ból a kto noc od win unie­win­ni

Czy i w jaki spo­sób ist­nie­je – jak nazwa­ła to w jed­nym ze szki­ców z przy­ta­cza­ne­go już tomu badań mala­dycz­nych Iwo­na Borusz­kow­ska – écri­tu­re pato­gra­phi­que i czy może­my je potrak­to­wać jako reak­cję na wyide­ali­zo­wa­ną róż­ni­cę płcio­wą, wokół któ­rej oscy­lo­wa­ło dru­go­fa­lo­we écri­tu­re femi­ni­ne? Czy defekt (rów­nież ten cho­ro­bo­wy) jest bar­dziej ega­li­tar­ny, włą­cza­ją­cy, uni­wer­sal­ny w swo­jej kontr­ka­no­nicz­no­ści? Czy pod­miot defek­tyw­ny dąży raczej do uspój­nie­nia, nad­pi­sa­nia sie­bie poprzez pra­cę reko­do­wa­nia symp­to­mów, czy też pró­bu­je te symp­to­my dopie­ro zako­do­wać, eks­pe­ry­men­tu­jąc języ­ko­wo – podob­nie jak w przy­pad­ku trau­my – z nie­wy­ra­żal­nym poprzez zakłó­ce­nie, błąd, seman­tycz­ną szcze­li­nę (jak choć­by Leo Lip­ski w Pio­tru­siu czy ostat­nio Mar­cin Mokry w żywych liniach nowych ustach)? W tym sen­sie na flo­ry­stycz­ną meta­fo­rę „roz­kwi­tu” (poety­ki roz­kwi­ta­nia – to pro­po­zy­cja Kata­rzy­ny Szo­py, wypro­wa­dzo­na twór­czo z roz­wa­żań Luce Iri­ga­ray) odpo­wia­dał­by u Kapu­sty cho­ro­bo­wy „wykwit”: symp­tom, ale też muta­cja, raczej zna­ko­wy nad­miar, niż nie­do­bór.

„Ocza­ro­wa­ło mnie jego brzmie­nie, sche­mat nastę­pu­ją­cych po sobie gło­sek: moc­ny dźwięk, otwar­cie, wyci­sze­nie” – mówi­ła autor­ka w roz­mo­wie, towa­rzy­szą­cej pro­mo­cji anto­lo­gii. To istot­na uwa­ga, bo wska­zu­je nie tyl­ko na kwe­stię roślin­ne­go i cho­ro­bo­we­go kwit­nie­nia jako peł­ni oraz muto­wa­nia i bycia poże­ra­nym jako swe­go rodza­ju prze­peł­nie­nia, prze­sy­ce­nia feno­me­nu ist­nie­nia, ale też na kil­ka tech­nicz­nych wska­zań, któ­ry­mi Kapu­sta się kie­ro­wa­ła i kie­ru­je do dziś. War­stwa dźwię­ko­wa wciąż wyda­je się u niej naj­waż­niej­sza, stąd zasad­ne zastrze­że­nie Mochal­skiej, że taka lako­nicz­ność wyma­ga dobre­go warsz­ta­tu. Nie cho­dzi po pro­stu o mini­mum słów vs mak­si­mum zna­czeń, któ­re wyra­sta­ło­by wprost z tra­dy­cji Przy­bo­sio­we­go wsty­du uczuć i (uto­pij­ne­go) dąże­nia do reduk­cji kosz­tów inter­pre­ta­cji, wspar­tych ewen­tu­al­nie neo­awan­gar­do­wy­mi tech­ni­ka­mi Anny Świrsz­czyń­skiej i Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Kapu­sta nie wal­czy o mak­sy­ma­li­za­cję poten­cja­łu seman­tycz­ne­go, nie wie­dzie nas skon­den­so­wa­ny­mi do gra­nic meta­fo­ra­mi ku nowym sen­som-obra­zom ani ku szcze­gól­nie zagęsz­czo­nym blo­kom per­cep­tów, nie bawi się też w dale­ko idą­ce inter­tek­sty i kul­tu­ro­we nawią­za­nia (choć smut­ny dia­log Jane Doe z Joh­nem Doe z wier­sza „Szpi­tal­ne łóż­ko Jane Doe” chwy­ta się rów­no­cze­śnie dość popu­lar­ne­go w swo­im cza­sie hor­ro­ru ana­to­micz­ne­go oraz ame­ry­kań­skie­go warian­tu posta­ci N.N‑a, roz­pi­su­jąc ich ano­ni­mo­wość i pogłę­bia­ją­cą się alie­na­cję, to żad­nych dal­szych poszu­ki­wań nie trze­ba tu podej­mo­wać). Jej wier­szem ste­ru­je raczej wytwa­rza­na na sty­ku lako­nicz­no­ści seman­tycz­nej (mono­te­mat) i war­stwy brzmie­nio­wej aura, towa­rzy­szą­ce lek­tu­rze (koniecz­nie gło­śnej) poczu­cie, że wiersz się koły­sze jako całość, że panu­je w nim jakiś rodzaj orga­nicz­nej home­osta­zy, któ­ra, jeśli ule­gnie pro­ce­som muta­cyj­nym, zapad­nie się lub zosta­nie roz­sa­dzo­na od wewnątrz (nie wąt­pię, że wszyst­ko to jest poli­czo­ne, dogra­ne akcen­ta­mi, wycy­ze­lo­wa­ne, choć nie umiem tego poli­czyć).

