recenzje / ESEJE

„I to jest jakieś otwarcie na przyszłość” – Kacpra Bartczaka wstęp do poetyki pragmatystycznej

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa z książki Świat nie scalony Kacpra Bartczaka.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Z jed­nej stro­ny – Blo­om, Ror­ty, Wil­liam James, Emer­son i Shu­ster­man, z dru­giej – ame­ry­kań­scy poeci moder­ni­zmu: Ste­vens, Rezni­koff, Wil­liams, Ber­ry­man, Cre­eley czy naj­waż­niej­szy tutaj Ash­be­ry. Kac­per Bart­czak, two­rząc swój nowy pro­jekt Świat nie sca­lo­ny, budu­je most pomię­dzy ame­ry­kań­ską filo­zo­fią prag­ma­ty­zmu, pono­wo­cze­sny­mi teo­ria­mi lite­ra­tu­ry i ich poetyc­ką reali­za­cją a pol­ską szko­łą poezji, na któ­rej wzdłuż pew­nej linii sytu­uje Bia­ło­szew­skie­go, Som­me­ra, Sosnow­skie­go, a po nich rów­nież Siw­czy­ka. To bar­dzo sze­ro­ka per­spek­ty­wa i arse­nał nowych pomy­słów, odważ­nych, mogą­cych wzbu­dzać sprze­ciw i pole­mi­kę, ale tak­że nie­zmier­nie wcią­ga­ją­cych…

Celo­wo uży­wam sło­wa „pro­jekt”, bo na grun­cie teo­re­tycz­nym ma on w tej chwi­li znacz­nie więk­sze uza­sad­nie­nie, u Bart­cza­ka widać zaś kon­se­kwent­nie roz­wi­ja­ną wizję, inter­pre­ta­cję liry­ki opi­sa­ną wokół pew­nej nad­rzęd­nej idei. Autor zesta­wia­jąc róż­ne stro­ny filo­zo­ficz­nej nowo­cze­sno­ści i lite­ra­tu­ro­znaw­cze­go post­mo­der­ni­zmu, nie tyle roz­wi­ja kon­cep­cje nie­któ­rych auto­rów, co przede wszyst­kim wyko­rzy­stu­je je w prak­ty­ce. To bar­dzo dobrze obra­ne pole do reali­za­cji, bo zamiast goło­słow­nych wykła­dów z ame­ry­kań­skich bada­czy (a mamy w tej dzie­dzi­nie nadal olbrzy­mie bra­ki, co dosko­na­le uka­zu­je książ­ka Bart­cza­ka) dosta­je­my por­cję szki­ców ana­li­tycz­nych, przy­pa­tru­ją­cych się nur­tom i sty­lom poezji oraz czy­ta­ją­cych wier­sze zapro­po­no­wa­ny­mi wcze­śniej narzę­dzia­mi.

Świat nie sca­lo­ny to osiem szki­ców, mniej lub bar­dziej pro­ble­ma­tycz­nych, szki­ców o róż­nej przy­na­leż­no­ści gatun­ko­wej – od pogłę­bio­nej recen­zji, przez filo­zo­ficz­ny refe­rat lub komen­tarz aż po rze­tel­ną ana­li­zę zja­wisk i kon­kret­nych utwo­rów. Kil­ka z nich mie­li­śmy już oka­zję prze­czy­tać (uka­za­ły się na przy­kład w „Tek­stach Dru­gich” czy „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”), kil­ka może­my teraz poznać w zmie­nio­nej for­mie lub uzu­peł­nio­nych. Pierw­sza część to wpro­wa­dze­nie do pro­jek­tu – wykład lub pole­mi­ka z pew­ny­mi kon­cep­cja­mi. Bart­czak zaj­mu­je się mito­lo­gią Blo­oma, kon­kret­niej zaś kon­cep­cją pod­mio­tu, któ­ra powra­cać będzie w całej książ­ce jako nader istot­na. Póź­niej­sze rein­ter­pre­to­wa­nie filo­zo­fii Emer­so­na oraz Ror­ty­’e­go pozwa­la mu stwo­rzyć bar­dzo przy­dat­ne narzę­dzia do dal­szej ana­li­zy, aby potem wyko­rzy­stać je choć­by w szki­cu o poety­ce total­nej Ash­be­ry­’e­go. Dru­gą część roz­po­czy­nać powi­nien wła­ści­wie esej-recen­zja o prze­ło­mo­wej w pewien spo­sób anto­lo­gii Som­me­ra O krok od nich, cho­ciaż poprze­dza­ją go jesz­cze tek­sty na temat Bia­ło­szew­skie­go i Siw­czy­ka – tek­sty bar­dzo istot­ne, ale znacz­nie lepiej roz­czy­ty­wal­ne wła­śnie po szki­cu o Som­me­rze.

