Z jednej strony – Bloom, Rorty, William James, Emerson i Shusterman, z drugiej – amerykańscy poeci modernizmu: Stevens, Reznikoff, Williams, Berryman, Creeley czy najważniejszy tutaj Ashbery. Kacper Bartczak, tworząc swój nowy projekt Świat nie scalony, buduje most pomiędzy amerykańską filozofią pragmatyzmu, ponowoczesnymi teoriami literatury i ich poetycką realizacją a polską szkołą poezji, na której wzdłuż pewnej linii sytuuje Białoszewskiego, Sommera, Sosnowskiego, a po nich również Siwczyka. To bardzo szeroka perspektywa i arsenał nowych pomysłów, odważnych, mogących wzbudzać sprzeciw i polemikę, ale także niezmiernie wciągających…
Celowo używam słowa „projekt”, bo na gruncie teoretycznym ma on w tej chwili znacznie większe uzasadnienie, u Bartczaka widać zaś konsekwentnie rozwijaną wizję, interpretację liryki opisaną wokół pewnej nadrzędnej idei. Autor zestawiając różne strony filozoficznej nowoczesności i literaturoznawczego postmodernizmu, nie tyle rozwija koncepcje niektórych autorów, co przede wszystkim wykorzystuje je w praktyce. To bardzo dobrze obrane pole do realizacji, bo zamiast gołosłownych wykładów z amerykańskich badaczy (a mamy w tej dziedzinie nadal olbrzymie braki, co doskonale ukazuje książka Bartczaka) dostajemy porcję szkiców analitycznych, przypatrujących się nurtom i stylom poezji oraz czytających wiersze zaproponowanymi wcześniej narzędziami.
Świat nie scalony to osiem szkiców, mniej lub bardziej problematycznych, szkiców o różnej przynależności gatunkowej – od pogłębionej recenzji, przez filozoficzny referat lub komentarz aż po rzetelną analizę zjawisk i konkretnych utworów. Kilka z nich mieliśmy już okazję przeczytać (ukazały się na przykład w „Tekstach Drugich” czy „Literaturze na Świecie”), kilka możemy teraz poznać w zmienionej formie lub uzupełnionych. Pierwsza część to wprowadzenie do projektu – wykład lub polemika z pewnymi koncepcjami. Bartczak zajmuje się mitologią Blooma, konkretniej zaś koncepcją podmiotu, która powracać będzie w całej książce jako nader istotna. Późniejsze reinterpretowanie filozofii Emersona oraz Rorty’ego pozwala mu stworzyć bardzo przydatne narzędzia do dalszej analizy, aby potem wykorzystać je choćby w szkicu o poetyce totalnej Ashbery’ego. Drugą część rozpoczynać powinien właściwie esej-recenzja o przełomowej w pewien sposób antologii Sommera O krok od nich, chociaż poprzedzają go jeszcze teksty na temat Białoszewskiego i Siwczyka – teksty bardzo istotne, ale znacznie lepiej rozczytywalne właśnie po szkicu o Sommerze.
Analizowanie koncepcji, wokół której zbudowana jest antologia O krok od nich, pozwala Bartczakowi połączyć amerykańskich i polskich poetów, rozpisać się na temat związków między gasnącą podmiotowością i istnieniem wiersza jako całości, zająć się różnicami między liniami wizualizacji Williamsa i Pounda (co znamy już skądinąd od Perloff), ale przede wszystkim wprowadzić na nasz grunt wciąż nowatorskie teorie pragmatystów amerykańskich. Bartczak skromnie formułuje je jako alternatywę wobec hermeneutyki i postmodernizmu w jego dekonstrukcjonistycznym wymiarze. Somatyczna filozofia afirmacji połączonego ciała i umysłu, ludzkiej skończoności wobec nieskończonego zaplecza możliwości, oparta na Deweyu, Rortym i Shustermanie, może początkowo zaskakiwać, ale w gruncie rzeczy daje nowe i przydatne narzędzia do badania, zastępując miałki ostatnio dyskurs teoretycznoliteracki na polskim gruncie projektem nowym i dynamicznym. To jednak zaledwie projekt, propozycja, zawierająca szereg otwarć i na tych otwarciach przerwana, Bartczak nie rości sobie bowiem prawa do tworzenia i przeszczepiania całościowych systemów, a jedynie przenosi pewne możliwości, daje alternatywy. Niewykorzystanie metod pragmatyzmu do badania literatury w Polsce to poważne zaniedbanie, dlatego tym istotniejsza okazuje się ta książka, właśnie jako propozycja i wyzwanie na przyszłość.