Dla­te­go zwra­cam uwa­gę na cytat, któ­ry otwie­rał roz­mo­wę sprzed kil­ku lat: „ocza­ro­wa­ło mnie brzmie­nie” – dekla­ro­wa­ła autor­ka i podob­nym prak­ty­kom pod­da­je czy­tel­ni­ków swo­jej debiu­tanc­kiej książ­ki. „Wykwit” zno­wu roz­po­czy­na poetyc­ką pro­po­zy­cję Kapu­sty, na pierw­sze spo­tka­nie pod­su­wa­jąc nam rym: „ona ma skó­rę poszarzałą/ obce ma cia­ło”, jedy­ny w całym wier­szu, za to powtó­rzo­ny jesz­cze w kodzie tek­stu. Prak­ty­ką czy­tel­ni­czą rzą­dzi w tym tomie pra­wo ocza­ro­wa­nia: pod­da­nia się rymom, ryt­mom i złud­nym refre­nom, nasłu­chi­wa­nia współ­brz­mień i zmięk­czeń, zawie­sze­nia kry­tycz­nej nie­wia­ry w szcze­gól­nie sen­su­al­nych momen­tach, jak: „pieść mnie wie­ścią o końcu/ z wia­trem znie­sie się pieśń” („Gdy­nia, pla­ża”). Wraz z tym zawie­sze­niem ogry­wa­na jest, tzn. osa­cza­na, pre­pa­ro­wa­na i pozo­sta­wia­na samej sobie, popkul­tu­ro­wa figu­ra dziew­czy­ny jako baśnio­wej księż­nicz­ki, Rosz­pun­ki czy Kop­ciusz­ka na ostat­nim balu, cze­ka­ją­cej na uwol­nie­nie z wie­ży-cia­ła, ale osta­tecz­nie pró­bu­ją­cej odzy­skać spraw­czość i skła­nia­ją­cej się ku innej per­spek­ty­wie. Pato­lo­gicz­ne, auto­im­mu­ni­za­cyj­ne pro­ce­sy nisz­czą­ce trze­ba prze­war­to­ścio­wać („oddaj mi oddech a ponio­sę go w sobie”) i dia­lek­tycz­nie uzu­peł­nić o rów­nie nisz­czą­ce pro­ce­sy komu­ni­zu­ją­ce: bycia roz­kra­da­ną, eks­plo­ato­wa­ną, roz­dzie­ra­ną kawa­łek po kawał­ku. Cia­ło-wie­ża zmie­nia się w cia­ło otwar­te, wyda­ne prze­strze­ni. Wraz z zale­cza­niem cho­ro­by nastę­pu­je jed­nak coś, co moż­na by odczy­tać rów­nież jako postę­pu­ją­ce oddzie­la­nie się pod­miot­ki od lirycz­ne­go „ty” – i nie jest to poznaw­cza dyso­cja­cja, trau­ma­tycz­ne roz­dwo­je­nie jaź­ni. Wyraź­nie roz­cho­dzą się tu dro­gi boha­te­rów, któ­rzy nie potra­fią się dłu­żej poro­zu­mieć ani współ­dzie­lić tej samej (pato­gra­ficz­nej?) linii nar­ra­cyj­nej.