Ana­li­zo­wa­nie kon­cep­cji, wokół któ­rej zbu­do­wa­na jest anto­lo­gia O krok od nich, pozwa­la Bart­cza­ko­wi połą­czyć ame­ry­kań­skich i pol­skich poetów, roz­pi­sać się na temat związ­ków mię­dzy gasną­cą pod­mio­to­wo­ścią i ist­nie­niem wier­sza jako cało­ści, zająć się róż­ni­ca­mi mię­dzy linia­mi wizu­ali­za­cji Wil­liam­sa i Poun­da (co zna­my już skąd­inąd od Per­loff), ale przede wszyst­kim wpro­wa­dzić na nasz grunt wciąż nowa­tor­skie teo­rie prag­ma­ty­stów ame­ry­kań­skich. Bart­czak skrom­nie for­mu­łu­je je jako alter­na­ty­wę wobec her­me­neu­ty­ki i post­mo­der­ni­zmu w jego dekon­struk­cjo­ni­stycz­nym wymia­rze. Soma­tycz­na filo­zo­fia afir­ma­cji połą­czo­ne­go cia­ła i umy­słu, ludz­kiej skoń­czo­no­ści wobec nie­skoń­czo­ne­go zaple­cza moż­li­wo­ści, opar­ta na Deweyu, Ror­tym i Shu­ster­ma­nie, może począt­ko­wo zaska­ki­wać, ale w grun­cie rze­czy daje nowe i przy­dat­ne narzę­dzia do bada­nia, zastę­pu­jąc miał­ki ostat­nio dys­kurs teo­re­tycz­no­li­te­rac­ki na pol­skim grun­cie pro­jek­tem nowym i dyna­micz­nym. To jed­nak zale­d­wie pro­jekt, pro­po­zy­cja, zawie­ra­ją­ca sze­reg otwarć i na tych otwar­ciach prze­rwa­na, Bart­czak nie rości sobie bowiem pra­wa do two­rze­nia i prze­szcze­pia­nia cało­ścio­wych sys­te­mów, a jedy­nie prze­no­si pew­ne moż­li­wo­ści, daje alter­na­ty­wy. Nie­wy­ko­rzy­sta­nie metod prag­ma­ty­zmu do bada­nia lite­ra­tu­ry w Pol­sce to poważ­ne zanie­dba­nie, dla­te­go tym istot­niej­sza oka­zu­je się ta książ­ka, wła­śnie jako pro­po­zy­cja i wyzwa­nie na przy­szłość.

Trud­no było­by w krót­kim szki­cu zre­fe­ro­wać poszcze­gól­ne postu­la­ty Bart­cza­ka oraz kie­run­ki jego wywo­du, wyma­ga­ło­by to bowiem recen­zji nauko­wej, posił­ku­ją­cej się sze­re­giem przy­pi­sów i nie­ma­łą biblio­gra­fią. Przy­cho­dzi więc wysu­nąć kil­ka jedy­nie kon­cep­cji, mają­cych poten­cjał otwar­cia, zgod­nie z wolą Bart­cza­ka, nowe­go pola do dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze.

