recenzje / IMPRESJE

„Ja schodziłem światy”

Krystyna Rodowska

Esej Krystyny Rodowskiej towarzyszący premierze antologii pozeji latynoamerykńskiej Umocz wargi w kamieniu.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Octa­vio Paz miesz­kał od lat w ogrom­nym apar­ta­men­cie, zaj­mu­ją­cym całe pię­tro budyn­ku przy Paseo de la Refor­ma, w samym cen­trum sto­li­cy Mek­sy­ku, w pobli­żu pomni­ka Cuauh­te­mo­ca – ostat­nie­go wład­cy Azte­ków. Sym­bo­licz­ne to sąsiedz­two i patro­nat znaj­do­wał swo­je natu­ral­ne uzu­peł­nie­nie w obec­no­ści zabyt­ków sztu­ki pre­kor­te­zjań­skiej, kamien­nych posąż­ków, rzeźb, gro­ma­dzo­nych zapew­ne cały­mi lata­mi w tym wyjąt­ko­wym wnę­trzu. W obszer­nym salo­nie, na kana­pach, kró­lo­wa­ło osiem raso­wych i mniej raso­wych kotów, rów­no­wa­żąc dyk­tat kul­tu­ry swo­istym porząd­kiem, a raczej nie­po­rząd­kiem, obła­ska­wio­nej natu­ry. Dopie­ro stam­tąd prze­cho­dzi­ło się do monu­men­tal­nej biblio­te­ki pana domu, gdzie, odgro­dzo­ny od świa­ta, chro­nio­ny przed zaku­sa­mi z zewnątrz przez rudo­wło­są straż­nicz­kę jego spo­ko­ju, Marie-Jo, pra­co­wał, w ostat­nim cza­sie nie­zwy­kle inten­syw­nie, zanim nie powa­li­ła go nie­ule­czal­na cho­ro­ba.

Ten obraz sprzed dzie­wię­ciu lat, kie­dy to po raz trze­ci i ostat­ni roz­ma­wia­łam z Pazem w jego domu, odtwa­rza­łam, na prze­kór rze­czy­wi­sto­ści, prze­szło rok temu, gdy świa­to­we agen­cje prze­ka­za­ły strasz­ną wia­do­mość o poża­rze, jaki stra­wił biblio­te­kę pisa­rza. Czym była dla nie­go ta biblio­te­ka? Śro­do­wi­skiem natu­ral­nym, zna­kiem toż­sa­mo­ści, sym­bo­lem pre­sti­żu? Odpo­wiedź nie wyda­je się aż tak oczy­wi­sta, jak w wypad­ku inne­go wiel­kie­go pisa­rza Ame­ry­ki Łaciń­skiej – Jor­ge Luisa Bor­ge­sa. Bor­ges przez wie­le lat był nie­wi­do­my, a biblio­te­ka sta­ła się jego wszech­świa­tem i losem, wyostrza­jąc pamięć lek­tur i eru­dy­cję, nachy­la­jąc jego twór­czość ese­istycz­ną i poetyc­ką ku lustrom prze­szło­ści. Paz, w cią­gu swych nie­usta­ją­cych pere­gry­na­cji po Ame­ry­ce, tak­że Pół­noc­nej, Euro­pie, Indiach, chło­nął sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi widzial­ną uro­dę świa­ta, jego zakąt­ków, odcie­ni świa­tła i barw, a tak­że – dzieł malar­stwa, o któ­rym tyle pisał, fre­sków świą­tyn­nych w Indiach. Był poetą cało­ści ludz­kich doświad­czeń, szcze­gól­nie uwraż­li­wio­nym na meta­fo­rycz­ną, języ­ko­wą stro­nę rze­czy­wi­sto­ści. Patrząc w gwiaź­dzi­ste nie­bo, w migo­ta­niu nie­po­ję­cie odle­głych zna­ków dopa­try­wał się bra­ter­stwa wszyst­kich ist­nień współ­two­rzą­cych Pismo świa­ta, dopusz­czał moż­li­wość „ręki” nie­zna­ne­go Auto­ra: „gwiaz­dy piszą… / ja też jestem pisa­ny / i w tej wła­śnie chwi­li / ktoś mnie syla­bi­zu­je”. Dopraw­dy, wła­ści­wa biblio­te­ka Pazow­ska nie mogła pomie­ścić się w jego ogrom­nym, znisz­czal­nym apar­ta­men­cie.

Uro­dził się w Mixco­ac, w pro­win­cjo­nal­nym mia­stecz­ku bli­sko Mia­sta Mek­syk; dziś jest to jed­na z jego dziel­nic. Nim zaczę­ła się epo­ka jego wypraw w świat, tam dowia­dy­wał się od wszyst­kie­go, co go ota­cza­ło, kim jest i chciał­by być. Te doświad­cze­nia, bez­cen­ne dla kształ­to­wa­nia się oso­bo­wo­ści przy­szłe­go poety i filo­zo­fa kul­tu­ry, opi­sał w pro­zie auto­bio­gra­ficz­nej, któ­rą prze­czy­ta­łam z zachwy­tem w Pazow­skim mie­sięcz­ni­ku „Vuel­ta” i prze­tłu­ma­czy­łam w „Stro­fach dla wyśnio­ne­go ogro­du” („LnŚ” nr 12, 1993). Na kar­tach tej opo­wie­ści oży­wa daw­ne, nie ist­nie­ją­ce już Mixco­ac, któ­re jest tyleż wspo­mnie­niem, co pro­jek­cją innych cza­sów, innych oglą­dów świa­ta rze­czy i słów. Peł­na „bia­łych kru­ków” biblio­te­ka jego dziad­ka nawią­zu­je dia­log z odkry­tą przez dzie­ci – małe­go Octa­vio i jego kuzy­nów – aztec­ką pira­mi­dą. Jego nie­zwy­kła, indiań­ska pia­stun­ka, „cza­row­ni­ca”, dzię­ki któ­rej poznał tajem­ni­ce pra­sta­rych zaklęć w języ­ku nahu­atl, tali­zma­nów i amu­le­tów, a tak­że magicz­nych kąpie­li, nazy­wa­ła się Ifi­ge­nia, i to jej imię – z per­spek­ty­wy cza­su – skła­nia­ło pisa­rza, wyćwi­czo­ne­go w pene­tro­wa­niu róż­nych świa­tów ducho­wych, do zadu­my nad taj­ni­ka­mi kul­tu­ro­wych infil­tra­cji; skąd u nie­pi­śmien­nej Indian­ki, z wio­ski zabi­tej deska­mi, owo imię antycz­nej boha­ter­ki, imię – sym­bol tra­ge­dii i mitu, tak odle­głych w cza­sie i prze­strze­ni? Wskrze­sza­jąc Mixco­ac, uli­cę po uli­cy, obraz po obra­zie, Paz odsła­nia wła­sne korze­nie. Ostat­nią ze „strof dla wyśnio­ne­go ogro­du” wysy­ła­nych adre­sat­ce sfin­go­wa­ne­go listu, jakim jest ta opo­wieść, zaty­tu­ło­wał „Epi­ta­fium na niczy­im kamie­niu”:

Mixco­ac był mą koleb­ką: trzy mrocz­ne
syla­by,
zasło­na cie­ni na sło­necz­nej twa­rzy.
Nade­szła Pani Nasza, Mat­ka od paję­czyn
i pochło­nę­ła wszyst­ko. Ja scho­dzi­łem
świa­ty.
Domem były mi sło­wa, a gro­bem -
powie­trze.

Pierw­szym krę­giem świa­tów, naj­bliż­szym obsza­rem pene­tra­cji pisa­rza, był dla Paza nie­wąt­pli­wie Mek­syk. Nie tyl­ko dla­te­go, że to kraj ojczy­sty, miej­sce uro­dze­nia w kon­kret­nej geo­gra­fii i dzie­dzicz­nym języ­ku. Paz, w swo­jej reflek­sji ese­istycz­nej, już od Labi­ryn­tu samot­no­ści (1949), ze szcze­gól­ną deter­mi­na­cją i kon­se­kwen­cją pod­kre­śla rolę, jaką na sie­bie przy­jął: pisa­rza eks­cen­trycz­ne­go, to zna­czy wywo­dzą­ce­go się spo­za histo­rycz­ne­go cen­trum cywi­li­za­cyj­ne­go, jakim jest Euro­pa Zachod­nia. Tyl­ko takie, eks­cen­trycz­ne spoj­rze­nie, posia­da­cza odmien­nej, dra­ma­tycz­nie zakłó­co­nej, nie do koń­ca roz­po­zna­nej histo­rii, może upra­wo­moc­nić w jego oczach dia­gno­zo­wa­nie bolą­czek i pro­gno­zo­wa­nie pro­ce­sów rege­ne­ra­cyj­nych współ­cze­snych cywi­li­za­cji Zacho­du i Wscho­du, w Euro­pie, Ame­ry­ce Pół­noc­nej i w Azji, co Paź czy­nił w swej wie­lo­wąt­ko­wej twór­czo­ści ese­istycz­nej z iście, glo­bal­nym roz­ma­chem i kom­pa­ra­ty­stycz­nym zacię­ciem. Jego posta­wie kry­tycz­nej przy­świe­ca myśl, że tyl­ko tego, kto jest zdol­ny do głę­bo­kiej i szcze­rej roz­mo­wy z samym sobą, stać na war­to­ścio­wy dia­log z inny­mi. Z tego prze­ko­na­nia zro­dził się Labi­rynt samot­no­ści, utwór nie­zwy­kły w histo­rii lite­ra­tu­ry świa­to­wej, będą­cy tyleż aktem inte­lek­tu­al­nej odwa­gi, co kre­acyj­nej wyobraź­ni. Na jego kar­tach roz­gry­wa się fascy­nu­ją­ca psy­cho­dra­ma obo­la­łej „nie­świa­do­mo­ści zbio­ro­wej” naro­du, trwa wiel­ki seans psy­cho­ana­li­tycz­ny, z nakła­da­niem i zdzie­ra­niem masek, w trak­cie któ­re­go pisarz kła­dzie na kozet­ce zatrza­śnię­tą w swej samot­no­ści, nie­zro­zu­mia­łą dla samej sie­bie duszę Mek­sy­ka­ni­na. Defi­la­da arche­ty­picz­nych posta­ci z histo­rii, takich jak pod­stęp­ny Cor­tez, zdra­dziec­ka Malint­zin – wsty­dli­wa mat­ka naro­du, but­ny macho, Naj­święt­sza Dzie­wi­ca z Guada­lu­pe, przez któ­rej rysy prze­zie­ra indiań­ska bogi­ni Tonant­zin, w połą­cze­niu z wiwi­sek­cją klu­czo­wych w życiu Mek­sy­ka­ni­na sytu­acji i postaw, takich jak świę­to­wa­nie (fie­sta), śmierć czy sto­su­nek do kobie­ty, mia­ły być dla roda­ków Paza tera­peu­tycz­nym wstrzą­sem, któ­ry umoż­li­wić miał im świa­do­me wej­ście w obszar ludz­kiej wspól­no­ty innych „samot­nych”. Czy Paz nazwał po imie­niu, czy raczej wykre­ował kosz­ma­ry i kom­plek­sy mek­sy­kań­skiej duszy? Jak­by nie było, współ­cze­sny Mek­sy­ka­nin nie może nie spoj­rzeć na to bul­wer­su­ją­ce lustro, cho­ciaż­by po to, by je, w odru­chu bun­tu, roz­bić i usta­wić przed sobą inne. Labi­rynt pozo­sta­je zdu­mie­wa­ją­co aktu­al­ny, jako że histo­ria – jak od cza­sów fran­cu­skiej szko­ły Anna­les wia­do­mo – ma za i przed sobą „dłu­gie trwa­nie”.

Kolej­ne świa­ty, w któ­re wszedł Paz, kolej­ne krę­gi jego istot­nych wta­jem­ni­czeń, to krót­ko­trwa­ły udział w hisz­pań­skiej woj­nie domo­wej, spo­tka­nie z fran­cu­skim sur­re­ali­zmem, pobyt w Indiach. Do wal­czą­cej Hisz­pa­nii przy­wio­dła go wcze­śniej­sza niż poryw mło­dzień­czej soli­dar­no­ści z repu­bli­ka­na­mi uto­pij­na wia­ra w postęp, cha­rak­te­ry­stycz­na dla poetów pierw­szych dekad XX wie­ku. Komu­nizm miał być ucie­le­śnie­niem marzeń. Signum tem­po­ris: awan­gar­do­wi poeci i arty­ści z podzi­wem i nadzie­ją patrzy­li na Kraj Rad. W zetknię­ciu jed­nak z rze­czy­wi­sto­ścią i kuli­sa­mi hisz­pań­skiej woj­ny Paz szyb­ko stra­cił złu­dze­nia. Czy wyga­sła w nim jed­nak lewi­co­wej, a zara­zem reli­gij­nej, zgo­ła chrze­ści­jań­skiej pro­we­nien­cji wia­ra w moż­li­wość reali­za­cji ducho­we­go poten­cja­łu czło­wie­ka? To już inna spra­wa.

Po latach lite­rac­kich i publi­cy­stycz­nych bojów prze­ciw­ko urosz­cze­niom „reali­zmu socja­li­stycz­ne­go” czy „lite­ra­tu­ry zaan­ga­żo­wa­nej”, Paz, już w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, gło­si koniecz­ność głę­bo­kich prze­obra­żeń spo­łe­czeństw kapi­ta­li­stycz­nych, zdo­mi­no­wa­nych dziś cał­ko­wi­cie przez dyk­tat wol­ne­go ryn­ku. Rewo­lu­cje oka­za­ły się zbrod­ni­cze i skom­pro­mi­to­wa­ły ludz­ki rozum. Teraz potrzeb­na jest „rewol­ta”, spe­cy­ficz­nie poj­mo­wa­na przez Paza, jako powrót do wła­snych korze­ni, reak­ty­wo­wa­nie głę­bo­kich, zadep­ta­nych lub zapo­mnia­nych tre­ści, jaki­mi żywi się toż­sa­mość każ­dej kul­tu­ry naro­do­wej. Takie są intu­icje i suge­stie sta­re­go Paza, wiecz­ne­go refor­ma­to­ra i uto­pi­sty, zmę­czo­ne­go aber­ra­cja­mi dwu­dzie­sto­wiecz­nych ide­olo­gii. Z tego miej­sca bli­sko już do poezji. Bo – według Paza – to poezja jest kul­mi­na­cją wszel­kich moż­li­wo­ści czło­wie­ka. Nie uciecz­ką przed pro­ble­ma­mi, emi­gra­cją wewnętrz­ną, lecz peł­nią pozna­nia, uczest­nic­twem w tym, co rze­czy­wi­ste. W poezję – suk­ce­sor­kę reli­gii – chro­ni się sacrum, wygna­ne przez współ­cze­sny kult kon­sump­cji. „Jej głos jest inny, albo­wiem jest to głos namięt­no­ści i wizji, jest z inne­go i z tego świa­ta; poezja naj­daw­niej­sza i cał­kiem dzi­siej­sza […] poezja pustel­ni­ka i pobli­skie­go baru, w zasię­gu ręki i zawsze z zaświa­tów, któ­re są wła­śnie tutaj”. Jaki jesz­cze poeta koń­ca wie­ku rów­nie namięt­nie i bez­wstyd­nie uwiel­bił poezję? Może tyl­ko Brod­ski…

W cza­sie, i po zakoń­cze­niu II woj­ny świa­to­wej, zbli­żył się do poetów i arty­stów z krę­gu fran­cu­skie­go sur­re­ali­zmu (choć nie we wszyst­kim się z nimi zga­dzał). André Bre­ton, Ben­ja­min Péret spo­ty­ka­li się z Pazem tak­że w Mek­sy­ku. Fascy­na­cje były wza­jem­ne: sur­re­alizm otwie­rał się na inność, egzo­ty­kę sztu­ki pre­kor­te­zjań­skiej, podob­nie jak nie­co wcze­śniej kubizm szu­kał arty­stycz­nych pod­niet w malar­stwie, cera­mi­ce i rzeź­bie Czar­nej Afry­ki. Dla Paza sur­re­alizm zawsze był czymś wię­cej niż prą­dem, czy ruchem arty­stycz­nym. Przyj­mo­wał – a może odkry­wał w sobie? – jego odno­wi­ciel­skie aspi­ra­cje w sto­sun­ku do rze­czy­wi­sto­ści i języ­ka, z tym, że to język, prze­kra­cza­jąc wciąż na nowo wła­sne ogra­ni­cze­nia, miał sztur­mo­wać rejo­ny nie­wy­ra­żal­no­ści. W prze­ni­kli­wym szki­cu o Bre­to­nie (opu­bli­ko­wa­nym u nas w tomie Prąd prze­mien­ny) pobrzmie­wa­ją akcen­ty wręcz wyznaw­cze, zwłasz­cza gdy Paz docho­dzi do słów-klu­czy fran­cu­skie­go poety i teo­re­ty­ka ruchu, takich jak „obja­wie­nie i bunt, nie­win­ność i cud, namięt­ność i język”. Kto dziś jed­nak, prócz histo­ry­ków sur­re­ali­zmu, roz­czy­tu­je się w wymyśl­nych i zawi­łych, prze­ła­do­wa­nych nie­czy­tel­ny­mi dziś alu­zja­mi wier­szach „papie­ża ruchu”? Tym­cza­sem wie­le wier­szy i poema­tów Octa­vio Paza jaśnie­je bla­skiem wyra­zi­stej, nie­pod­ra­bial­nej oso­bo­wo­ści, pod­bi­ja czy­tel­ni­ka swą obra­zo­wo­ścią i kon­den­sa­cją zna­czeń. Wiersz Paza stwa­rza oso­bli­wą prze­strzeń, gdzie kosmos się uczło­wie­cza, czło­wiek jaw­nie spo­krew­nią się z natu­rą, mie­sza­ją się z sobą żywio­ły, sło­wo oddy­cha ciszą, i wszyst­ko – na zasa­dzie tak dro­giej poecie ana­lo­gii – prze­glą­da się we wszyst­kim. Ten poeta jest rze­czy­wi­ście „wie­lo­je­den w swo­im samo­świe­cie” i tłu­ma­cze­nie jego utwo­rów na język pol­ski – wbrew Miło­szo­wi – nie jest w sta­nie pozba­wić ory­gi­na­łu jego mocy. „Tłu­ma­cze­nie Pazo­wi nie szko­dzi” – jak powie­dział inny pol­ski poeta, Piotr Maty­wiec­ki, w poema­cie pod takim wła­śnie tytu­łem: „Wiersz Octa­vio Paza”.

W sur­re­ali­zmie odna­lazł tak­że Paz potwier­dze­nie swo­ich naj­głęb­szych intu­icji, zwią­za­nych z ideą miło­ści. Poświę­cił im zresz­tą pięk­ną książ­kę ese­istycz­ną, napi­sa­ną już z per­spek­ty­wy sta­ro­ści. Podwój­ny pło­mień. Ale miłość – w uję­ciu Paza – to nie tyl­ko jed­no z naj­waż­niej­szych uczuć i doświad­czeń czło­wie­ka, lecz zasa­da i meta­fo­ra wszech­świa­ta. „Para ludzi bowiem sta­no­wi miej­sce spo­tka­nia wszyst­kich sił i zaczą­tek wszyst­kich form. To tłu­ma­czy dla­cze­go poezja Paza jest w cało­ści miło­sna, nie­za­leż­nie od tego, czy wiersz zali­czy­my do kate­go­rii „ero­ty­ku”, czy też nie.

Hisz­pań­skie sło­wo paz zna­czy pokój. Kie­dy myślę o nazwi­sku poety, przy­wo­łu­ję hek­sa­gram 11 z pra­sta­rej, chiń­skiej Księ­gi wyrocz­nej I‑Cing, któ­rą Paz dobrze znał, noszą­cy taką wła­śnie nazwę. Na ów hek­sa­gram skła­da­ją się: try­gram nie­ba – dol­ny i try­gram zie­mi – gór­ny. Tak zazna­czo­ne poło­że­nie obu pier­wiast­ków, męskie­go i żeń­skie­go, gdy nie­bo – yang „uni­ża się” wobec zie­mi – yin, daje gwa­ran­cję ich głę­bo­kiej i trwa­łej har­mo­nii. Pokój z Tobą, poeto, zamiesz­ka­ły osta­tecz­nie w trój­cy liter, two­rzą­cych sło­wo – znak miło­sne­go spo­tka­nia kosmicz­nych prze­ci­wieństw. Tego domu i tej biblio­te­ki nie znisz­czy żaden ogień.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”  (3/1999). Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Krystyna Rodowska

Urodzona 20 kwietnia 1937 r. we Lwowie. Poetka, tłumaczka, krytyczka literacka i eseistka. Od wielu lat współpracuje z „Literaturą na Świecie”, gdzie była redaktorem działu literatury hiszpańskojęzycznej. Jej wiersze tłumaczono m.in. na język francuski, czeski, hiszpański, litewski, szwedzki i włoski. Uczestniczyła w licznych międzynarodowych festiwalach literackich. Za książkę Na dole płomień, w górze płomień (1996) otrzymała wyróżnienie Fundacji Kultury. Laureatka kilku nagród, m.in. za tłumaczenia poezji latynoamerykańskiej. Czterokrotna stypendystka Ministra Kultury oraz Centre National du Livre we Francji. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, ZAiKS-u i PEN Clubu. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Na szali znaków

dzwieki / WYDARZENIA Bernard Noël Krystyna Rodowska Marie-Claire Bancquart

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Marie-Cla­ire Ban­cqu­art, Ber­nar­da Noëla i Kry­sty­ny Rodow­skiej pod­czas Por­tu Wro­cław 2008.

Więcej

Między słowem a rzeczą

recenzje / IMPRESJE Krystyna Rodowska

Esej Kry­sty­ny Rodow­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii poezji laty­no­ame­ry­kań­skiej Umocz war­gi w kamie­niu.

Więcej

Słowo wstępne

recenzje / IMPRESJE Krystyna Rodowska

Przed­mo­wa Kry­sty­ny Rodow­skiej do anto­lo­gii Na sza­li zna­ków.

Więcej

Między słowem a rzeczą

recenzje / IMPRESJE Krystyna Rodowska

Esej Kry­sty­ny Rodow­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii poezji laty­no­ame­ry­kań­skiej Umocz war­gi w kamie­niu.

Więcej

Czternaście poetyk

recenzje / ESEJE Jakub Winiarski

Recen­zja Jaku­ba Winiar­skie­go z anto­lo­gii poezji fran­cu­skiej Na sza­li zna­ków w wybo­rze i prze­kła­dzie Kry­sty­ny Rodow­skiej.

Więcej

W stronę rzeczywistości

recenzje / ESEJE Dariusz Dziurzyński

Recen­zja Dariu­sza Dziu­rzyń­skie­go z anto­lo­gii poezji fran­cu­skiej Na sza­li zna­ków w wybo­rze i prze­kła­dzie Kry­sty­ny Rodow­skiej.

Więcej

O Na szali znaków

recenzje / NOTKI I OPINIE Dariusz Sośnicki Grzegorz Jankowicz

Komen­ta­rze Dariu­sza Sośnic­kie­go, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Ada­ma Zdro­dow­skie­go.

Więcej