Może­my więc napi­sać, para­fra­zu­jąc Barań­cza­ka, że Kapu­sta jest chi­rur­gicz­nie pre­cy­zyj­na, że doko­nu­je wła­ści­wych cięć we wła­ści­wych miej­scach, a do nowo­two­ru, podob­nie jak do pro­ce­sów samo­sta­no­wie­nia i ujarz­mia­nia „ja”, skle­ja­nia boha­ter­ki i jej kul­tu­ro­we­go „wią­za­nia”, pod­cho­dzi jak do tema­tu badaw­cze­go – ana­li­tycz­nie, kli­nicz­nie, sta­ra­jąc się w żad­nym momen­cie nie wcho­dzić w nie­bez­piecz­ny inte­rior emo­cjo­nal­nej iden­ty­fi­ka­cji, któ­ra prze­szła­by w szan­taż wobec czy­tel­ni­ków. Wie­lo­krot­nie domi­nu­je więc słow­nic­two spe­cja­li­stycz­ne, medycz­ne (nazwy leków), a mate­ria­li­stycz­ne spoj­rze­nie na cie­le­sność raczej odsła­nia kon­kret­ne ukła­dy tka­nek, niż feno­me­no­lo­gicz­nie poję­te cia­ło-mię­so (flesh). Niby tak, wszyst­ko to praw­da, któ­ra spra­wia, że fuzję bor­do czy­ta się bez poczu­cia rażą­ce­go naru­sze­nia jakiejś sto­sow­no­ści pak­tu z czy­tel­ni­kiem (czy to auto­bio­gra­ficz­ne­go, czy fan­ta­zma­tycz­ne­go). Nie jest to moim zda­niem tom trans­gre­syj­ny, zmu­sza­ją­cy nas do sady­stycz­ne­go wpa­try­wa­nia się w cia­ło­tekst współ­cze­snej męczen­ni­cy, spryt­nie pod­mie­nia­ją­cy mate­rial­ne nośni­ki cier­pie­nia na ich meta­fi­zycz­ne pro­te­zy. Dystans Kapu­sty w podej­ściu do tema­tu – poetyc­kim opra­co­wy­wa­niu go, okrą­ża­niu, pró­bach opi­su i pozy­cjo­no­wa­nia pod­miot­ki – spra­wia, że mamy do czy­nie­nia nie­mal­że z trak­ta­tem, któ­ry ma pseu­do­ni­mo­wać i kon­tek­stu­ali­zo­wać pro­blem, jak kie­dyś robi­ła to Susan Son­tag w słyn­nym ese­ju „Cho­ro­ba jako meta­fo­ra” (raz, w iście baro­ko­wej for­mie, kon­fron­tu­je się nas ze „zga­dy­wan­ką” i wów­czas wprost poja­wia się pyta­nie: „gdzie zimu­je rak czer­wo­ny?”, ale i tu korzy­sta­my wów­czas z homo­ni­mu i nie­mal­że dzie­cię­cej wyli­czan­ki, któ­re omi­ja sed­no).