Siw­czyk i inni albo powtó­rzo­na meta­fi­zy­ka

„Czy­je są dziś języ­ki poety? Bo na pew­no nie jego wła­sne”, pyta i natych­miast odpo­wia­da sobie Bart­czak we wstę­pie do dwu­czę­ścio­we­go szki­cu o Krzysz­to­fie Siw­czy­ku. Odpo­wia­da z peł­nym prze­ko­na­niem, świa­do­my całej filo­zo­ficz­nej tra­dy­cji języ­ka aż po post­mo­der­ni­stycz­ne remi­ni­scen­cje i póź­niej­sze pró­by wyj­ścia z tek­stu­al­nych ujęć. Czy Siw­czyk to aku­rat dobry przy­kład na przed­sta­wie­nie tak głę­bo­kiej i roz­bu­do­wa­nej ana­li­zy kul­tu­ro­wo­ści (bo wła­ści­wie nie o sam model wier­sza się już roz­cho­dzi, ale o stan świa­do­mo­ści post­te­ore­tycz­nej), może­my się spie­rać. Cze­go by nie mówić, to jed­nak podej­ście Bart­cza­ka jest jed­ną z naj­bar­dziej pogłę­bio­nych inter­pre­ta­cji twór­czo­ści auto­ra W pań­stwie środ­ka, inter­pre­ta­cji silą­cej się na wyj­ście poza wiersz i ogar­nię­cie sobą kon­tek­stu, ale przede wszyst­kim, inter­pre­ta­cji goto­wej wykra­czać w przy­szłość i poprzez Siw­czy­ka odczy­ty­wać moż­li­we sta­ny pol­skiej poezji.

Wyko­rzy­sta­nie form wier­szo­wych, jako utar­tych sche­ma­tów, skry­sta­li­zo­wa­nych i dosko­na­le nada­ją­cych się do gry ze współ­cze­sno­ścią, pogłę­bia Bart­czak o kil­ka inte­re­su­ją­cych ana­liz zwią­za­nych ze zna­cze­niem i rolą języ­ka. Gdy pisze, że „prze­pusz­cza­jąc wypo­wiedź przez swo­je maszy­ny for­mal­ne, Siw­czyk pozwa­la myśle­niu mie­nić się pod róż­ny­mi kąta­mi”, na plan pierw­szy wysu­wa cie­le­sny, ist­nie­nio­wy aspekt wier­sza, struk­tu­ry kon­kret­nej, zdol­nej dokle­jać do sie­bie i odłu­py­wać kolej­ne gło­sy. Skraj­nie nega­tyw­na poety­ka asy­mi­la­cji i pau­pe­ry­za­cji, rów­na­nia wszyst­kich gło­sów i ide­olo­gii do zle­pia­ją­cej się masy, wyrzu­ca Siw­czy­ka poza pod­mio­to­wość, zmu­sza go do posta­wie­nia się poza „ide­olo­gią życia”. Nie jestem jed­nak pewien, na ile w tych wier­szach język zaczy­na (wzo­rem Sosnow­skie­go) sta­no­wić samo­ist­nie, a na ile jest to tyl­ko odkle­ja­nie ety­kiet od uśmier­ca­nych w jego brzmie­niu teo­rii. Bart­czak zali­cza bowiem Siw­czy­ka do poezji post­te­ore­tycz­nej, czy­li takiej, któ­ra teo­rią kar­mi się, czer­pie z niej i funk­cjo­nu­je jako jej wymien­nik, ale głów­nie na grun­cie este­tycz­nym. „Post­te­ore­tycz­ność” poezji była­by więc raczej świa­do­mo­ścią twór­cy prze­ło­żo­ną na orga­nizm wier­sza, umoż­li­wia­ją­cą obro­nę bądź pod­po­rząd­ko­wa­nie się naj­now­szej myśli filo­zo­ficz­nej.