Trudno byłoby w krótkim szkicu zreferować poszczególne postulaty Bartczaka oraz kierunki jego wywodu, wymagałoby to bowiem recenzji naukowej, posiłkującej się szeregiem przypisów i niemałą bibliografią. Przychodzi więc wysunąć kilka jedynie koncepcji, mających potencjał otwarcia, zgodnie z wolą Bartczaka, nowego pola do dyskusji o literaturze.
Siwczyk i inni albo powtórzona metafizyka
„Czyje są dziś języki poety? Bo na pewno nie jego własne”, pyta i natychmiast odpowiada sobie Bartczak we wstępie do dwuczęściowego szkicu o Krzysztofie Siwczyku. Odpowiada z pełnym przekonaniem, świadomy całej filozoficznej tradycji języka aż po postmodernistyczne reminiscencje i późniejsze próby wyjścia z tekstualnych ujęć. Czy Siwczyk to akurat dobry przykład na przedstawienie tak głębokiej i rozbudowanej analizy kulturowości (bo właściwie nie o sam model wiersza się już rozchodzi, ale o stan świadomości postteoretycznej), możemy się spierać. Czego by nie mówić, to jednak podejście Bartczaka jest jedną z najbardziej pogłębionych interpretacji twórczości autora W państwie środka, interpretacji silącej się na wyjście poza wiersz i ogarnięcie sobą kontekstu, ale przede wszystkim, interpretacji gotowej wykraczać w przyszłość i poprzez Siwczyka odczytywać możliwe stany polskiej poezji.
Wykorzystanie form wierszowych, jako utartych schematów, skrystalizowanych i doskonale nadających się do gry ze współczesnością, pogłębia Bartczak o kilka interesujących analiz związanych ze znaczeniem i rolą języka. Gdy pisze, że „przepuszczając wypowiedź przez swoje maszyny formalne, Siwczyk pozwala myśleniu mienić się pod różnymi kątami”, na plan pierwszy wysuwa cielesny, istnieniowy aspekt wiersza, struktury konkretnej, zdolnej doklejać do siebie i odłupywać kolejne głosy. Skrajnie negatywna poetyka asymilacji i pauperyzacji, równania wszystkich głosów i ideologii do zlepiającej się masy, wyrzuca Siwczyka poza podmiotowość, zmusza go do postawienia się poza „ideologią życia”. Nie jestem jednak pewien, na ile w tych wierszach język zaczyna (wzorem Sosnowskiego) stanowić samoistnie, a na ile jest to tylko odklejanie etykiet od uśmiercanych w jego brzmieniu teorii. Bartczak zalicza bowiem Siwczyka do poezji postteoretycznej, czyli takiej, która teorią karmi się, czerpie z niej i funkcjonuje jako jej wymiennik, ale głównie na gruncie estetycznym. „Postteoretyczność” poezji byłaby więc raczej świadomością twórcy przełożoną na organizm wiersza, umożliwiającą obronę bądź podporządkowanie się najnowszej myśli filozoficznej.