Ale to tyl­ko jed­na stro­na. Wróć­my do nie­do­kład­ne­go, a jed­nak w jakiś spo­sób pro­stac­kie­go i naiw­ne­go rymu: „ciało”/„poszarzałą” – jaka jest jego funk­cja? Cze­mu wła­ści­wie ma słu­żyć? Takich rymów mamy w tomie wię­cej: „pąs”/„pląs”, „sączą się pły­ny rubi­cy­ny”, „przystań”/„refren się zgrał do czy­sta”, „receptory”/„wybory” czy para­lel­nie skon­stru­owa­ne wyli­cze­nie: „nie ma mąki/ biel i chrząst­ki”. Ani nie budu­ją one waż­nych seman­tycz­nie powią­zań, ani nie otwie­ra­ją nowej prze­strze­ni inter­pre­ta­cyj­nej, nie są też popi­sem kunsz­tu rymo­twór­cze­go (dale­ko mu do wią­zań Sen­dec­kie­go czy Iwasz­kie­wi­cza). Tro­chę zakłó­ca­ją: spro­za­izo­wa­ną kaden­cję, chłod­ny osąd, obiek­ty­wi­zu­ją­ce stu­dium, porzą­dek twier­dzeń. Bo mamy jed­nak do czy­nie­nia nie z trak­ta­tem, lecz z pie­śnią, nie z cie­le­sną wiwi­sek­cją, podob­ną do tych, jakich podej­mo­wa­li się Tade­usz Róże­wicz czy Anna Ada­mo­wicz, lecz z lirycz­nym zaskle­pia­niem rany (zaszy­wa­niem, a więc jed­nak: wią­za­niem), znie­czu­la­niem i pseu­do­ni­mo­wa­niem roz­pa­du. Natu­ra­lizm i tech­nicz­ne słow­nic­two oraz prze­rzut­nia jako błysk „chi­rur­gicz­nej sta­li” ustę­pu­ją – a wła­ści­wie od począt­ku zosta­ją pod­po­rząd­ko­wa­ne – lirycz­nej gene­zie sło­wa mówio­ne­go i para­lel­nym, refre­nicz­nym struk­tu­rom „nie­śpiew­nej muzycz­no­ści”. Wiersz się nuci, śpie­wa, koły­sze, rymu­je. Śni się go, a w nim wyszep­ty­wa­ne są pra­gnie­nia i zaklę­cia, tak jak­by pod­miot­ka – wraz z towa­rzy­szą­cy­mi jej boha­te­ra­mi, leka­rza­mi i współpacjent(k)ami – cofa­ła się do fazy poczwar­ki, a wła­da­nie nad świa­tem przej­mo­wa­ła baśnio­wa poten­cjal­ność i wzmo­żo­na łącz­li­wość sen­sów. To, co roz­dzie­lił nożyk pro­fe­so­ra (skal­pel chi­rur­ga i spoj­rze­nie ana­li­ty­ka), na powrót skle­ja mitycz­na kon­wen­cja opo­wiast­ki, nuco­nej mię­dzy szpi­tal­ny­mi łóż­ka­mi.

Pisa­łem o zesta­wie Kapu­sty, że odnaj­du­ję w nim dwo­ja­kie echa: Cze­cho­wi­czow­skich koły­sa­nek i stu­dio­wa­nia języ­ko­wych gier dzie­cię­cych, podob­nych do tych, któ­re fascy­no­wa­ły Miło­będz­ką. Wów­czas nie dopo­wie­dzia­łem jed­nak, że jest zasad­ni­cza róż­ni­ca: zarów­no wier­sze Cze­cho­wi­cza, jak i tek­sty dra­ma­tycz­ne autor­ki „Sia­ła baba mak”, orga­ni­zu­je figu­ra mat­ki – jako tej, któ­ra jest gene­zą, źró­dłem sen­su i ku któ­rej moż­na się zwró­cić z proś­bą o syn­te­zę (choć w obu przy­pad­kach będą to zupeł­nie odmien­ne syn­te­zy; u Cze­cho­wi­cza eska­pi­stycz­na i regre­syw­na, u Miło­będz­kiej stwór­cza, odzy­sku­ją­ca to, co w dzie­cię­cym pod­mio­cie pier­wot­nie kre­atyw­ne). Takiej figu­ry w fuzji bor­do nie ma i Kapu­sta jej nawet nie szu­ka. Owszem, pod­miot­ka od cza­su do cza­su zwra­ca się do jakie­goś „ty” (nie­ko­niecz­nie jest to „ty” czy­tel­ni­ka) i rze­czy­wi­ście cza­sem pró­bu­je w nim zde­po­no­wać nadzie­ję (na ogół nie­sku­tecz­nie). Nośni­kiem pra­gnie­nia syn­te­zy (lub tytu­ło­wej, nie­uda­nej, nie­peł­nej fuzji, a zara­zem lecz­ni­czej trans-fuzji, któ­ra dzia­ła jak far­ma­kon), odpo­wied­ni­kiem baśnio­wej kon­wen­cji uspój­nia­ją­cej i zara­zem immu­ni­zu­ją­cej, są jacyś oni, a wła­ści­wie one – współ­pa­cjent­ki, współ­cier­pią­ce, wariat­ki i cho­re, czy – jak w „round mid­ni­ght” „ludzi[e] z pluszu/ o twar­dych uszach/ ludzi[e] z bło­ta na mokrych fle­kach”, któ­rzy opo­wia­da­ją sobie ten eman­cy­pa­cyj­ny wiersz jak modli­twę wyklę­tych: „jesz­cze wyj­dzie­my na ulice/ tań­czyć bić się całować// (…) jesz­cze wró­ci­my na chod­ni­ki / tań­czyć snuć się poty­kać” . Jak­by ktoś prze­pi­sał „Chry­stu­sa mia­sta” Tuwi­ma i opo­wie­dział go od wewnątrz, z per­spek­ty­wy tego zapę­tlo­ne­go koro­wo­du wyklu­czo­nych i prze­gra­nych, ale bez zbaw­czej figu­ry, sku­pia­ją­cej ich modli­twy i dają­cej nadzie­ję.