Znacz­nie cie­kaw­sze są jed­nak wnio­ski, jakie ze swo­ich roz­wa­żań wypro­wa­dza Bart­czak, wska­zu­jąc na ogra­ni­cze­nia przy­ję­tej przez Siw­czy­ka poety­ki nega­tyw­nej: „Nato­miast samym przed­mio­tem, czy nawet tema­tem, owej nie­moż­no­ści jest kon­dy­cja cia­ła. (…) Poeta języ­ka wypie­ra się cia­ła, pozo­sta­wia­jąc je w kró­le­stwie mami­deł, same­mu zdą­ża­jąc ku tek­stu­al­nej bez­po­sta­cio­wo­ści”. To nie tyle zarzut, co bar­dzo istot­na, antro­po­lo­gicz­na kon­klu­zja, rzu­tu­ją­ca swo­ją traf­no­ścią na całą wła­ści­wie pol­ską liry­kę. Pro­blem pogłę­bia­nia się dyle­ma­tów języ­ko­wych (czy jak moż­na go traf­niej nazy­wać – pro­blem tek­stu­al­no­ści) pro­wa­dzi osta­tecz­nie do odrzu­ce­nia, zane­go­wa­nia cia­ła. Mate­ria pod­le­ga kry­ty­ce, pod­da­na cią­głe­mu nega­tyw­ne­mu war­to­ścio­wa­niu wobec języ­ka, spy­cha­na jest (według Bart­cza­ka) przez meta­fi­zy­kę euro­pej­ską na pozy­cję zawsze prze­gra­ną. Stąd cia­ło jako przed­miot fety­szy­za­cji musi zostać rytu­al­nie zane­go­wa­ne, język zaś zysku­je swo­ją war­tość po dru­giej stro­nie dia­lek­tycz­nej bary­ka­dy.

Siw­czyk to dla Bart­cza­ka poeta nie tyl­ko post­te­ore­tycz­ny, ale tak­że „pan­tek­stu­al­ny”, pro­jek­tu­ją­cy świat (i sie­bie same­go) w pro­ces pisa­nia, przy­zna­ją­cy języ­ko­wi wła­dzę spraw­czą i sta­no­wią­cą. W tej wiel­kiej meta­fo­rze to wła­śnie pismo sta­je się nową meta­fi­zy­ką, „pismo jako prze­strzeń abio­lo­gicz­na. Pismo jako ducho­wość, ale, ponow­nie, bez­cie­le­sna”.

Moż­na się ponow­nie z auto­rem spie­rać, czy poję­cie „abio­lo­gicz­nej ducho­wo­ści”, ducho­wo­ści języ­ko­wej w grun­cie rze­czy (jako rekom­pen­sa­ty, czy też tęsk­no­ty za kla­sycz­ną meta­fi­zy­ką), cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Siw­czy­ka, napraw­dę wyzna­cza jakiś sta­ły trend w pol­skiej poezji. Nie ma nato­miast co pole­mi­zo­wać z uto­pij­nym, ale bar­dzo cie­ka­wym pro­jek­tem wyj­ścia z tego sta­nu, a mia­no­wi­cie z filo­zo­fią Shu­ster­ma­na, któ­rą Bart­czak pro­po­nu­je wła­śnie jako roz­wią­za­nie, uzy­sku­jąc dzię­ki temu nie tyl­ko coś na wzór nowe­go para­dyg­ma­tu, ale tak­że zestaw narzę­dzi, aby go budo­wać w kolej­nych pro­ce­sach ana­li­zy.

