recenzje / ESEJE

Intymna tanatologia serca

Marianna Kijanowska

Recenzja Marianny Kijanowskiej z książki alicja Romana Honeta.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Poeta Roman Honet (ur. 1974) wydał trzy tomi­ki poezji [ali­cja (1996), Pój­dziesz synu do pie­kła (1998) i Ser­ce (2002)]. Jest redak­to­rem cza­so­pi­sma lite­rac­ko-arty­stycz­ne­go „Stu­dium”, a tak­że, wspól­nie z Mariu­szem Czy­żow­skim, upo­rząd­ko­wał bar­dzo popu­lar­ną w Pol­sce Anto­lo­gię nowej poezji pol­skiej 1990–1999 (wyda­na w 2000 roku, rok póź­niej zosta­ła wzno­wio­na). Zosta­wał lau­re­atem, a obec­nie sam jest juro­rem w wie­lu kon­kur­sach poetyc­kich. Miesz­ka w Krze­szo­wi­cach pod Kra­ko­wem. Zyskał sobie przy­chyl­ność kry­ty­ki, jego wier­sze były prze­tłu­ma­czo­ne na wie­le języ­ków, w tym angiel­ski, nie­miec­ki, rosyj­ski, serb­ski, sło­weń­ski, sło­wac­ki…

Taka jest nud­na ofi­cjal­na bio­gra­fia jed­ne­go z naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cych mło­dych auto­rów we współ­cze­snej poezji pol­skiej. To o nim Igor Stok­fi­szew­ski, kry­tyk mniej-wię­cej jed­nej z Hone­tem gene­ra­cji, powie­dział jakoś, że Honet nie­wąt­pli­wie jest „jed­nym z tych poetów, o któ­rych powie­dzieć cokol­wiek zna­czy skła­mać”. I wła­śnie Stok­fi­szew­skie­mu nale­ży jesz­cze jed­na para­dok­sal­nie wyczer­pu­ją­ca defi­ni­cja: „Poza Hone­tem raczej nikt”.

…Aby być poetą, trze­ba być poetą; żeby wyra­zić nie­wy­mow­ne, trze­ba wymó­wić nie­wy­sła­wial­ne. Lecz cza­sa­mi zbyt pochła­nia bez­al­ter­na­tyw­ność kon­tem­plo­wa­nia powierzch­ni, odczy­ty­wa­nia odbić, zagłę­bie­nia się w zbyt jaw­ne zna­cze­nia słów. Kody pozo­sta­ją nie­zro­zu­mia­łe, ilu­zje masku­ją rze­czy­wi­stość. Honet pisze o śmier­ci – i wszy­scy rozu­mie­ją, że Honet pisze o śmier­ci, lecz cóż to jest za śmierć, o któ­rej on pisze? Roman Honet szo­ku­je swo­im śmier­cio­pi­sa­niem, mimo że śmierć już dość daw­no sta­ła się dla naszej kul­tu­ry codzien­no­ścią – i już pra­wie nie szo­ku­je. Lecz śmierć u Hone­ta jest echem „żywe­go” umie­ra­nia, i (para­dok­sal­nie!) wła­śnie to wzmac­nia uczu­cie real­no­ści, usu­wa­jąc teatral­ny, fał­szy­wy strach, tak że pozo­sta­je tyl­ko strach głę­bo­ki i praw­dzi­wy. Honet pisze o śmier­ci bez uprze­dzeń. Jest zorien­to­wa­ny na eks­pe­ry­ment języ­ko­wy, cho­dzi mu w zasa­dzie o eks­pe­ry­men­cie nie tyle języ­ka, co świa­do­mo­ści.

Gra języ­ko­wa prze­kształ­ca się w gry z języ­kiem (to, co robi Honet, nie­zu­peł­nie mon­taż, nie­zu­peł­nie clich, i w żad­nym przy­pad­ku nie kul­tu­ra maso­wa, lecz cze­muż w takim razie nie­któ­rzy kry­ty­cy w Pol­sce mówią o wpły­wie na twór­czość Hone­ta twór­czo­ści i świa­to­po­glą­du Bre­to­na?); „jezior­ne” dzie­ci (prze­waż­nie dziew­czyn­ka, kole­żan­ka zabaw dzie­cię­cych) we wszyst­kich trzech książ­kach pol­skie­go poety są zwie­lo­krot­nio­ne, jak war­ho­low­ska Mary­lin Mon­roe („myśla­łem o tobie… jako o dziw­nie pomno­żo­nej, jak życie w grze”). Stąd odro­bi­na absur­du. Jed­no­cze­śnie to są nie­sa­mo­wi­cie poważ­ne tek­sty, a zwłasz­cza we wszyst­kim, co doty­czy dekon­struk­cji pew­nej tra­dy­cji przy­swa­ja­nia cyta­tów. Prze­cież wła­śnie Andy War­hol (i nie mniej niż on, Cervan­tes i Bosch, i wie­lu innych, i tak dalej, aż do Dali, cho­ciaż o tym jakoś nie za bar­dzo lubią pisać teo­re­ty­cy sztu­ki) – a więc War­hol był zapo­zna­nym mistrzem łącze­nia spe­cy­ficz­nie zabaw­ne­go z nie­wy­mow­nie tra­gicz­nym, śmiesz­ne­go – z prze­ni­kli­wie strasz­nym…

A Roman Honet pisze bez uprze­dzeń. Cza­sa­mi uży­wa cyta­tów (nota­be­ne – nie zawsze jako klu­czy, cza­sa­mi jako wytry­chów), cza­sa­mi – tyl­ko męt­nych, jak woda bagien­na, alu­zji. Wszyst­ko spro­wa­dza się do kwe­stii, dla­cze­go pisze tak, a nie ina­czej. Dla­cze­go, powiedz­my, jego książ­ka Ser­ce, jeśli mówić o „fabu­le” kon­kret­ne­go lata, dzie­siąt­ka­mi nici jest powią­za­na z powie­ścią Pani Majo­ro­wa Ern­sta Wie­cher­ta i pro­zą Dre­wer­man­na (czy­tał je Paweł Sar­na i to wła­śnie on wska­zu­je te alu­zje w swo­im arty­ku­le o pta­ku śmier­ci; nie czy­ta­łam tych ksią­żek, jak nie czy­ta­łam i Ser­ca – książ­ki De Ami­ci­sa, napi­sa­nej w posta­ci dzien­ni­ka ucznia). Lecz ufam Paw­ło­wi Sar­nie, a więc – cytat: „[…] naj­pięk­niej­sze było »ser­ce« / edmun­da de ami­ci­sa i komi­niar­czyk ważą­cy na dłoni/ rów­ne trzy­dzie­ści sol­dów, bo zatrzy­my­wa­li­śmy się/ na ram­pie świa­ta” („Ser­ce” Hone­ta). Z innej stro­ny, „fabu­ła” kon­kret­ne­go lata jest połą­czo­na tak­że z „bio­gra­ma­mi” kon­kret­nej histo­rii życio­wej lub przy­naj­mniej histo­rii duszy, któ­ra tak i kusi, by powią­zać ją bądź z auto­rem, bądź z jego boha­te­rem lirycz­nym. Z jesz­cze innej stro­ny, pierw­szy tomik poetyc­ki Hone­ta – ali­cję – moż­na bar­dzo nie­wy­mu­sze­nie odczy­ty­wać w kon­tek­ście zwich­nię­te­go świa­ta Car­rol­la, lecz nie wszyst­ko takie pro­ste… ali­cja Hone­ta ma spo­ro wspól­ne­go z dylo­gią Car­rol­la o małej dziew­czyn­ce „z tam­tej stro­ny”: bo dziew­czyn­ka, bo Ali­cja, bo cho­dzi o opo­wieść o tym, co znaj­du­je się poza-ponad-pod świa­tem. A więc znów postać i twór­czość Salva­do­ra Dali, post-ety­ka, escha­to­lo­gia, zamęt tego ostat­nie­go, wszyst­kie naj­róż­niej­sze sza­chow­ni­ce (wiem: niby-maja­ki Hone­ta, jak i niby-maja­ki Car­rol­la, moż­na odczy­ty­wać jak zapis gry w sza­chy; nie wszyst­ko takie pro­ste!).