Kie­dy w zamy­ka­ją­cym tom tek­ście „Popij mną” Kapu­sta po raz kolej­ny się­ga po nie­mal­że chry­stia­ni­stycz­ną, litur­gicz­ną sym­bo­li­kę i pisze: „wywra­cam to zda­nie, niech się sta­nie pła­skim kamy­kiem w kie­sze­ni”, a potem docho­dzi aż do wywró­ce­nia samej sie­bie – „do zewnątrz”, na dru­gą stro­nę, jak wywra­ca­my ubra­nia – widać wów­czas wyraź­nie, że rze­ko­ma opo­zy­cja wnętrze/zewnętrze nie doty­czy rze­czy­wi­ste­go i baśnio­we­go, tego, co w wier­szu (w cho­ro­bie, w zamknię­ciu, izo­la­cji) i tego, co go zba­wia (zdro­wie­nia, powro­tu do świa­ta, nawią­zy­wa­nia wię­zi z ludź­mi). To nie jest rela­cja mię­dzy rze­czy­wi­stym a trans­cen­dent­nym. Wszel­kie zna­ki nadziei, podob­nie jak symp­to­my cho­ro­by, są dane tutaj i teraz: w płasz­czyź­nie wier­sza, w cza­sie teraź­niej­szym. O ich odręb­no­ści decy­du­je jedy­nie per­spek­ty­wa, a „wywi­ja­nie na dru­gą stro­nę” (z „roz­pad nie roz­pacz”) jest tyleż pro­ce­du­rą medycz­ną, ile poznaw­czą. Zasta­na­wiam się nad tym pro­ce­sem jako pew­nym zada­niem, z któ­rym autor­ka pró­bu­je się upo­rać – zaczy­na bowiem swo­je pisa­nie od kla­sycz­nej topi­ki wnę­trza i zewnę­trza, dia­lek­ty­ki powierzch­ni i głę­bi, skór­nych wykwi­tów i posza­rza­łe­go cia­ła oraz tego, co „pod spodem”, „pod sko­rą” (mokre, brud­ne, lep­kie, ciem­ne). Wów­czas chi­rur­gicz­ny nożyk może ciąć, a baśnio­we nici mogą zszy­wać – w środ­ku zaś, na ogół osło­nię­ta przed naszym spoj­rze­niem, jest mutu­ją­ca, rako­wa tkan­ka, nad­miar somy, a potem brak – szcze­li­na, któ­rą zapeł­ni pieśń. Wów­czas cię­cie jest rów­nież momen­tem oświe­tle­nia głę­bin, pro­ce­sem poznaw­czym, a zszy­wa­nie ma swo­je tera­peu­tycz­ne wła­ści­wo­ści. Tak doko­nu­je się prze­cież zaskle­pie­nie, fuzja, domknię­cie. Im dalej w tom, z tym mniej­szym zaufa­niem poet­ka zda­je się jed­nak pod­cho­dzić do tej meta­fo­ry­ki. Tytu­ło­wa fuzja i trans (z wier­sza „zło­te”) odby­wa­ją się jesz­cze w sce­no­gra­fii głod­nych, cia­snych i pustych wnęk (wnętrz­no­ści), siło­wo zakry­wa­nych przez nie­sta­bil­ne szwy. Ale już koń­ców­ka książ­ki, ostat­nie kil­ka wier­szy, to raczej płasz­czy­zno­we meta­fo­ry sku­pie­nia i roz­pa­du: „jestem strzę­pem [płót­na] w dzio­bie”, „reszt­ki świa­tła po kola­cji”, „roz­dra­py­wa­nie strup­ków i ukła­da­nie z nich puz­zli”, „odłam­ki tra­fia­ją do ust, i wyplu­te wie­szam na firan­ki, żeby świa­tło roz­pra­sza­ły na kolo­ro­wo”. Tak jak­by to, co dotąd ujarz­mio­ne i uwię­zio­ne w cie­le – pro­ce­sy immu­ni­za­cji, wal­ka orga­ni­zmu z nim samym, usil­ne pod­trzy­my­wa­nie spój­no­ści „ja” – roz­le­wa­ło się na całą rze­czy­wi­stość. Nie­szczel­ność („ręce oka­zu­ją się nieszczelne/ a woda tak żywa że ucie­ka” – to zda­nie aku­rat zapo­ży­cza poet­ka nie­do­słow­nie z „Odwró­co­ne­go świa­tła” Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, ale spraw­dze­nie, jak dale­ko się­ga­ją mac­ki inter­tek­stu­al­ne i figu­ra „odwró­co­ne­go zmar­twych­wsta­nia”, pozo­sta­wiam czy­tel­ni­kom; istot­ne jest też samo prze­kro­cze­nie prze­strze­ni szpi­ta­la w cyklu „wier­szy gdyń­skich”) i pro­ce­sy uszczel­nia­nia, na ogół zapo­śred­ni­czo­ne kul­tu­ro­wo i tech­no­lo­gicz­nie, to jeden z filo­zo­ficz­nych tro­pów, za któ­rym moż­na by podą­żyć. „[P]ołowa moja poło­wa świata/ bądź­żeż swo­je niepodległe// dźgnij palu­chem w pulch­ne udo” – pisze Kapu­sta w „czy­je jesteś no czy­je”, pro­wa­dząc dalej swój dia­log z cia­łem, któ­re zawie­ra w sobie pier­wot­ną, orga­nicz­ną mię­sność i tech­no­lo­gicz­ne, cybor­gicz­ne pro­te­zy, choć­by w łań­cu­chu: pląs – plą­tać – pleść – pla­ster – pla­stik – pla­ste­li­na. Kapu­sta roz­py­la je po całym tomie, same wier­sze wią­żąc raczej meto­dą sko­ja­rzeń moty­wów: figu­ra wło­sa w jed­nym sta­je się pre­tek­stem dla „łyse­go nar­cy­za”, ziarn­ko wywo­łu­je pia­sek, a ten pla­żę w kolej­nym wier­szu. Nad cało­ścią uno­si się jed­nak pyta­nie o pla­stycz­ność, i to raczej tę z filo­zo­ficz­nych roz­k­min Cathe­ri­ne Mala­bou: jako zawar­tą w każ­dym mate­ria­le i poję­ciu wła­ści­wość (skłon­ność) od odchy­leń od same­go sie­bie. Czy takim mate­ria­łem jest kobie­ce cia­ło? Czy takim poję­ciem jest poetyc­kie „ja” boha­ter­ki?