Sosnow­ski raz jesz­cze, czy­li pro­blem pod­mio­tu wobec szu­mu tła

Poezja Sosnow­skie­go towa­rzy­szy Bart­cza­ko­wi wła­ści­wie cały czas, autor Po tęczy idzie bowiem krok w krok za współ­cze­sny­mi dys­kur­sa­mi teo­re­tycz­ny­mi, czę­sto prze­kra­cza­jąc je i obna­ża­jąc ich nie­wy­star­czal­ność. Jest tak­że Sosnow­ski twór­cą, któ­ry naj­szyb­ciej u nas przy­swo­ił sobie osią­gnię­cia post­mo­der­ni­zmu, two­rząc z nich spój­ną i kon­se­kwent­ną poety­kę. W ramach kon­fron­to­wa­nia się z dzie­dzic­twem ame­ry­kań­skiej poezji jest więc jed­nym z pierw­szych, któ­rzy wyma­ga­ją omó­wie­nia. Ale wier­sze Sosnow­skie­go, oprócz bycia dro­go­wska­zem, punk­tem orien­ta­cyj­nym dla mło­dej liry­ki pol­skiej, są też zmo­rą kry­tycz­ną, amor­ficz­nym i cią­gle roz­pra­sza­ją­cym się symu­la­krum, któ­re naśla­du­je jedy­nie kształ­ty, aby uka­zać ich pozor­ność we wła­snych przej­ściach.

I teraz pyta­nie naj­waż­niej­sze – czy o Sosnow­skim moż­na powie­dzieć coś jesz­cze, powie­dzieć wię­cej i lepiej, nie wcho­dząc w sfe­rę wyko­rzy­sty­wa­nia jego poezji do upra­wia­nia teo­rii, użyt­ko­wa­nia wier­sza i zawłasz­cza­nia prze­ka­zu? Wresz­cie – czy moż­na mówić w Pol­sce o Sosnow­skim ina­czej niż od daw­na robi to choć­by Jan­ko­wicz? Oka­zu­je się, że jed­nak moż­na, a narzę­dzia wypro­wa­dzo­ne z kon­cep­cji ame­ry­kań­skich filo­zo­fów zna­ko­mi­cie się do tego nada­ją.

Bart­czak, doko­nu­jąc ana­li­zy wier­sza „Awi­zo” z tomu Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi, ocie­ra się o bar­dzo nie­bez­piecz­ne, ale i płod­ne obsza­ry – prze­pro­wa­dza mia­no­wi­cie per­cep­cyj­ną pró­bę rekon­struk­cji wyma­zy­wa­nia się pod­mio­tu, rekon­stru­uje więc w pewien spo­sób „holo­gra­ficz­ny” pro­jekt Sosnow­skie­go, pro­jekt cią­głe­go uni­ku, aż do punk­tu, w któ­rym zatra­ca się isto­to­wość. Bart­czak łączy dwie per­spek­ty­wy: histo­rycz­ną egze­ge­zę dzie­jów rela­cji języ­ka i pisma, przej­ścia od medium do roli media­to­ra (cały czas pozo­sta­jąc w obrę­bie tema­ty­ki wier­sza), i per­spek­ty­wę czy­sto gatun­ko­wą, prze­nie­sio­ną na obszar sys­te­mu. Nowe roz­róż­nie­nia z krę­gu poety­ki wyda­ją się inte­re­su­ją­ce, zwłasz­cza w takich punk­tach jak pró­ba opi­su anty­wier­sza, wyko­rzy­sty­wa­ne­go obec­nie przez Sosnow­skie­go. Zazna­cza Bart­czak, że ten wiersz „powra­ca do pro­mie­nio­wa­nia tła, do pier­wot­ne­go szu­mu: języ­ka, tek­stów, kul­tu­ry. Dla­te­go ruch tego utwo­ru jest zawsze auto­sprzecz­ny. Ogra­ni­cze­nie jest eks­pan­sją. Eks­pan­sją poprzez zmie­nie­nie posta­ci. Tego wier­sza nie wypo­wia­da czło­wiek. Każ­da treść jest funk­cją selek­cji, echem będą­cej aku­rat w uży­ciu tech­no­lo­gii”.