Ser­ce w tym sen­sie jest para­fra­zą… Per­so­naż tych wier­szy (jak i Geo­me­tra Kaf­ki?), ów nadzie­lo­ny gło­sem, dla któ­re­go wszyst­ko jest waż­ne, w pew­nym sen­sie jest tyl­ko maską, a nie twa­rzą, przy czym maską wca­le nie auto­ra, lecz jego alter ego. Czy­tel­nik musi stwo­rzyć lub zapro­jek­to­wać oso­bi­stość, któ­ra stoi za tek­stem i z któ­rą miał­by się utoż­sa­mić, wyobra­ża­jąc świat, któ­ry dopie­ro wów­czas daje się zoba­czyć i odczuć. Czy­li tak lub owak czy­tel­nik nie­uchron­nie zosta­je wcią­gnię­ty w pro­ces świa­to­na­śla­do­wa­nia i samo­utoż­sa­mie­nia. Teraź­niej­szość wewnątrz ksią­żek Hone­ta ma bar­dzo cien­kie prze­gród­ki „mię­dzy­wier­szo­we”, a więc prze­strzeń pamię­ci, prze­strzeń nie­świa­do­me­go wewnątrz pamię­ci może nie­ustan­nie pochła­niać lub wypie­rać teraź­niej­szość. Ser­ce to opo­wieść o lecie, któ­re, być może, mogło­by być prze­ży­te, wspo­mnie­nia o tym, co nie zacho­dzi­ło, a jed­nak – było. Pamięć, jak wia­do­mo, jest szcze­gól­ną sub­stan­cją świa­do­mo­ści. Dla­te­go lato, wyobra­żo­ne w prze­szło­ści, może czymś przy­po­mi­nać lato w praw­dzi­wej prze­szło­ści. A więc wszyst­kie tam­tej­sze posta­cie i cie­nie (w tej i dwóch innych książ­kach) – Per­so­naż i dzie­ci – ist­nie­ją tyl­ko w tych spe­cjal­nie wymy­ślo­nych histo­riach, w spe­cjal­nie przy­po­mnia­nej prze­strze­ni; wła­śnie zaś opo­wieść o wyda­rze­niach jed­ne­go lata fak­tycz­nie imi­tu­je dzien­nik lub nawet dzien­nik o wyrwa­nych kart­kach. Nie przy­pad­ko­wo pew­ne imio­na mogą wydać się zna­jo­me: Jan, Ali­cja, Sara, Hele­na (i nasto­lat­ki), lecz wszy­scy oni też tyl­ko alter ego inne­go „ja”, to zupeł­nie inne, a nie rze­czy­wi­ste per­so­na­że – echo… W książ­kach Hone­ta nad­zwy­czaj­nie wie­le moż­na odbie­rać jako prze­szłość, że tek­sty trzech tomi­ków poetyc­kich jako całość mogą być odczy­ta­ne jako (auto?)biografia. Przy tym róż­ni­ce mię­dzy auto­rem, boha­te­rem lirycz­nym i nar­ra­to­rem, mię­dzy maską alter ego, alter ego i maską, są, mówiąc umow­nie, jed­nak nie „histo­rycz­ne”, a, o czym będzie tro­chę dalej, „kon­tek­stu­al­ne”. Ist­nie­nie tuż obok śmier­ci (cza­sa­mi zata­jo­ne, cza­sa­mi skraj­nie otwar­te, w nie­wo­li miło­ści lub stra­chu) rodzi obra­zy powta­rza­ją­ce się niczym halu­cy­na­cje powta­rza­ją­ce się jak moty­wy prze­wod­nie. A więc sce­ny klu­czo­we (wpa­try­wa­nie się w cia­ło mar­twej dziew­czyn­ki z pado­ła­mi oczu) lub odwrot­nie, jakieś mało zna­czą­ce na pierw­szy rzut oka epi­zo­dy (jak w wier­szu „o mój przy­szły”, kie­dy boha­ter lirycz­ny idzie uli­cą na skra­ju pro­win­cjo­nal­ne­go mia­stecz­ka) są odczy­ty­wa­ne w płasz­czyź­nie jed­nej fabu­ły egzy­sten­cjal­nej, gdzie, jak w albu­mie z sepio­wy­mi zdję­cia­mi, wystę­pu­ją pół­to­ny bez pół­to­nów; Honet ma taką – pół­to­ny bez pół­to­nów – manie­rę pisa­nia.

(W tej chwi­li przy­po­mi­nam sobie Jasny pokój Rolan­da Bar­the­sa. Chy­ba nie­przy­pad­ko­wo: Honet, podob­nie jak Bar­thes, łączy kon­cep­cje foto‑, bio­gra­fii, umiesz­cza­jąc w środ­ku swo­ich reflek­sji i roz­my­ślań „wspo­mnie­nie foto­gra­ficz­ne” o dziew­czyn­ce, póź­niej zmar­łej, jak­by zdję­cie z rodzin­ne­go archi­wum. Bar­thes zre­zy­gno­wał z tego, by zro­bić tak ze zdję­ciem swo­jej zmar­łej mat­ki; na tej rezy­gna­cji, a tak­że na moty­wa­cji tej rezy­gna­cji w znacz­nej mie­rze trzy­ma się jego Jasny pokój).

Dzię­ki pół­to­nom wspo­mnie­nia od R. H. są bar­dzo intym­ne. Jego wpa­try­wa­nie się jest wpa­try­wa­niem się w „nie­pro­fe­sjo­nal­ne”, ama­tor­skie zdję­cie, w któ­rym nie­ostrość zna­ków sama w sobie jest zna­kiem. Wła­śnie ta nie­ostrość, ta wszech­obec­ność świa­tła i cie­ni jed­no­cze­śnie nie pozwa­la pójść osta­tecz­nie do pie­kła, nie pozwa­la niko­mu – od R. H. i do już nie żywej małej dziew­czyn­ki – umrzeć do koń­ca. Jeśli mówić o współ­prze­ży­wa­niu w kate­go­riach cie­le­sno­ści, poza zasię­giem opty­ki, to cho­dzi raczej nie o dotyk, lecz o opie­kę.

Co zaś doty­czy pół­to­nów bez pół­to­nów, to Roman Honet w swo­ich książ­kach, napi­sa­nych od R. H. i do dni dzi­siej­szych, za każ­dym razem uobec­nia się jako czło­wiek w masce – w masce maski. Autor ali­cji mógł­by się zgo­dzić z Pau­lem The­ro­ux, któ­ry bar­dzo słusz­nie pisał (bodaj­że komen­tu­jąc wła­sną pró­bę zimi­to­wa­nia auto­bio­gra­fii), że nie opo­wia­dać o czymś zawsze jest przy­wi­le­jem auto­ra; może on cza­sa­mi wyko­rzy­sty­wać zamiast maski wła­sną twarz. Lecz nawet jeśli w tek­ście poja­wia się abso­lut­nie fik­cyj­ny nar­ra­tor, maska musi być abso­lut­nie praw­dzi­wa. Wła­śnie maskę, nie twarz, moż­na oglą­dać z odda­li – i zoba­czyć nie mniej niż z bli­ska. Cią­gły Per­so­naż Hone­ta (któ­ryś z jego cią­głych per­so­na­ży) jest w tym sen­sie tro­chę Kotem z Che­shi­re („Dokąd mam stąd iść?” – pyta Ali­cja. „To w znacz­nej mie­rze zale­ży od tego, gdzie chcesz tra­fić… Wszy­scy tutaj jeste­śmy nie­nor­mal­ni…”).

(Na okład­ce tomi­ku poetyc­kie­go Hone­ta Pój­dziesz synu do pie­kła – błęd­ny uśmiech Kota z Che­shi­re).

Hone­to­wi-poecie przy­pi­su­je się post­mo­der­no­wość pisa­nia. Tak, ope­ru­je cyta­ta­mi – i cyta­ty te zosta­ją u nie­go znacz­nie prze­kształ­co­ne. Iro­nia, sar­kazm, cynizm, pej­zaż rze­czy­wi­sty, pej­zaż nary­so­wa­ny (maska pej­za­żu?) – wszyst­ko zara­zem. Chłod­na drwią­ca into­na­cja. Wza­jem­ne oddzia­ły­wa­nie słow, któ­re – każ­de z osob­na – wyklu­cza­ją obec­ność inne­go. Jero­zo­li­ma, bagno, pie­kło… Lecz tym sil­niej­szy jest efekt wza­jem­nej obec­no­ści dwóch pier­wiast­ków – świa­do­me­go i pod­świa­do­me­go, wyso­kie­go i niskie­go, im bar­dziej zna­czą­ce jest irra­cjo­nal­ne, leżą­ce u pod­staw zupeł­nie racjo­nal­nych, mate­ma­tycz­nie wywa­żo­nych kon­struk­cji. U pod­staw więk­szo­ści fabuł (o powro­cie Jana, o kró­lo­wi kru­ków, o nie­wi­do­mym (bo amau­ro­sis – amau­ro­za (z daw­no gr.) – śle­po­ta) sto­ją wyda­rze­nia mistycz­ne, któ­re są odczy­ty­wa­ne jako obja­wie­nie. Nie­po­zna­wal­ne, strasz­li­we, upior­ne – na prze­ciw­wa­gę bar­dzo kon­kret­ne­mu, bar­dzo roz­sąd­ko­we­mu doświad­cze­niu. I to wszyst­ko nie tyl­ko współ­dzia­ła: wytwa­rza się dziw­na sym­bio­za zie­mi i mżaw­ki. Pomro­ki. Holo­gra­my. Jed­na ilu­zja wzmac­nia inną – dla rze­czy­wi­sto­ści. Albo­wiem mówić o śmier­ci, wysła­wiać śmierć, zna­czy rap­tem wysło­wić to, o czym trze­ba, jak­kol­wiek to nie jest moż­li­we, mil­czeć. Kon­tur. Linia prze­ry­wa­na. Dro­ga do pie­kła? Bo (pra­wie poza obrę­bem dys­kur­su tych trzech tomi­ków poetyc­kich) zaan­ga­żo­wa­nie Hone­ta i sta­no­wi­sko etycz­ne Hone­ta jako auto­ra; opo­zy­cja etycz­na obser­wa­to­ra, któ­ry notu­je w dzien­ni­ku, pisze, ufa­jąc wspo­mnie­niom i pole­ga­jąc na wspo­mnie­niach woli zapo­mi­nać, że wspo­mnie­nie jest prze­ja­wem wła­dzy… Pamię­cio­wość, auto­bio­gra­ficz­ność nie są toż­sa­me auto­bio­gra­fii; Honet opi­su­je śmierć i dzie­ciń­stwo jako coś, w czym nie może brać udzia­łu nikt z zewnątrz; jego pisa­nie jest pisa­niem świad­ka i wszyst­kie­go, co ów prze­ży­wa, obser­wu­jąc zna­ki zsu­wa­ją­ce się z kon­tek­stu rze­czy­wi­sto­ści w kon­tekst cyta­tu i z powro­tem w rze­czy­wi­stość. Jak widać bowiem w ali­cji i Ser­cu, nawet nie bez­po­śred­nio prze­ży­te, lecz obra­zy z prze­szło­ści lite­rac­kiej, z kie­dyś-prze­czy­ta­nej-prze­szło­ści (z Lewi­sa Car­rol­la, z De Ami­ci­sa; a pro­pos, De Ami­cis – Spo­mię­dzy Przy­ja­ciół, czy­li Przy­ja­ciel; z Ern­sta Wie­cher­ta) to są wła­śnie te „miej­sca-w-pamię­ci”, do któ­rych moż­na co raz powra­cać. Z innej stro­ny, dzie­ciń­stwo jak i śmierć są obec­ne z nami i w nas bar­dzo krót­ko.

Tęsk­no­ta za świa­tem dzie­ciń­stwa (lub po pro­stu za „tam­tym świa­tem”, za prze­strze­nią, gdzie indziej hen) jest tęsk­no­tą za schro­nie­niem, spo­ko­jem, za tym, co się kry­je w sło­wach „dobro” i „miłość”. Para­dok­sal­nie w tym świe­cie są obec­ne roz­kła­da­ją­ce się cia­ła, lecz – też para­dok­sal­nie – „życie jest pięk­ne, bo jest”. Dziew­czyn­ka, dziś mar­twa, nad któ­rej cia­łem odby­wa się sakra­ment przy­po­mi­na­nia („ta-inna” dziew­czyn­ka), zmar­twych­wsta­je we wspo­mnie­niu rado­sna, peł­na siły wital­nej i nie­przy­pad­ko­wo wła­śnie teraz, po tylu latach po jej odej­ściu, pamięć naresz­cie sta­ła się na tyle selek­tyw­na, na tyle sen­ty­men­tal­na i spój­na, że moż­na mówić o jed­no­ści cza­su i akcji w przy­po­mi­na­niu jakiejś chwi­li (i nie wszyst­kich, a tyl­ko odpo­wied­nich po tej chwi­li oko­licz­no­ści). Każ­de­go, kto jest znie­wo­lo­ny taką tęsk­no­tą, ratu­je sen. Obja­wie­nia, któ­re przy­cho­dzą tyl­ko we śnie, łączą rze­czy­wi­stość ziem­ską z nad­rze­czy­wi­sto­ścią i wów­czas zacho­dzą spo­tka­nia; moż­li­wość widze­nia się żywych z umar­ły­mi nie jest już taka bajecz­na. To wca­le nie jest strasz­ne (przy­po­mnij­my stra­chy na dzie­ci: boi się Baby Jagi; mar­twi wywo­łu­ją cie­ka­wość, nie strach). To jest nawet wska­za­ne: zwró­ce­nie się do prze­żyć dzie­ciń­stwa, do odkry­wa­nia świa­ta ma zna­cze­nie tera­peu­tycz­ne. Ktoś, kto już jako doro­sły potra­fił powró­cić do dzie­ciń­stwa, w pew­nej mie­rze potra­fił od nie­go się uwol­nić: nie zry­wa­jąc z nim po pro­stu, lecz poprzez wyob­co­wa­nie (przy pomo­cy wcie­le­nia lite­rac­kie­go); ta dro­ga do doj­rza­ło­ści jest bar­dziej sku­tecz­na, bar­dziej uda­na. Dla­te­go i u Hone­ta oso­bo­wo­ścią autor­ską jest wszyst­ko, co nie pokry­wa się z oso­bo­wo­ścią bio­gra­ficz­ną; przy tym gra­ni­ce lite­rac­ko­ści i nie­li­te­rac­ko­ści, czy­li bio­gra­ficz­no­ści, są nie­okre­ślo­ne i nie­jaw­ne. A więc co prócz pisa­nia?

Sądzę, że Honet wła­śnie pisze, czy­li że jego pisa­nie jest „ręko­pi­sa­niem”. Wal­ter Benia­min zauwa­żył, że w tym sen­sie „ręko­pi­sa­nie” jest podob­ne do widze­nia sen­ne­go: wypi­su­jąc lite­ry ręka odtwa­rza podo­bień­stwa. Zaan­ga­żo­wa­na w to zdol­ność mime­tycz­na jest poetyc­ką, twór­czą; jej meto­dą jest meta­fo­ra. Wszyst­kie toż­sa­mo­ści i podo­bień­stwa powsta­ją­ce w toku pisa­nia są, jak powie­dział Benia­min, „poza­zmy­sło­we”: odbie­ra­my je nie przez zmy­sły, lecz poprzez swo­ją zdol­ność do wyobra­że­nia, ta zaś, według Benia­mi­na, jest znacz­nie więk­sza, bar­dziej poza­świa­do­ma, a nawet bar­dziej mimo­wol­na, niż podej­rze­wa­my. Widze­nia sen­ne i pisa­nie mają do czy­nie­nia z tym wszyst­kim, co jest pod ręką, czę­sto są to reszt­ki wspo­mnień dzien­nych… Koło się zamknę­ło?

Tra­fia­jąc w taką sytu­ację bez wyj­ścia, Honet kon­stru­uje swo­je wier­sze tak, że jak gdy­by roz­su­wa się kur­ty­na mię­dzy prze­strze­nią „po pro­stu myśli” a myśli jako wyda­rze­nia języ­ka; prze­ja­wia się to, co się dzie­je za kuli­sa­mi, i prze­ja­wia się nie tyl­ko reflek­sja, lecz tak­że szcze­gól­ny stan fizycz­no-cie­le­sny, umoż­li­wia­ją­cy poszu­ki­wa­nie, odna­le­zie­nie i poko­na­nie dro­gi od jed­nej myśli do innej, od obra­zu poprzed­nie­go do następ­ne­go. Wła­śnie te momen­ty przej­ścia i wcho­dze­nia są szcze­gól­nie zna­czą­ce i waż­ne, wła­śnie to jest jed­ną z tajem­nic pisa­nia Hone­ta, któ­re swo­imi ostry­mi kra­wę­dzia­mi, wyoble­nia­mi i zapa­dli­na­mi dziw­nie przy­po­mi­na winie­tę baro­ko­wą. I rze­czy­wi­ście: nasy­co­na orna­men­ty­ka roślin­na i twa­rze dzie­cię­ce… Niby-wyoble­nia, któ­re napraw­dę wyoble­nia­mi nie są… Z dwóch stycz­nych obra­zów, jak pod­czas mon­to­wa­nia fil­mu, powsta­je coś trze­cie, i to nowe zna­cze­nie bar­dzo czę­sto oka­zu­je się meta­fo­rycz­nym, jest owo­cem reflek­sji, lecz przy tym reflek­sja, jak­kol­wiek spo­krew­nio­na z pamię­cią, nie jest jej toż­sa­ma. Ener­gia takiej reflek­sji, ener­gia roz­wi­ja­nia pochła­nia czy­tel­ni­ka, wyko­rzy­stu­je jego pro­ces czy­ta­nia jako zmie­nia­nia, bo tek­sty Hone­ta pro­wo­ku­ją potrze­bę współ­udzia­łu. Czy­ta­jąc i inter­pre­tu­jąc tek­sty od R. H., zmie­nia­my się, bo samo nasze rozu­mie­nie jest niczym innym jak zmie­nia­niem samych sie­bie. Tak więc pro­ce­du­ra czy­ta­nia-jako-rozu­mie­nia nie może nie być prze­ży­ta jako wyda­rze­nie w ramach bio­gra­fii.

Sama pamięć, któ­rą ope­ru­je i do któ­rej ape­lu­je Honet, jest spo­so­bem na osią­gnię­cie-się i wypar­cie-się poprzez moż­li­wość sie­bie – zmie­nić, oswo­ić i przy­jąć. Być może o czymś dało­by się zapo­mnieć, lecz prze­cież o wszyst­kim przy­po­mni star­ta na łok­ciach skó­ra (uszczer­bek cia­ła!). Prze­cież fak­tycz­nie: ta niby-zmia­na per­spek­ty­wy – „trwa­nie w tra­wie” – na pierw­szy rzut oka taka pro­sta, jest w rze­czy­wi­sto­ści inna, oto bowiem tra­wa, a pod tra­wą grób, a w gro­bie ktoś, z kim moż­na było leżeć w tra­wie, patrząc w nie­bo przez zie­lo­ne źdźbła. I to już jest wspo­mnie­nie, przy czym nie bez­po­śred­nie, lecz rekon­stru­owa­ne „z wewnątrz sie­bie”, swo­ista kon­ty­nu­acja obec­no­ści nad i pod (pod­kre­ślam: tyl­ko obec­no­ści) dla daw­no umar­łej „tej-innej” przy­ja­ciół­ki zabaw dzie­cię­cych. Wła­śnie tyl­ko dzię­ki zaba­wie, któ­ra w tym wła­śnie momen­cie pole­ga na zdol­no­ści wyobra­że­nia sobie sie­bie jako kró­la szczu­rów lub pociąg, lub dziec­ko w get­cie, sta­je się moż­li­we zmar­twych­wsta­nie, wskrze­sze­nie. Dziec­ko bowiem jesz­cze umie uży­wać for­mu­ły „A niech ja będę (…)”.

W tym sen­sie dzie­ci, któ­re nie­jed­no­krot­nie dozna­ją w zaba­wach niby-śmier­ci, boją się jej zupeł­nie nie tak, jak doro­śli, lecz w cał­kiem oso­bli­wy spo­sób. Dla­te­go roz­pa­try­wa­nie cia­ła mar­twej przy­ja­ciół­ki w wier­szu „Kil­ka dni upal­nych” jest w zasa­dzie roz­pa­try­wa­niem cia­ła lal­ki (nawet nie mane­ki­na, któ­ry jest mar­twy z defi­ni­cji, lecz wła­śnie lal­ki, z jej nie­za­wod­ną zdol­no­ścią do „oży­wa­nia” pod­czas gry). Przy tym lal­ka posia­da jesz­cze kil­ka zasad­ni­czo waż­nych dla takie­go odczy­ta­nia kono­ta­cji: mar­gi­nal­ność tak dla życia, jak dla śmier­ci. Nie­ży­we cia­ło lal­ki nie odbie­ra się jako mar­twe; lal­ka słu­ży dla pocie­chy, dla roz­ra­dy; lal­ka, mimo że zawsze i w cało­ści pod­po­rząd­ko­wa­na wyobraź­ni i woli dziec­ka, zawsze znaj­du­je się w cen­trum gry; lal­ka, podob­nie jak zmar­ła dziew­czyn­ka w wier­szach Hone­ta, nawet z upły­wem cza­su, pozo­sta­je wciąż taka sama; lal­ka jest bez­po­śred­nio zwią­za­na nawet nie z sym­bo­li­ką, lecz z meta­fi­zy­ką ini­cja­cji. Lal­ka nale­ży do rze­czy­wi­sto­ści i irre­al­no­ści jed­no­cze­śnie… Lal­ka jest bez­wa­run­ko­wym kon­cep­tem dzie­ciń­stwa. Lal­ka – w dzie­ciń­stwie – jest współ­twór­cą naro­dzin i śmier­ci.

Tak więc w wier­szach Hone­ta, w świe­cie minio­ne­go czy­ta­dła dla dzie­ci (w tym Ali­cja Car­rol­la jako per­so­naż prze­wod­ni; nota­be­ne wszyst­ko, co się z nią dzie­je, dzie­je się z nią we śnie), ryce­rze i księż­nicz­ki, szcze­gól­nie zna­czą­ce miej­sca „dzie­cię­ce”, w tym miej­sca „wszyst­kich minio­nych dzie­ci” (szpi­tal nie­spo­dzia­nie – być może przez sym­bo­li­kę wewnętrz­ną lal­ki-wła­dzy-prze­mo­cy – sta­je się jed­nym z nich; lecz nie mniej waż­nym miej­scem jest łąka, na któ­rej mała dziew­czyn­ka rwa­ła kałuż­ni­cę)… i dzie­ci, inne dzie­ci, współ­bo­jow­ni­cy w zaba­wach, bra­cia i sio­stry, raczej rówie­śni­cy. Świa­tem sto­sun­ków z jed­no­lat­ka­mi zrów­no­wa­żo­ny i har­mo­nij­ny, poza obrę­bem zrów­no­wa­że­nia i har­mo­nii oka­zu­ją się rodzi­ce, zwłasz­cza ojciec. Sto­sun­ki z ojcem i mat­ką są bole­sne, trau­ma­tycz­ne, co się prze­ja­wia nawet w opi­sach nie­bez­po­śred­nich. Mat­ki znacz­nie bar­dziej niż pozor­nie mar­twe dzie­ci nale­żą do prze­strze­ni śmier­ci i wła­śnie macie­rzyń­stwo spro­wa­dza się do tego, żeby dawać życie „pięk­niej­szym isto­tom”. Macie­rzyń­stwo jest mate­rial­ne i żywio­ło­we (a ści­ślej spon­ta­nicz­ne). Lecz jeśli życiem i śmier­cią (któ­re u Hone­ta ist­nie­ją poza pier­wiast­kiem macie­rzyń­skim) kie­ru­je żywioł ognia, to naro­dzi­ny i umie­ra­nie w ich naj­bar­dziej cie­le­snym sen­sie są zwią­za­ne z wodą. Woda uczy, woda świad­czy (poka­zu­je odbi­cie odbi­te­go), woda jest atry­bu­tem łona, w wodzie też nagle się umie­ra… Woda wchła­nia w sie­bie wszyst­ko. Woda od wszyst­kie­go wyob­co­wu­je. Woda sym­bo­li­zu­je dzie­ciń­stwo, przy czym stan dzie­ciń­stwa, jak go zma­lo­wu­je Honet, jest nie­mal scho­rze­niem psy­chicz­nym lub przy­naj­mniej odchy­le­niem od nor­my („Wszy­scy tu jeste­śmy nie­nor­mal­ni…”).

Wier­sze „Bagno”, „Bia­ła legen­da…” i inne uka­zu­ją „mar­twą” wodę w róż­nych jej posta­ciach. Woda z czy­stej sta­je się stę­chłą, czło­wiek prze­cho­dzi ewo­lu­cję od dziec­ka do oso­by nie­speł­na rozu­mu (wiersz o eve­ry­ma­nie). Przy tym temat obłą­ka­nia jest natręt­nie obec­ny w bar­dzo wie­lu wier­szach; poezja Hone­ta jako całość peł­na jest halu­cy­na­cji i maja­ków, w tym tak­że tych wła­ści­wych dla sta­nów zamro­cze­nia alko­ho­lo­we­go i snu nar­ko­tycz­ne­go. Lecz halu­cy­na­cje i maja­ki, jak też schi­zo­fre­nia czy „po pro­stu obłą­ka­nia”, sygna­li­zu­ją o świe­cie jako rze­czy, z jed­nej stro­ny, nie­trwa­łej, chwiej­nej, w sytu­acji płyn­no­ści, zmian; lecz, z innej stro­ny, to jest świat wiecz­ne­go nie­sta­łe­go, sta­nów wiecz­ne­go ocze­ki­wa­nia, wiecz­ne­go stra­chu, wiecz­nej uciecz­ki przed… Podob­nie nie­trwa­łą i jed­no­cze­śnie sta­łą jest prze­strzeń zapa­dłej pro­win­cji, prze­strzeń krań­ca świa­ta (niby-Macon­do), lecz przy tym cen­trum wszech­świa­ta w całej peł­ni sprzecz­no­ści i nie­rów­no­wa­gi, któ­ry, niczym z roz­ka­zu waha­dła, cały czas prze­mi­ja i cały czas nasta­je jesz­cze raz. Wszyst­kie „epi­zo­dy” prze­strzen­ne, któ­re zma­lo­wu­je Honet, są nie­zwy­kle nasy­co­ne sytu­acyj­ny­mi dro­bia­zga­mi i szcze­gó­ła­mi, moż­na rzec, stric­te mate­rial­ny­mi, któ­re tak czy owak są inten­syw­nie obec­ne w świe­cie emo­cji i prze­żyć. Przy­po­mi­na­nie sta­je się rów­no­war­to­ścią zapo­mi­na­nia, gdyż jed­no i dru­gie są skład­ni­ka­mi doświad­cze­nia, a dwa naj­waż­niej­sze doświad­cze­nia, do któ­rych ape­lu­je Honet, są abso­lut­nie uni­wer­sal­ne, każ­dy doro­sły je miał lub też będzie miał; to są odpo­wied­nio doświad­cze­nie dzie­ciń­stwa i doświad­cze­nie śmier­ci. Emil Zola praw­do­po­dob­nie lubił­by czy­tać wier­sze Hone­ta. Kon­stru­owa­nie świa­ta niby-dzie­cię­ce­go ręko­ma samych dzie­ci i z pomo­cą sło­wa, lecz u Zoli wszyst­ko jest nazwa­ne, wszyst­ko zro­zu­mia­łe. Tek­sty zaś Hone­ta są jak śmierć: łatwiej je doznać, niż zro­zu­mieć do koń­ca. Zola wie­lo­krot­nie opi­sy­wał sta­rość – twa­rze, ręce, ruchy. R. H. opi­su­je po pro­stu śmierć – tę, któ­ra dla dziec­ka jest chy­ba spo­krew­nio­na z dora­sta­niem (sta­rze­niem się); ani tego, ani inne­go dziec­ko nie rozu­mie, a więc są toż­sa­me. Nic dziw­ne­go chy­ba, że kry­tyk Jerzy Fran­czak nazy­wa meto­dę twór­czą Roma­na Hone­ta „postw­spół­cze­snym nad­re­ali­zmem” (z innej stro­ny, kry­tyk Marian Sta­la zapro­po­no­wał ter­min „imie­nia Hone­ta” – „hone­tyzm” i dodał do nie­go jesz­cze dwa poję­cia – „linia Hone­ta” i „hone­ty­za­cja lite­ra­tu­ry naj­młod­szej”).

A pro­pos kry­ty­ków. Anna Lege­rzyc­ka, badacz­ka z Pozna­nia, wyróż­nia zachwyt auto­ra książ­ki Pój­dziesz synu do pie­kła ulot­nym prze­mi­ja­ją­cym pięk­nem świa­ta ska­za­ne­go na zani­ka­nie. Poeta Paweł Sar­na pisząc o Hone­cie stwier­dza, że „posta­wa czło­wie­ka wobec śmier­ci jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ny z posta­wą wobec Boga”, i cytu­je Epi­ku­ra z Samos: „Śmierć, zło naj­więk­sze, nie doty­ka nas wca­le; póki jeste­śmy – śmier­ci nie ma, odkąd zaś nie ma nas – jest śmierć”. Śmierć jest taka sama jak dzie­ciń­stwo. Sar­na daje do zro­zu­mie­nia, że Honet jest poetą-odmień­cem: jego wier­sze są świa­dec­twem potrze­by pięk­na, wia­ry i jasno­ści, lecz to wszyst­ko jest głę­bo­ko scho­wa­ne; na powierzch­ni wier­szy Hone­ta są obec­ne tyl­ko roz­kład i roz­pad, rze­czy­wi­stość nie­peł­no­ści – nie­do­peł­nio­na, nie­sta­ła. Paweł Łęc­ki w swo­jej recen­zji tomi­ku Ser­ce twier­dzi, że Honet „opi­su­je nie­ist­nie­nie”. Wspo­mnia­ny już Marian Sta­la zauwa­ża wpływ twór­ców awan­gar­dy fran­cu­skiej na Hone­ta, lecz wszyst­ko spro­wa­dza się do anty­este­ty­zmu i świa­do­mo­ści post­mo­der­ni­stycz­nej, do prze­ko­na­nia Hone­ta w głę­bo­ko meta­fi­zycz­nej struk­tu­rze świa­ta. Pój­dziesz synu do pie­kła, twier­dzą kry­ty­cy, ape­lu­je do kil­ku naraz świa­to­po­glą­dów, w tym reli­gij­nych… Jak zauwa­ża Tomasz Cie­ślak, Honet, jeden z nie­wie­lu auto­rów pol­skich uro­dzo­nych w latach 70., kon­se­kwent­nie posłu­gu­je się w swo­im pisa­niu licz­ny­mi tro­pa­mi sty­li­stycz­ny­mi, zwłasz­cza porów­na­niem, meta­fo­rą i per­so­ni­fi­ka­cją, przy tym prze­su­nię­cia seman­tycz­ne, któ­rych świa­do­mie uży­wa R. H., szo­ku­ją, pro­wo­ku­ją efekt migo­ta­nia i nie­obec­no­ści świa­ta. Karol Mali­szew­ski mówi o sta­łych kpi­nach poety, któ­ry bawi się ze śmier­cią ple­śnią i gni­ciem, a Grze­gorz Olszań­ski zwra­ca uwa­gę na obec­ność w tek­stach Hone­ta total­ne­go umie­ra­nia: „Śmierć ogar­nia wszyst­ko”.

Lecz kry­ty­cy zawsze są bar­dzo uprze­dze­ni. Kry­ty­cy nic nie wie­dzą. I ja też nie uwa­żam, że potra­fi­łam zro­zu­mieć Hone­ta. Czy­ta­jąc wier­sze R. H., każ­dy z trzech jego tomi­ków, przy­po­mi­na­łam rzu­co­ną mimo­cho­dem fra­zę Paw­ła sar­ny o tym, że on nie umie czy­tać Ser­ca. Przy­ła­py­wa­łam się na tym, że zma­lo­wa­ne przez Hone­ta dzie­ci, każ­da ze zma­lo­wa­nych przez nie­go śmier­ci rze­czy­wi­ście roz­brzmie­wa­ją wie­lo­ma tek­sta­mi nale­żą­cy­mi do róż­nych tra­dy­cji – w tym tak­że „Kolek­cjo­ne­rem” Fow­le­sa. Bie­gu­ny krań­co­wej odmien­no­ści i krań­co­wej jed­na­ko­wo­ści scho­dzą się w punk­cie nie­moż­no­ści powie­dzieć o tym ina­czej. Dzie­ciń­stwo to bar­dzo róż­ne dzie­ci, pra­wie jed­no­lat­ki, i każ­de kogoś naśla­du­je; śmierć to kolek­cja bar­dzo róż­nych ludzi, nie­sa­mo­wi­cie do sie­bie podob­nych, bar­dzo w czy­nach toż­sa­mych – pozba­wio­nych maski przy­ży­cio­wej; śmierć daje się naśla­do­wać tyl­ko śmier­cią…

Tech­ni­ce autor­skiej Hone­ta (wsku­tek bio­gra­ficz­no­ści czy dzię­ki lite­rac­ko­ści?) wła­ści­we są powta­rza­nie moty­wów (mię­dzy tomi­ka­mi i wewnątrz każ­de­go tomi­ku) i ich waria­cje. Prócz dzie­ciń­stwa i śmier­ci jed­nym z klu­czo­wych jest motyw foto­gra­fii – o tym była mowa wyżej (w tę samą kono­ta­cję wpro­wa­dza przy­miot­nik „sepio­wy”, któ­ry spo­ty­ka­my w wie­lu wier­szach Hone­ta), a tak­że łań­cusz­ki wspo­mnień i sko­ja­rzeń aktu­ali­zu­ją­ce moty­wy topo­su i topo­gra­fii, życio­pi­su… Przy tym osob­ne niu­an­se two­rze­nia sen­sów czę­sto zale­żą tyl­ko od posze­rze­nia (lub odwrot­nie – zawę­że­nia kon­tek­stu). Nawet pobież­ne porów­na­nie tek­stów Hone­ta, któ­re w znacz­nej mie­rze są col­la­ge­’o­we, prze­ko­nu­je, że rdzeń pasa­ży na temat śmier­ci i nie­peł­no­ści bytu wszę­dzie jest w zasa­dzie toż­sa­my. To pozwa­la mu na „prze­żu­ce­nie” poszcze­gól­nych ele­men­tów z jed­ne­go tek­stu w inny. Każ­dy z tomi­ków zawie­ra sze­reg wyda­rzeń i pery­pe­tii, któ­re, przy­naj­mniej w czymś, są wspól­ne dla wszyst­kich trzech tomi­ków; przy­naj­mniej pod wzglę­dem tema­tycz­nym i nastro­jo­wym wier­sze Hone­ta cia­sno spla­ta­ją się mię­dzy sobą. To powo­du­je warian­to­wość (nie tyl­ko trak­to­wa­nia i odczy­ty­wa­nia, lecz samej moż­li­wo­ści odczy­ty­wa­nia). Trud­no powie­dzieć, na ile świa­do­mie wyko­rzy­sty­wa­no tę tech­ni­kę. Przy całym „przy­wią­za­niu” do tych lub innych moty­wów będą­cy­mi cza­sa­mi pra­wie narzu­ca­ją­cą się waria­cją sta­le tych samych roz­my­ślań i obra­zów (śmierć, uto­pie­nie się dziec­ka jako pró­ba swo­istej ini­cja­cji itp.), przy całej wyszu­ka­no­ści i frag­men­ta­rycz­no­ści pisma jed­nak wyła­nia się pew­na linia dys­kur­syw­na zwią­za­na z pamię­cią i pseu­do­pa­mię­cią, bio­gra­fią i pseu­do­bio­gra­fią. Tak czy owak, cho­dzi o spe­cy­ficz­nie okre­ślo­ną histo­rię, w toku czy­ta­nia prze­ja­wia się pew­na kan­wa, zada­na choć­by nawet przez pro­stą chro­no­lo­gię wyda­rzeń (według wek­to­ru „dzie­ciń­stwo – doro­ślew­nie”), i to – mię­dzy inny­mi – rów­nież okre­śla tema­ty­kę i wąt­ki pisa­nia, fabu­ły twa­rzy, posta­ci i kra­jo­bra­zów.

R. H. na pierw­szy rzut oka roz­ry­wa sta­ran­nie wybu­do­wa­ną sekwen­cję, wyry­wa­jąc się poza obręb „nor­mal­nych” rela­cji cza­so­wych. Świat tego co naj­waż­niej­sze nie da się zoba­czyć, lecz on jest, podob­nie jak dosłow­ne i prze­no­śne zna­cze­nia sło­wa. Przy tym żad­na z rze­czy naj­waż­niej­szych nie może być (i nie bywa) jed­no­znacz­ną. Wie­le o czym mówiąc, Honet nie mniej, a może nawet wię­cej prze­mil­cza – jed­no­cze­śnie z tek­stem. Opo­wia­da­jąc Honet zamil­ka i tym jak gdy­by wypeł­nia pust­ki, lecz przy­czy­ny pustek pozo­sta­ją. W nim samym też jest obec­na owa pust­ka (jak dzie­ciń­stwo? jak śmierć?). On jak gdy­by kom­pen­su­je dzie­ciń­stwo, mówiąc o nim w kon­tek­ście umie­ra­nia. Poprzez wypeł­nia­nie luk wytwa­rza się dystans. Posta­cie dzie­ci zma­lo­wa­ne przez Hone­ta w kon­struk­cjach powią­za­nych z kon­tek­sta­mi śmier­ci są nie­wia­ry­god­nie przy­po­wie­ścio­we i gdzieś w zaple­czu każ­de­go z powie­dzia­nych stoi i prze­ma­wia Kasan­dra. Z innej stro­ny, w inter­pre­ta­cji tego, czym jest lek­kie zamro­cze­nie świa­do­mo­ści, Honet przy­po­mi­na Cervan­te­sa. Don Kicho­te mając dość przy­bli­żo­ne wyobra­że­nie o tym, jak wszyst­ko „ma być”, wsz­czy­na wal­kę z wia­tra­ka­mi i nie może powstrzy­mać się przed tym, aby nie zimi­to­wać, obczy­taw­szy się powie­ści rycer­skich, wszyst­kich per­so­na­ży, któ­re były jego poprzed­ni­ka­mi w prze­strze­ni lite­ra­tu­ry, tym samym odbi­ja­jąc się w nich jak w lustrze. W takiej płasz­czyź­nie moż­na trak­to­wać nie tyl­ko Hone­to­wą ali­cję lub „kró­la szczu­rów”, lecz wszyst­kie jego zmar­łe i uto­pio­ne małe dziew­czyn­ki to nie tyl­ko obra­zy, lecz tak­że fabu­ły alu­zji i cyta­tów. A więc Ser­ce, Pój­dziesz synu do pie­kła, ali­cja to nie tyl­ko poszcze­gól­ne tomi­ki wier­szy kon­kret­ne­go auto­ra, lecz w zasa­dzie palimp­se­sty, w któ­rych wyła­nia­ją się jed­na spod dru­giej splą­ta­ne nicie wąt­ków całej lite­ra­tu­ry przed R. H. Oto „Bagno”, tutaj zaś i Lan­ce­lot… Kul­tu­ra roz­kła­da się i roz­kła­da, ruj­nu­je się i ruj­nu­je, stąd fatal­ność czy­ta­nia, stąd zmęt­nie­nie krysz­tał­ka oka tego, kto patrząc przez pry­zmat kul­tu­ry pra­gnie przej­rzy­sto­ści i nie­znie­kształ­ce­nia widzia­ne­go…

Gdy­bym pisa­ła zupeł­nie inną, a nie ten oto arty­kuł o poezji Roma­na Hone­ta, opie­ra­ła­bym się na zesta­wie­niu jego tek­stów z Zam­kiem Kaf­ki i, być może, z Bla­sza­nym bęben­kiem Guen­te­ra Gras­sa. Napi­sa­ła­bym o spo­so­bie uwol­nie­nia dro­gą kon­stru­owa­nia pira­mi­dy sto­ją­cej na próż­ni, niczym na bagnie lub na gro­bie. Lecz fak­tycz­nie nic nie powie­dzia­łam nawet o tym, co cały czas pozo­sta­wa­ło na powierzch­ni – o świa­tach Hone­ta i Car­rol­la, o Buchen­wal­dzie – Lasie zmar­łych, o Wil­czym Polu… Wszyst­kie domy­sły z powo­du tego, co i jak pisze Honet, i spra­wie­dli­we, i bez­sil­ne, powięk­sza­ją nie­skoń­czo­ność, a jed­no­cze­śnie też suro­wą syme­trię napi­sa­nych przez nie­go ksią­żek; czy­tać je jest jak cho­dze­nie przez chasz­cze biblio­tek wiel­kich Jor­ge i Umber­to lub roz­ko­py­wa­nie wra­ko­wisk… W toku czy­ta­nia (a raczej wczy­ty­wa­nia się) samo zapa­mię­ta­łe­go znie­wa­la i pochła­nia tajem­ni­ca. I on zaczy­na sam, z wła­snej woli, opu­ki­wać głu­che ścia­ny, szu­ka­jąc nie­wy­peł­nio­nych pustek (miejsc tajem­ni­cy) i rozu­mie, że ona jest nigdzie i wszę­dzie. Takie jest doświad­cze­nie doty­czą­ce śmier­ci: jest nigdzie i wszę­dzie. Takie samo jest i doświad­cze­nie dzie­ciń­stwa – jest wszę­dzie i nigdzie. Pust­ka w tych książ­kach obec­na wszę­dzie tam, dokąd skie­ro­wu­je się głos pyta­ją­ce­go: na każ­de pyta­nie wcze­śniej czy póź­niej nastą­pi odpo­wiedź, lecz któż powie, czy ta odpo­wiedź nie będzie tyl­ko echem? Zagad­ka tek­stów Hone­ta pole­ga wła­śnie na tym: sen­sy wymy­ka­ją się. Pozo­sta­je into­na­cja – bar­dzo oso­bi­sta, głę­bo­ka, jak sen przed świ­tem.

Prze­cież to, jak pisze Honet, mimo powią­zań z tra­dy­cją i moż­li­wo­ści wyty­cze­nia ana­lo­gii, w żad­nym przy­pad­ku nie spro­wa­dza się do imi­ta­cji jakichś mode­li wewnętrz­nych lub zewnętrz­nych. Te tek­sty ist­nie­ją przed R. H., ist­nia­ły zawsze; Honet tyl­ko prze­no­si je na zewnątrz, zapi­su­je, póki jemu dyk­tu­je dziec­ko, bóg – wewnątrz nie­go.


Dzię­ku­je­my Autor­ce za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

O autorze

Marianna Kijanowska

Urodzona w 1973 roku. Poetka, prozaiczka, tłumaczka, badaczka literatury. Laureatka konkursu CEI Fellowship For Writers In Residence na Międzynarodowym Festiwalu Literackim Vilenica 2007 (Słowenia) oraz nagrody Międzynarodowego Festiwalu Literackiego Laury Kijowskie (2011). Wydała tomiki poetyckie: Inkarnacija (1997), Winky sonetiw (1999), Mifotworennia (2001), Kochannia i wijna (2002, wspólnie z M. Sawką), Knyha Adama (2004), Zwyczajna mowa (2005), Deszczo szczodenne (2008), a także zbiór opowiadań Steżka wzdowż riky (2008). Mieszka we Lwowie.

Powiązania

Miasto, którego nie ma

recenzje / ESEJE Marcin Orliński

Recen­zja Mar­ci­na Orliń­skie­go z książ­ki moja Roma­na Hone­ta, któ­ra uka­za­ła się na stro­nie marcinorlinski.pl.

Więcej

Czarne Tęcze

recenzje / ESEJE Przemysław Witkowski

Recen­zja Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go z książ­ki moja Roma­na Hone­ta.

Więcej

Żadnego pokolenia nie było

wywiady / o książce Roman Honet

Jeśli ist­nie­je coś takie­go, jak poezja rocz­ni­ków 70., to moż­na być nawet kró­lo­wą angiel­ską, ale lepiej się z tym nie obno­sić, żeby nie wzbu­dzać zain­te­re­so­wa­nia psy­chia­trów. Ale ja tam nie wiem, czy ist­nie­je…

Więcej

[dzień na wyścigach. rzeka niosąca kubły], echa jednego głosu

recenzje / KOMENTARZE Roman Honet

Natych­mia­sto­we roz­strzy­gnię­cia w pisa­niu cza­sem są dla mnie rów­no­cze­śnie tak osta­tecz­ne, że sto­ję wobec koniecz­no­ści uzna­nia ich za nie­na­ru­szal­ne, choć powsta­ły za moją przy­czy­ną.

Więcej

Mały demiurg

recenzje / NOTKI I OPINIE

Krót­ko mówiąc – wie­my, jak wier­sze Roma­na Hone­ta są zro­bio­ne, ale nie bar­dzo umie­my powie­dzieć, o czym one są…

Więcej