Znacznie ciekawsze są jednak wnioski, jakie ze swoich rozważań wyprowadza Bartczak, wskazując na ograniczenia przyjętej przez Siwczyka poetyki negatywnej: „Natomiast samym przedmiotem, czy nawet tematem, owej niemożności jest kondycja ciała. (…) Poeta języka wypiera się ciała, pozostawiając je w królestwie mamideł, samemu zdążając ku tekstualnej bezpostaciowości”. To nie tyle zarzut, co bardzo istotna, antropologiczna konkluzja, rzutująca swoją trafnością na całą właściwie polską lirykę. Problem pogłębiania się dylematów językowych (czy jak można go trafniej nazywać – problem tekstualności) prowadzi ostatecznie do odrzucenia, zanegowania ciała. Materia podlega krytyce, poddana ciągłemu negatywnemu wartościowaniu wobec języka, spychana jest (według Bartczaka) przez metafizykę europejską na pozycję zawsze przegraną. Stąd ciało jako przedmiot fetyszyzacji musi zostać rytualnie zanegowane, język zaś zyskuje swoją wartość po drugiej stronie dialektycznej barykady.
Siwczyk to dla Bartczaka poeta nie tylko postteoretyczny, ale także „pantekstualny”, projektujący świat (i siebie samego) w proces pisania, przyznający językowi władzę sprawczą i stanowiącą. W tej wielkiej metaforze to właśnie pismo staje się nową metafizyką, „pismo jako przestrzeń abiologiczna. Pismo jako duchowość, ale, ponownie, bezcielesna”.
Można się ponownie z autorem spierać, czy pojęcie „abiologicznej duchowości”, duchowości językowej w gruncie rzeczy (jako rekompensaty, czy też tęsknoty za klasyczną metafizyką), charakterystyczne dla Siwczyka, naprawdę wyznacza jakiś stały trend w polskiej poezji. Nie ma natomiast co polemizować z utopijnym, ale bardzo ciekawym projektem wyjścia z tego stanu, a mianowicie z filozofią Shustermana, którą Bartczak proponuje właśnie jako rozwiązanie, uzyskując dzięki temu nie tylko coś na wzór nowego paradygmatu, ale także zestaw narzędzi, aby go budować w kolejnych procesach analizy.
Sosnowski raz jeszcze, czyli problem podmiotu wobec szumu tła
Poezja Sosnowskiego towarzyszy Bartczakowi właściwie cały czas, autor Po tęczy idzie bowiem krok w krok za współczesnymi dyskursami teoretycznymi, często przekraczając je i obnażając ich niewystarczalność. Jest także Sosnowski twórcą, który najszybciej u nas przyswoił sobie osiągnięcia postmodernizmu, tworząc z nich spójną i konsekwentną poetykę. W ramach konfrontowania się z dziedzictwem amerykańskiej poezji jest więc jednym z pierwszych, którzy wymagają omówienia. Ale wiersze Sosnowskiego, oprócz bycia drogowskazem, punktem orientacyjnym dla młodej liryki polskiej, są też zmorą krytyczną, amorficznym i ciągle rozpraszającym się symulakrum, które naśladuje jedynie kształty, aby ukazać ich pozorność we własnych przejściach.
I teraz pytanie najważniejsze – czy o Sosnowskim można powiedzieć coś jeszcze, powiedzieć więcej i lepiej, nie wchodząc w sferę wykorzystywania jego poezji do uprawiania teorii, użytkowania wiersza i zawłaszczania przekazu? Wreszcie – czy można mówić w Polsce o Sosnowskim inaczej niż od dawna robi to choćby Jankowicz? Okazuje się, że jednak można, a narzędzia wyprowadzone z koncepcji amerykańskich filozofów znakomicie się do tego nadają.
Bartczak, dokonując analizy wiersza „Awizo” z tomu Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi, ociera się o bardzo niebezpieczne, ale i płodne obszary – przeprowadza mianowicie percepcyjną próbę rekonstrukcji wymazywania się podmiotu, rekonstruuje więc w pewien sposób „holograficzny” projekt Sosnowskiego, projekt ciągłego uniku, aż do punktu, w którym zatraca się istotowość. Bartczak łączy dwie perspektywy: historyczną egzegezę dziejów relacji języka i pisma, przejścia od medium do roli mediatora (cały czas pozostając w obrębie tematyki wiersza), i perspektywę czysto gatunkową, przeniesioną na obszar systemu. Nowe rozróżnienia z kręgu poetyki wydają się interesujące, zwłaszcza w takich punktach jak próba opisu antywiersza, wykorzystywanego obecnie przez Sosnowskiego. Zaznacza Bartczak, że ten wiersz „powraca do promieniowania tła, do pierwotnego szumu: języka, tekstów, kultury. Dlatego ruch tego utworu jest zawsze autosprzeczny. Ograniczenie jest ekspansją. Ekspansją poprzez zmienienie postaci. Tego wiersza nie wypowiada człowiek. Każda treść jest funkcją selekcji, echem będącej akurat w użyciu technologii”.
Cóż dzieje się więc z podmiotem, z mówiącym „ja”, które mogło pomóc nam organizować odbiór? „Ja” znika, odpowiada autor Świata nie scalonego, ale nie znika zupełnie – roztapia się w systemie, traci swoje ludzkie cechy, staje się częścią tła, segmentem zmiennych danych w globalnym i ahumanistycznym systemie komunikacji. „Sosnowski mówi coś o wiele bardziej radykalnego: wszyscy nie istniejemy. Jesteśmy stanami sieci, chwilowymi kondensacjami głosów i zapisów”, wnioskuje Bartczak, a robi to na tyle przekonywająco, że jesteśmy skłonni przyjąć jego perspektywę.
Przy dawnym metafizycznym lub personalistycznym ujęciu sprawy jest to wizja tragiczna i przerażająca, zwłaszcza że rozlewa się i pochłania większość przeciwstawiających się jej argumentów. Sosnowski w ujęciu Bartczaka to jednak nie tyle poeta tragiczny, który w nieskończoność demaskuje znane nam od lat problemy językowego utrwalania siebie i świata, ale ktoś głoszący nową utopię, program wybiegający daleko w przyszłość. I tutaj właśnie doskonale dopasowuje się poezja rozproszonych systemów, szumu komunikacyjnego i rozprężania znaczeń, połączona z perwersyjną fascynacją tym właśnie systemem do proponowanych przez Bartczaka rozpoznań Rorty’ego i Shustermana. System nie brzmi bowiem w programie amerykańskich pragmatystów jako coś przerażającego – to tylko somatyczna przestrzeń, łącząca ciało i umysł w jeden wielki organizm komunikacyjny, a więc znosząca nareszcie opozycje język/ciało i język/świat. To wizja utopijna, zmierzająca do stworzenia nowego projektu człowieka – gotowego wyrzec się metafizyki na rzecz biologicznej skończoności, zdolnego za Emersonem czy Williamsem afirmować czysty akt „bycia żywym”. Koresponduje ta diagnoza z całą linią książki, a jeszcze lepiej czyta się ją po zapoznaniu się z wykładniami Ashbery’ego i Creeleya.
Rorty’ego obrona afirmacji somatycznej
Wszystko, o czy była mowa, to jednak tylko pre-teksty do stworzenia nowej, trzeciej drogi, nie tyle do otwarcia, co zbudowania na polskim gruncie zrębów pragmatyzmu. Na tym polu najlepiej czuje się autor i z wielką łatwością przychodzą mu oczekiwane przez nas syntezy, które potrafi zaprezentować na materiale historycznym od pierwszych teoretyków aż po ich zasadność w poetyckich odczytaniach, bo i kontekst amerykańskiej twórczości jest mu dobrze znany.
O ile szkic o Bloomie to jeszcze w pewnym stopniu wykład filozofii autora Lęku przed wpływem, o tyle obszerna egzegeza Rorty’ego, rozpoczęta od odważnej polemiki z Agatą Bielik-Robson, zasługuje na uznanie. W ramach Rortyańskiego projektu następuje właśnie obrona pragmatyzmu, rozumianego jako „Emersonowska witalistyczna odpowiedź na diagnozę przygodności świata ludzkiego, na objawiający się w nim nieprzewidywalny brak domknięcia ludzkich projektów, badań, poczynań”.
Utopijny pomysł Rorty’ego zakładał przywrócienie szacunku każdemu pojedynczemu tekstowi, podkreślenie aktu czytania, jako procesu spotknia z manifestującą się za każdym razem indywidualnością (podobne są te postulaty wszak do podskórnych założeń Blooma przy jego wielkiej romantycznej rewizji). Rorty proponuje więc model czytania, w którym „dochodzi do transformującego doświadczenia”, a tekst „ma szansę okazać się kontekstem silniejszym, pojemniejszym, aktywniejszym od tych, którymi dysponuje czytelnik”. Pomysł to dość dobrze znany na naszym gruncie, przepisywany jednak pod innymi nazwami.
Otrzymujemy więc przede wszystkim nowy projekt czytania – rozszeżający konteksty, wnoszący użytkownika, ale też zrównujący z go poszczególnymi tekstami, siła Rorty’ego tkwi bowiem w jego poziomej konepcji sieci, równoległych słowników, aktywizujących się wzajemnie, a także w oddaniu tekstowi prymarnego prawa do istnienia i bycia poszanowanym. „Według Rorty’ego możemy mówić o różnych spotkaniach. Jeśli uda nam się doprowadzić do spotkania otwartego, w którym innej osobie – jej tekstowi – pozwoli się na aktywniejszy splot, na pełniejszą interakcję, nieobwarowaną instrumentami profesjonalnymi, teoriami, przekonaniami, itp., to w spotkaniu takim kwestia ‘szacunku’ schodzi nieco na dalszy plan”.
Siła Rorty’ego w wykładni Bartczaka polega na wyzbyciu się problemu metafizyki w ramach czytania literatury i otwartego, afirmatywnego podejścia do różnorodności, tej ludzkiej, biologicznej, a więc skończonej. Zapewnia to interesujący model lektury, możliwość organicznego wyjścia z dylematów tekstualizmu, uczynienia z afirmacji aktu witalego nowego centrum etycznego i estycznego. Jak pisze Bartczak, polemizując z Bielik-Robson: „Rorty demistyfikuje świat po to, by pozwolić sobie na zdziwienie, które będzie uczciwe, tzn. naturalistycznie rozpoznane, nieuciekające się do słowników magicznych. Jego świat nie jest wyprany z niesamowitości. Niezwykła jest tu właśnie niewyczerpalna zdolność organizmów do wewnętrznego ‘przeszycia’ (reweaving) swojej własnej sieci, do generowania z siebie wcześniej niezauważalnych energii”, a więc do ciągłej rekontekstualizacji, zmiany samego siebie, darwinowskiego rozwoju.
Jeśli te metody, oparte na koncepcji sieci, metaforze systemu komunikacyjnego i procesie „przepisywania” sprawdziły się w przypadku Ashbery’ego, Siwczyka, Sosnowskiego czy Sommera, dlaczego nie mielibyśmy eksperymentalnie wykorzystać ich do innych lektur? Bo jednak broni się cały czas Rortyańska odwaga i szaleństwo tego projektu, próba porwania się na całą metafizykę i przeciwstawienia jej właśnie człowieka, z jego skończonością i heroicznym zapałem, z jego wejściem w świat literatury dla możliwego samo-odkupienia, a więc wiecznej równorzędnej reorganizacji. Ta teoria kontynuuje wszakże linię rewizji romantycznych, jakby za Haroldem Bloomem wykorzystując figurę biblijnego Jakuba do przeciwstawienia się Bogu w imię człowieczeństwa. Bo może się przecież okazać, że „wieki metafizycznej kultury Zachodu nigdy nie odkryły znaczenia biologizmu. Fizjologiczny dreszcz rozkoszy odczuwany przy kontakcie z dziełem sztuki to manifest kogoś, kto przekracza brak złudzeń ku znalezionej w sobie zdolności do zachwytu, kogoś, kto twierdzi, że ludzie w swojej metafizycznej samotności są o wiele ciekawsi niż demiurgiczne białe wieloryby”.