Nie chcę jed­nak czy­tać tego tomu wyłącz­nie jako trak­ta­tu pato­gra­ficz­ne­go, kolej­nej nar­ra­cji defek­tyw­nej, bo zamiast spo­tka­nia z wier­sza­mi – szep­ta­nia, koły­sa­nia, eko­no­mii pra­gnień i tego, jak prze­kła­da­ją się one na doświad­cze­nie este­tycz­ne – otrzy­ma­my garść kul­tu­ro­wych bana­łów, roz­pię­tych mię­dzy Foucaul­tiań­skim ujarzmia­niem i bio­po­li­ty­ką Rober­ta Espo­si­ty, któ­re koniec koń­ców dopro­wa­dzą co naj­wy­żej do tezy o tym, że w poprzek naszych (waszych, kobie­cych) ciał prze­bie­ga pro­duk­cja wspólnego/własnego, i na ogół ma ona cha­rak­ter prze­mo­co­wy. Nie zapo­mi­naj­my, że fuzja bor­do jest auto/pato/grafią tyl­ko w takim zakre­sie, w jakim sta­no­wi zapis zma­ga­nia pod­miot­ki (i autor­ki) z cho­ro­bą oraz pró­bę prze­my­śle­nia jej kul­tu­ro­wych kon­cep­tu­ali­za­cji. Przede wszyst­kim jest jed­nak książ­ką poetyc­ką, co zna­czy, że jest świa­do­mie skon­stru­owa­na, a jej głów­na funk­cja nie­uchron­nie cią­ży ku doświad­cze­niu este­tycz­ne­mu, tym zaś jest – moim zda­niem – wca­le nie wywo­ła­nie współ­czu­cia wobec defek­tyw­ne­go pod­mio­tu (impuls etycz­ny), lecz ocza­ro­wa­nie i zapo­mnie­nie się w aura­tycz­nym (u)kołysaniu wier­sza. W tym sen­sie węzło­wa z per­spek­ty­wy nar­ra­cyj­nej, gorz­ka i auto­iro­nicz­na sekwen­cja „C81” zło­żo­na z jed­ne­go zda­nia: „sub­skryp­cja zosta­ła wzno­wio­na” (a więc remi­sja, chło­niak), to kolej­na z prób pod­trzy­ma­nia dystan­su, któ­ry natych­miast zapa­da się pod wła­snym cię­ża­rem jak zmę­czo­na gło­wa w podusz­kę.

Są jed­nak w fuzji bor­do wier­sze nie­zwy­kle kunsz­tow­ne, mają­ce w sobie urok brosz­ki, bibe­lo­tu, jak:

cze­go­śmy się spo­dzie­wa­li

odprysk na szkli­wie
hałas w kola­nie
zło­śli­wi się ziarn­ko pia­sku
chrzę­ści w ustach bez­ład
tli się nie­zgo­da

i

moje wenflo­ny mia­ły skrzy­dła

zmar­ła waż­ka
wybla­kła waż­ka
pękła lar­wa
ści­chła pod butem

ofia­ro­wa­nie czy wypa­la­nie?
skrzep ostygł w mięk­kim zgię­ciu łok­cia

To one nada­ją ton lirycz­ny całej książ­ce. Ich prze­bieg orga­ni­zu­je czu­łość – nie czu­łost­ko­wość i nie sen­ty­men­ta­lizm, ale czu­łość, z jaką pseu­do­ni­mu­je się tu roz­pad: cia­ła, związ­ku i norm spo­łecz­nych. Staw­ką i przed­mio­tem gry jest prze­cież wła­śnie cia­ło w rela­cjach: to tek­stu­al­ne, kul­tu­ro­we (andro­ida, Gala­tei), i to czy­ta­ją­ce – u(kon)tekstowione cia­ło poet­ki. Ale czy uśmiech i cie­pło, któ­ry­mi Kapu­sta potra­fi obda­rzyć swo­ich słu­cha­czy, nie są rów­nież czę­ścią prak­tyk ane­ste­zyj­nych – „usy­pia­nia” i „znie­czu­la­nia”? Zamiast, jak pisa­ła Rita Fel­ski, głę­bi­no­we­go tro­pie­nia sen­sów w pozy­cji semi-det­ta­ched, cele­bra­cji oddzie­le­nia i kry­tycz­ne­go namy­słu, mamy w tych wier­szach do czy­nie­nia z post­kry­tycz­nym atta­che­ment – jakimś rodza­jem przy-wią­za­nia, połą­cze­nia, być może nawet spo­ufa­le­nia, a więc i zno­szą­cej dystans trans-fuzji. Nie wiem, na czym pole­ga szcze­gól­na este­tycz­ność pro­po­zy­cji Kapu­sty i chy­ba to mnie w niej naj­bar­dziej ocza­ro­wu­je – że rozu­miem ryzy­kow­ne mecha­ni­zmy, iden­ty­fi­ku­ję tro­py, towa­rzy­szę jej jako czy­tel­nik w grze, a może nawet wal­ce o nie­pod­le­głość gło­su, a razem nie umiem dookre­ślić, z cze­go bie­rze się ten nad­miar zaufa­nia, któ­ry prze­ciw­sta­wia się moje­mu zwy­cza­jo­we­mu kry­ty­cy­zmo­wi. Lubię tę książ­kę, wie­rzę w jej opo­wieść i chy­ba nie jestem w tym sam.


Przy­pi­sy:
[1] J. Grą­dziel-Wój­cik, Inna teo­ria poezji? „Bez znie­czu­le­nia”, czy­li o auto­te­ma­ty­zmie w szpi­tal­nych wier­szach kobiet, [w:] Frag­men­ty dys­kur­su mala­dycz­ne­go, red. M. Gan­czar, I. Gie­la­ta, M. Ładoń. Gdańsk 2019, s. 144.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania