Można zacząć od fikcji. Niekoniecznie od zarysów opowieści czy wielkich narracyjnych fabulacji, raczej od wielu drobnych iluzji, osadzających się na oku i tworzących ciemne, czasami lekko tylko rozświetlone tableau, nabierające w trakcie lektury głębi, którą w przypływie czytelniczego zachwytu gotowi jesteśmy nazwać prawdą obrazu. Krótkie impulsy, wykradzione spojrzenia i sceny, chwile pozornej nieuwagi, spięcia na styku spojrzenia i pamięci. Wszystko tak dojmujące w swej prowizoryczności, że aż nierealne. Małe fikcje są nieuchronnie przewrotne i przekorne, potrafią zburzyć porządek świata. Czynią to jednak w jego intencji, przywracając dawno zapomniane obrazy, choć może nie tyle przywracając, co rekonstruując, wzbudzając i wzniecając w sobie tylko znany sposób, prowadząc nas krętymi, ciemnymi ścieżkami.
Takie między innymi myśli przychodzą do głowy po lekturze ostatniej powieści Esther Kinsky, znakomitej prozaiczki i poetki (także tłumaczki, mającej na koncie wiele przekładów z języka polskiego), autorki, która doczekała się właśnie pierwszej poważnej prezentacji w naszym kraju. Nad rzeką to historia utkana gęstym ściegiem ze scen opisanych z taką precyzją, że chwilami ocierają się o nierzeczywistość. W dużym stopniu wspomnieniowa i autobiograficzna, ma w sobie wiele z konwencji fotograficznej (większość epizodów zaczyna się od skrupulatnie przyciętego i sugestywnie opisanego obrazu). Książka nie tyle przygodowa, co przygodna, oparta nie na chronologii zdarzeń, lecz na fragmentarycznej logice wyobraźni, choć trzeba dodać, że Kinsky spięła ją kilkoma narracyjnymi klamrami, z których najważniejsza to wątek czekania na napotkanego wcześniej, tajemniczego króla. W płynnie następujących po sobie ujęciach, a podczas czytania szybko staje się jasne, że w dużym stopniu to na nich opiera się ciężar narracji, stopniowo odkrywamy rzeczywistość przeżywaną wciąż na nowo, w nowych wcieleniach i odsłonach. Uderza głębia i intensywność spojrzenia, skupionego, ale także nienasyconego, wyczulonego na niespodziewane kombinacje obrazów i znaczeń.
Legendami o świecie widzialnym i niewidzialnym (choć dobrze zapamiętanym) dzieli się z nami dziewczyna z aparatem fotograficznym, zafascynowana światem sprowadzonym do dwóch wymiarów, zmatowiałym i czarno-białym. Nie jest narratorką w ścisłym znaczeniu tego słowa. Nie tyle opowiada, co zatrzymuje wzrok na fragmentach rzeczywistości, które stają się w końcu częścią jej wewnętrznego pejzażu i życia, a następnie częścią życia czytelnika. W pewnym sensie jest to opowieść o zatrzymywaniu i podtrzymywaniu czasu. Ale w innym sensie to opowieść o byciu wchłoniętym (wchłoniętą) przez siłę obrazu, zarazem przypadkowego i nieuchronnego. Przypominają się epizodyczne prozy Bruno Schulza, jednego z ulubionych autorów Kinsky. O ile jednak świat autora Sklepów cynamonowych jest klaustrofobiczny i przybiera formę niekończącej się implozji powtarzanych i przetwarzanych doznań na tle małego, wciąż tego samego mitycznego miasteczka, o tyle u Kinsky mamy do czynienia z odruchowym imperatywem wybiegania ku nowym, najlepiej nieznanym aspektom i obrazom rzeczywistości, kojarzonym najczęściej z niepowstrzymanym nurtem rzek przywoływanych we wspomnieniach narratorki: „Rzeka otwiera widok na inność, zmusza do zatrzymania się, do uważnego przyjrzenia się przeciwległej stronie. Rzeka jest ruchomą sceną, wobec której inny kraj obserwującego człowieka składa się w nieruchomy obraz, w fototapetę, utrwalającą się we wspomnieniu”.
Rzeki, jak najbardziej, od początku do końca. Wyznaczają meandryczną geografię zapamiętanego świata. Tworzą niepowstrzymane, kapryśne, prowizoryczne konteksty i układy odniesienia. Wielkie i małe, dzikie i uregulowane, żeglowne i nieżeglowne. Pojawiają się w powieściowym mundum niczym znaki wodne, obecne w sposób utajony i apokryficzny, niemniej jednak obecne. I bynajmniej nie abstrakcyjne. Główna część narracji toczy się nad niewielką rzeką Lea w północno-wschodnim Londynie. Jej niespieszny nurt wydaje się być pierwszym ważnym impulsem, dającym początek obrazom, skojarzeniom i wspomnieniom, które wypełniają zasadniczą część książki. Początek, miejsce, od którego się zaczyna i do którego się powraca, rzeka pod każdym względem graniczna, a zarazem centralna. Znamienne zresztą, że tłem londyńskiej opowieści jest nie Tamiza, lecz niewielki dopływ, poniekąd symbolizujący to wszystko, co poboczne, pozostające w cieniu, zauważalne po czasie i nie wprost. Na kolejnych ujęciach – wszystko jest tutaj skrupulatnie fotografowane i zamykane w kadrach – pojawiają się inne rzeki z przeszłości narratorki. Najpierw Ren, kojarzony z wczesnym dzieciństwem, rodzicielski i opiekuńczy („rzeka naszego dzieciństwa”, jak marzycielsko pisze narratorka). Nieco dalej Rzeka Świętego Wawrzyńca. Odra. Cisa. Neretwa. Światy ruchome i przejściowe, nie do końca określone, niby poddane upływowi czasu, ale także uparcie teraźniejsze. Tkwią w pamięci, nie znikają. Ich rozedrgana, niepewna przestrzeń otacza narratorkę, podpowiada jej słowa, w pewien sposób przymusza do podejmowania opowiadanych historii na nowo.
Kinsky opisuje rzeki z tkliwą precyzją. Wszak to dzięki nim wyzwolona zostaje przeszłość, a teraźniejszość – zintensyfikowana. Z tej skądinąd nieodwzajemnionej miłości można wywieść zasadniczy dramat książki. Wyznacza go napięcie pomiędzy nieokreśloną rzeczywistością, chimeryczną, pozbawioną konturów niczym nurt rzeki, a bezustannie podejmowanymi przez bezimienną narratorkę próbami zatrzymania jej w kadrze aparatu (tudzież w języku), dzięki czemu można nadać światu jakiś pewniejszy sens. Dodajmy, że opozycja żywiołu i porządkującego go spojrzenia nie jest wcale jednoznaczna. Wszak zamknięcie świata w kadrze fotografii oznacza jego podwojenie, a zatem rozproszenie i upłynnienie. Pisarkę wyraźnie fascynuje proces odtwarzania tego, co widzialne. W powieści pojawiają się różne formy rejestracji obrazów i sposobów ich, możliwie jak najwierniejszej, rekonstrukcji: „spędzałam wiele godzin, próbując utrwalić sobie w pamięci każdy szczegół”. Mamy też niespodziewanie efekty widmowości. Każdemu spojrzeniu towarzyszy cień rzucany już to przez zapamiętaną (choćby podświadomie) przeszłość, już to przez sam proces percepcji. Narratorka mówi w pewnym momencie: „wpatrywałam się w [fotografie] tak często i długo, aż stawały się historią”. Widma, podobnie jak rzeki, są niepowstrzymane. Ich najbardziej charakterystyczną cechą jest pasja rozproszenia i znikania w wielości. Zawieszone pomiędzy prawdą obrazu a fikcją zmienności, nie pozwalają się zamknąć w żadnym kadrze czy języku. Tak jakby wpisany był w nie ślad czegoś nieskończenie odległego, czegoś, co nie daje się podejść i oswoić.
Podobnych kontrastów jest w powieści Kinsky więcej. Nie tyle zresztą kontrastów, co granic i linii podziału. Życie nad rzeką Lea, rekonstruowane w konwencji urywanych, nigdy niedomkniętych wspomnień (spacery bez celu, drobne celebracje niuansów świata materialnego, przypadkowe spotkania z nieznanymi ludźmi), to przede wszystkim życie w przestrzeni pomiędzy metropolią i podmiejskimi peryferiami, które w miarę oddalania od centrum stają się coraz bardziej nieuporządkowane i dzikie (w znaczeniu, jakie słowu temu nadał Schulz opisujący podmiejską wybujałość Drohobycza). Dzięki spostrzegawczej dziewczynie z przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym odkrywamy peryferyjny, widmowy, fantasmagoryczny Londyn, nie mający prawie nic wspólnego z miastem znanym z pocztówek i przewodników turystycznych. Chwilami wydaje się, że Kinsky opisuje nie Londyn, lecz mglisty sen o Londynie; miejsce metropolitalnej kartografii zajmuje oniryczna w swej intymności biografia miejsc. Wrażenie to potęgują epizodyczne opisy zapamiętanych z dzieciństwa rzek we wschodniej Europie, Kanadzie czy Izraelu, misternie wplecione w podstawową londyńską (czy też podlondyńską) narrację. I jeszcze jeden kontrast uwypuklający się w toku lektury: napięcie pomiędzy przeszłością, wszechobecną i dojmującą, teraźniejszością, która przybiera postać intensywnego przeżycia świata widzialnego, a czasem przyszłym, pojawiającym się w książce za sprawą zagadkowego króla, na którego czeka narratorka. Nieciągły czas, migawkowa przestrzeń, ułamkowe, fragmentaryczne doświadczenie rzeczywistości – takie, jak sądzę, są podstawowe znamiona świata opisywanego przez Kinsky. Opisywanego, podkreślmy raz jeszcze, z niekłamanym podziwem, ale także, i to nieomal jednocześnie, ze smutkiem wynikającym z towarzyszącego zachwytowi odczucia krótkotrwałości i jednorazowości każdej przeżywanej chwili.
Jest w tej prozie, wielowarstwowej, posklejanej z wielu perspektyw i ujęć, a przy tym oszczędnej i stonowanej, coś hipnotycznego. To jedna z tych książek, których niepodobna odłożyć na półkę bez doczytania jej do końca. I chyba można bez większego trudu powiedzieć, dlaczego tak się dzieje, a także na czym polega przemożne oddziaływanie opowieści o rzekach. Powtórzmy: chodzi przede wszystkim o nadzwyczajną u niemieckiej pisarki umiejętność kreacji świata przeżywanego i doświadczanego wciąż na nowo, bez uprzedzeń, w poczuciu wyjątkowości i ekstatyczności każdej mijającej chwili. Niebagatelną rolę odgrywa także rytm języka. Na pozór równy i miarowy, ale w gruncie rzeczy, jeśli uważnie się weń wsłuchać, synkopowany i asynchroniczny. To rytm nieregularnych oddechów, wyczuwalny w poszczególnych frazach i akapitach, podkreślający ustny charakter opowieści. Warto też zwrócić uwagę na efekt wynikający z podziału narracji na krótkie epizody, znakomicie odzwierciedlający marzenie narratorki o zatrzymaniu biegu rzeczy w pojedynczych kadrach. Marzenie to pozostaje oczywiście niezrealizowane: rzeczywistość okazuje się nazbyt zmienna, aby można było ją uchwycić za pomocą aparatu fotograficznego. Ale poczuciu niespełnienia przeciwstawiona zostaje siła czystego, precyzyjnego języka, który koniec końców okazuje się jedynym dostępnym nam sposobem wykroczenia poza siebie, ku temu, co większe od nas.
Nad rzeką to pierwsza książka Esther Kinsky prezentowana polskiemu czytelnikowi; pozostaje mieć nadzieję, że nie ostatnia. Książka, powtórzmy, w poruszający sposób powściągliwa, a równocześnie magnetyczna, zatrzymująca spojrzenie czytelnika na umykających zazwyczaj detalach, pozostająca w pamięci pod postacią ostrożnie szkicowanych sylwetek i spiętrzonych obrazów, nabierająca głębi z każdą kolejną lekturą. Warto wspomnieć o znakomitym tłumaczeniu dokonanym przez Sławę Lisiecką; otrzymaliśmy przekład olśniewający precyzją składni i urodą brzmienia, bezbłędnie wykorzystujący możliwości polszczyzny. Jestem pewien, że ta wyjątkowa powieść, w dużym stopniu elegijna, będąca też wszakże dyskretnym hymnem do życia, zaskarbi sobie sympatię czytelników poszukujących czegoś więcej niż prostych historii o jednoznacznie brzmiącym przesłaniu. Spotkanie fikcji, wyobraźni i tego, co w chwilach szczęścia nazywamy rzeczywistością, nigdy nie jest proste. Może być jednak, czego dowodzi książka Kinsky, nader ekscytujące.