Cóż dzie­je się więc z pod­mio­tem, z mówią­cym „ja”, któ­re mogło pomóc nam orga­ni­zo­wać odbiór? „Ja” zni­ka, odpo­wia­da autor Świa­ta nie sca­lo­ne­go, ale nie zni­ka zupeł­nie – roz­ta­pia się w sys­te­mie, tra­ci swo­je ludz­kie cechy, sta­je się czę­ścią tła, seg­men­tem zmien­nych danych w glo­bal­nym i ahu­ma­ni­stycz­nym sys­te­mie komu­ni­ka­cji. „Sosnow­ski mówi coś o wie­le bar­dziej rady­kal­ne­go: wszy­scy nie ist­nie­je­my. Jeste­śmy sta­na­mi sie­ci, chwi­lo­wy­mi kon­den­sa­cja­mi gło­sów i zapi­sów”, wnio­sku­je Bart­czak, a robi to na tyle prze­ko­ny­wa­ją­co, że jeste­śmy skłon­ni przy­jąć jego per­spek­ty­wę.

Przy daw­nym meta­fi­zycz­nym lub per­so­na­li­stycz­nym uję­ciu spra­wy jest to wizja tra­gicz­na i prze­ra­ża­ją­ca, zwłasz­cza że roz­le­wa się i pochła­nia więk­szość prze­ciw­sta­wia­ją­cych się jej argu­men­tów. Sosnow­ski w uję­ciu Bart­cza­ka to jed­nak nie tyle poeta tra­gicz­ny, któ­ry w nie­skoń­czo­ność dema­sku­je zna­ne nam od lat pro­ble­my języ­ko­we­go utrwa­la­nia sie­bie i świa­ta, ale ktoś gło­szą­cy nową uto­pię, pro­gram wybie­ga­ją­cy dale­ko w przy­szłość. I tutaj wła­śnie dosko­na­le dopa­so­wu­je się poezja roz­pro­szo­nych sys­te­mów, szu­mu komu­ni­ka­cyj­ne­go i roz­prę­ża­nia zna­czeń, połą­czo­na z per­wer­syj­ną fascy­na­cją tym wła­śnie sys­te­mem do pro­po­no­wa­nych przez Bart­cza­ka roz­po­znań Ror­ty­’e­go i Shu­ster­ma­na. Sys­tem nie brzmi bowiem w pro­gra­mie ame­ry­kań­skich prag­ma­ty­stów jako coś prze­ra­ża­ją­ce­go – to tyl­ko soma­tycz­na prze­strzeń, łączą­ca cia­ło i umysł w jeden wiel­ki orga­nizm komu­ni­ka­cyj­ny, a więc zno­szą­ca naresz­cie opo­zy­cje język/ciało i język/świat. To wizja uto­pij­na, zmie­rza­ją­ca do stwo­rze­nia nowe­go pro­jek­tu czło­wie­ka – goto­we­go wyrzec się meta­fi­zy­ki na rzecz bio­lo­gicz­nej skoń­czo­no­ści, zdol­ne­go za Emer­so­nem czy Wil­liam­sem afir­mo­wać czy­sty akt „bycia żywym”. Kore­spon­du­je ta dia­gno­za z całą linią książ­ki, a jesz­cze lepiej czy­ta się ją po zapo­zna­niu się z wykład­nia­mi Ash­be­ry­’e­go i Cre­eleya.

Ror­ty­’e­go obro­na afir­ma­cji soma­tycz­nej

Wszyst­ko, o czy była mowa, to jed­nak tyl­ko pre-tek­sty do stwo­rze­nia nowej, trze­ciej dro­gi, nie tyle do otwar­cia, co zbu­do­wa­nia na pol­skim grun­cie zrę­bów prag­ma­ty­zmu. Na tym polu naj­le­piej czu­je się autor i z wiel­ką łatwo­ścią przy­cho­dzą mu ocze­ki­wa­ne przez nas syn­te­zy, któ­re potra­fi zapre­zen­to­wać na mate­ria­le histo­rycz­nym od pierw­szych teo­re­ty­ków aż po ich zasad­ność w poetyc­kich odczy­ta­niach, bo i kon­tekst ame­ry­kań­skiej twór­czo­ści jest mu dobrze zna­ny.

O ile szkic o Blo­omie to jesz­cze w pew­nym stop­niu wykład filo­zo­fii auto­ra Lęku przed wpły­wem, o tyle obszer­na egze­ge­za Ror­ty­’e­go, roz­po­czę­ta od odważ­nej pole­mi­ki z Aga­tą Bie­lik-Rob­son, zasłu­gu­je na uzna­nie. W ramach Ror­ty­ań­skie­go pro­jek­tu nastę­pu­je wła­śnie obro­na prag­ma­ty­zmu, rozu­mia­ne­go jako „Emer­so­now­ska wita­li­stycz­na odpo­wiedź na dia­gno­zę przy­god­no­ści świa­ta ludz­kie­go, na obja­wia­ją­cy się w nim nie­prze­wi­dy­wal­ny brak domknię­cia ludz­kich pro­jek­tów, badań, poczy­nań”.

Uto­pij­ny pomysł Ror­ty­’e­go zakła­dał przy­wró­cie­nie sza­cun­ku każ­de­mu poje­dyn­cze­mu tek­sto­wi, pod­kre­śle­nie aktu czy­ta­nia, jako pro­ce­su spo­tk­nia z mani­fe­stu­ją­cą się za każ­dym razem indy­wi­du­al­no­ścią (podob­ne są te postu­la­ty wszak do pod­skór­nych zało­żeń Blo­oma przy jego wiel­kiej roman­tycz­nej rewi­zji). Ror­ty pro­po­nu­je więc model czy­ta­nia, w któ­rym „docho­dzi do trans­for­mu­ją­ce­go doświad­cze­nia”, a tekst „ma szan­sę oka­zać się kon­tek­stem sil­niej­szym, pojem­niej­szym, aktyw­niej­szym od tych, któ­ry­mi dys­po­nu­je czy­tel­nik”. Pomysł to dość dobrze zna­ny na naszym grun­cie, prze­pi­sy­wa­ny jed­nak pod inny­mi nazwa­mi.

Otrzy­mu­je­my więc przede wszyst­kim nowy pro­jekt czy­ta­nia – roz­sze­ża­ją­cy kon­tek­sty, wno­szą­cy użyt­kow­ni­ka, ale też zrów­nu­ją­cy z go poszcze­gól­ny­mi tek­sta­mi, siła Ror­ty­’e­go tkwi bowiem w jego pozio­mej konep­cji sie­ci, rów­no­le­głych słow­ni­ków, akty­wi­zu­ją­cych się wza­jem­nie, a tak­że w odda­niu tek­sto­wi pry­mar­ne­go pra­wa do ist­nie­nia i bycia posza­no­wa­nym. „Według Ror­ty­’e­go może­my mówić o róż­nych spo­tka­niach. Jeśli uda nam się dopro­wa­dzić do spo­tka­nia otwar­te­go, w któ­rym innej oso­bie – jej tek­sto­wi – pozwo­li się na aktyw­niej­szy splot, na peł­niej­szą inte­rak­cję, nie­ob­wa­ro­wa­ną instru­men­ta­mi pro­fe­sjo­nal­ny­mi, teo­ria­mi, prze­ko­na­nia­mi, itp., to w spo­tka­niu takim kwe­stia ‘sza­cun­ku’ scho­dzi nie­co na dal­szy plan”.

Siła Ror­ty­’e­go w wykład­ni Bart­cza­ka pole­ga na wyzby­ciu się pro­ble­mu meta­fi­zy­ki w ramach czy­ta­nia lite­ra­tu­ry i otwar­te­go, afir­ma­tyw­ne­go podej­ścia do róż­no­rod­no­ści, tej ludz­kiej, bio­lo­gicz­nej, a więc skoń­czo­nej. Zapew­nia to inte­re­su­ją­cy model lek­tu­ry, moż­li­wość orga­nicz­ne­go wyj­ścia z dyle­ma­tów tek­stu­ali­zmu, uczy­nie­nia z afir­ma­cji aktu wita­le­go nowe­go cen­trum etycz­ne­go i estycz­ne­go. Jak pisze Bart­czak, pole­mi­zu­jąc z Bie­lik-Rob­son: „Ror­ty demi­sty­fi­ku­je świat po to, by pozwo­lić sobie na zdzi­wie­nie, któ­re będzie uczci­we, tzn. natu­ra­li­stycz­nie roz­po­zna­ne, nie­ucie­ka­ją­ce się do słow­ni­ków magicz­nych. Jego świat nie jest wypra­ny z nie­sa­mo­wi­to­ści. Nie­zwy­kła jest tu wła­śnie nie­wy­czer­pal­na zdol­ność orga­ni­zmów do wewnętrz­ne­go ‘prze­szy­cia’ (rewe­aving) swo­jej wła­snej sie­ci, do gene­ro­wa­nia z sie­bie wcze­śniej nie­zau­wa­żal­nych ener­gii”, a więc do cią­głej rekon­tek­stu­ali­za­cji, zmia­ny same­go sie­bie, dar­wi­now­skie­go roz­wo­ju.

Jeśli te meto­dy, opar­te na kon­cep­cji sie­ci, meta­fo­rze sys­te­mu komu­ni­ka­cyj­ne­go i pro­ce­sie „prze­pi­sy­wa­nia” spraw­dzi­ły się w przy­pad­ku Ash­be­ry­’e­go, Siw­czy­ka, Sosnow­skie­go czy Som­me­ra, dla­cze­go nie mie­li­by­śmy eks­pe­ry­men­tal­nie wyko­rzy­stać ich do innych lek­tur? Bo jed­nak bro­ni się cały czas Ror­ty­ań­ska odwa­ga i sza­leń­stwo tego pro­jek­tu, pró­ba porwa­nia się na całą meta­fi­zy­kę i prze­ciw­sta­wie­nia jej wła­śnie czło­wie­ka, z jego skoń­czo­no­ścią i hero­icz­nym zapa­łem, z jego wej­ściem w świat lite­ra­tu­ry dla moż­li­we­go samo-odku­pie­nia, a więc wiecz­nej rów­no­rzęd­nej reor­ga­ni­za­cji. Ta teo­ria kon­ty­nu­uje wszak­że linię rewi­zji roman­tycz­nych, jak­by za Harol­dem Blo­omem wyko­rzy­stu­jąc figu­rę biblij­ne­go Jaku­ba do prze­ciw­sta­wie­nia się Bogu w imię czło­wie­czeń­stwa. Bo może się prze­cież oka­zać, że „wie­ki meta­fi­zycz­nej kul­tu­ry Zacho­du nigdy nie odkry­ły zna­cze­nia bio­lo­gi­zmu. Fizjo­lo­gicz­ny dreszcz roz­ko­szy odczu­wa­ny przy kon­tak­cie z dzie­łem sztu­ki to mani­fest kogoś, kto prze­kra­cza brak złu­dzeń ku zna­le­zio­nej w sobie zdol­no­ści do zachwy­tu, kogoś, kto twier­dzi, że ludzie w swo­jej meta­fi­zycz­nej samot­no­ści są o wie­le cie­kaw­si niż demiur­gicz­ne bia­łe wie­lo­ry­by”.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania