Na szali znaków
dzwieki / WYDARZENIA Bernard Noël Krystyna Rodowska Marie-Claire BancquartZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Marie-Claire Bancquart, Bernarda Noëla i Krystyny Rodowskiej podczas Portu Wrocław 2008.
WięcejEsej Krystyny Rodowskiej towarzyszący premierze antologii pozeji latynoamerykńskiej Umocz wargi w kamieniu.
Octavio Paz mieszkał od lat w ogromnym apartamencie, zajmującym całe piętro budynku przy Paseo de la Reforma, w samym centrum stolicy Meksyku, w pobliżu pomnika Cuauhtemoca – ostatniego władcy Azteków. Symboliczne to sąsiedztwo i patronat znajdował swoje naturalne uzupełnienie w obecności zabytków sztuki prekortezjańskiej, kamiennych posążków, rzeźb, gromadzonych zapewne całymi latami w tym wyjątkowym wnętrzu. W obszernym salonie, na kanapach, królowało osiem rasowych i mniej rasowych kotów, równoważąc dyktat kultury swoistym porządkiem, a raczej nieporządkiem, obłaskawionej natury. Dopiero stamtąd przechodziło się do monumentalnej biblioteki pana domu, gdzie, odgrodzony od świata, chroniony przed zakusami z zewnątrz przez rudowłosą strażniczkę jego spokoju, Marie-Jo, pracował, w ostatnim czasie niezwykle intensywnie, zanim nie powaliła go nieuleczalna choroba.
Ten obraz sprzed dziewięciu lat, kiedy to po raz trzeci i ostatni rozmawiałam z Pazem w jego domu, odtwarzałam, na przekór rzeczywistości, przeszło rok temu, gdy światowe agencje przekazały straszną wiadomość o pożarze, jaki strawił bibliotekę pisarza. Czym była dla niego ta biblioteka? Środowiskiem naturalnym, znakiem tożsamości, symbolem prestiżu? Odpowiedź nie wydaje się aż tak oczywista, jak w wypadku innego wielkiego pisarza Ameryki Łacińskiej – Jorge Luisa Borgesa. Borges przez wiele lat był niewidomy, a biblioteka stała się jego wszechświatem i losem, wyostrzając pamięć lektur i erudycję, nachylając jego twórczość eseistyczną i poetycką ku lustrom przeszłości. Paz, w ciągu swych nieustających peregrynacji po Ameryce, także Północnej, Europie, Indiach, chłonął szeroko otwartymi oczami widzialną urodę świata, jego zakątków, odcieni światła i barw, a także – dzieł malarstwa, o którym tyle pisał, fresków świątynnych w Indiach. Był poetą całości ludzkich doświadczeń, szczególnie uwrażliwionym na metaforyczną, językową stronę rzeczywistości. Patrząc w gwiaździste niebo, w migotaniu niepojęcie odległych znaków dopatrywał się braterstwa wszystkich istnień współtworzących Pismo świata, dopuszczał możliwość „ręki” nieznanego Autora: „gwiazdy piszą… / ja też jestem pisany / i w tej właśnie chwili / ktoś mnie sylabizuje”. Doprawdy, właściwa biblioteka Pazowska nie mogła pomieścić się w jego ogromnym, zniszczalnym apartamencie.
Urodził się w Mixcoac, w prowincjonalnym miasteczku blisko Miasta Meksyk; dziś jest to jedna z jego dzielnic. Nim zaczęła się epoka jego wypraw w świat, tam dowiadywał się od wszystkiego, co go otaczało, kim jest i chciałby być. Te doświadczenia, bezcenne dla kształtowania się osobowości przyszłego poety i filozofa kultury, opisał w prozie autobiograficznej, którą przeczytałam z zachwytem w Pazowskim miesięczniku „Vuelta” i przetłumaczyłam w „Strofach dla wyśnionego ogrodu” („LnŚ” nr 12, 1993). Na kartach tej opowieści ożywa dawne, nie istniejące już Mixcoac, które jest tyleż wspomnieniem, co projekcją innych czasów, innych oglądów świata rzeczy i słów. Pełna „białych kruków” biblioteka jego dziadka nawiązuje dialog z odkrytą przez dzieci – małego Octavio i jego kuzynów – aztecką piramidą. Jego niezwykła, indiańska piastunka, „czarownica”, dzięki której poznał tajemnice prastarych zaklęć w języku nahuatl, talizmanów i amuletów, a także magicznych kąpieli, nazywała się Ifigenia, i to jej imię – z perspektywy czasu – skłaniało pisarza, wyćwiczonego w penetrowaniu różnych światów duchowych, do zadumy nad tajnikami kulturowych infiltracji; skąd u niepiśmiennej Indianki, z wioski zabitej deskami, owo imię antycznej bohaterki, imię – symbol tragedii i mitu, tak odległych w czasie i przestrzeni? Wskrzeszając Mixcoac, ulicę po ulicy, obraz po obrazie, Paz odsłania własne korzenie. Ostatnią ze „strof dla wyśnionego ogrodu” wysyłanych adresatce sfingowanego listu, jakim jest ta opowieść, zatytułował „Epitafium na niczyim kamieniu”:
Mixcoac był mą kolebką: trzy mroczne
sylaby,
zasłona cieni na słonecznej twarzy.
Nadeszła Pani Nasza, Matka od pajęczyn
i pochłonęła wszystko. Ja schodziłem
światy.
Domem były mi słowa, a grobem -
powietrze.
Pierwszym kręgiem światów, najbliższym obszarem penetracji pisarza, był dla Paza niewątpliwie Meksyk. Nie tylko dlatego, że to kraj ojczysty, miejsce urodzenia w konkretnej geografii i dziedzicznym języku. Paz, w swojej refleksji eseistycznej, już od Labiryntu samotności (1949), ze szczególną determinacją i konsekwencją podkreśla rolę, jaką na siebie przyjął: pisarza ekscentrycznego, to znaczy wywodzącego się spoza historycznego centrum cywilizacyjnego, jakim jest Europa Zachodnia. Tylko takie, ekscentryczne spojrzenie, posiadacza odmiennej, dramatycznie zakłóconej, nie do końca rozpoznanej historii, może uprawomocnić w jego oczach diagnozowanie bolączek i prognozowanie procesów regeneracyjnych współczesnych cywilizacji Zachodu i Wschodu, w Europie, Ameryce Północnej i w Azji, co Paź czynił w swej wielowątkowej twórczości eseistycznej z iście, globalnym rozmachem i komparatystycznym zacięciem. Jego postawie krytycznej przyświeca myśl, że tylko tego, kto jest zdolny do głębokiej i szczerej rozmowy z samym sobą, stać na wartościowy dialog z innymi. Z tego przekonania zrodził się Labirynt samotności, utwór niezwykły w historii literatury światowej, będący tyleż aktem intelektualnej odwagi, co kreacyjnej wyobraźni. Na jego kartach rozgrywa się fascynująca psychodrama obolałej „nieświadomości zbiorowej” narodu, trwa wielki seans psychoanalityczny, z nakładaniem i zdzieraniem masek, w trakcie którego pisarz kładzie na kozetce zatrzaśniętą w swej samotności, niezrozumiałą dla samej siebie duszę Meksykanina. Defilada archetypicznych postaci z historii, takich jak podstępny Cortez, zdradziecka Malintzin – wstydliwa matka narodu, butny macho, Najświętsza Dziewica z Guadalupe, przez której rysy przeziera indiańska bogini Tonantzin, w połączeniu z wiwisekcją kluczowych w życiu Meksykanina sytuacji i postaw, takich jak świętowanie (fiesta), śmierć czy stosunek do kobiety, miały być dla rodaków Paza terapeutycznym wstrząsem, który umożliwić miał im świadome wejście w obszar ludzkiej wspólnoty innych „samotnych”. Czy Paz nazwał po imieniu, czy raczej wykreował koszmary i kompleksy meksykańskiej duszy? Jakby nie było, współczesny Meksykanin nie może nie spojrzeć na to bulwersujące lustro, chociażby po to, by je, w odruchu buntu, rozbić i ustawić przed sobą inne. Labirynt pozostaje zdumiewająco aktualny, jako że historia – jak od czasów francuskiej szkoły Annales wiadomo – ma za i przed sobą „długie trwanie”.
Kolejne światy, w które wszedł Paz, kolejne kręgi jego istotnych wtajemniczeń, to krótkotrwały udział w hiszpańskiej wojnie domowej, spotkanie z francuskim surrealizmem, pobyt w Indiach. Do walczącej Hiszpanii przywiodła go wcześniejsza niż poryw młodzieńczej solidarności z republikanami utopijna wiara w postęp, charakterystyczna dla poetów pierwszych dekad XX wieku. Komunizm miał być ucieleśnieniem marzeń. Signum temporis: awangardowi poeci i artyści z podziwem i nadzieją patrzyli na Kraj Rad. W zetknięciu jednak z rzeczywistością i kulisami hiszpańskiej wojny Paz szybko stracił złudzenia. Czy wygasła w nim jednak lewicowej, a zarazem religijnej, zgoła chrześcijańskiej proweniencji wiara w możliwość realizacji duchowego potencjału człowieka? To już inna sprawa.
Po latach literackich i publicystycznych bojów przeciwko uroszczeniom „realizmu socjalistycznego” czy „literatury zaangażowanej”, Paz, już w latach dziewięćdziesiątych, głosi konieczność głębokich przeobrażeń społeczeństw kapitalistycznych, zdominowanych dziś całkowicie przez dyktat wolnego rynku. Rewolucje okazały się zbrodnicze i skompromitowały ludzki rozum. Teraz potrzebna jest „rewolta”, specyficznie pojmowana przez Paza, jako powrót do własnych korzeni, reaktywowanie głębokich, zadeptanych lub zapomnianych treści, jakimi żywi się tożsamość każdej kultury narodowej. Takie są intuicje i sugestie starego Paza, wiecznego reformatora i utopisty, zmęczonego aberracjami dwudziestowiecznych ideologii. Z tego miejsca blisko już do poezji. Bo – według Paza – to poezja jest kulminacją wszelkich możliwości człowieka. Nie ucieczką przed problemami, emigracją wewnętrzną, lecz pełnią poznania, uczestnictwem w tym, co rzeczywiste. W poezję – sukcesorkę religii – chroni się sacrum, wygnane przez współczesny kult konsumpcji. „Jej głos jest inny, albowiem jest to głos namiętności i wizji, jest z innego i z tego świata; poezja najdawniejsza i całkiem dzisiejsza […] poezja pustelnika i pobliskiego baru, w zasięgu ręki i zawsze z zaświatów, które są właśnie tutaj”. Jaki jeszcze poeta końca wieku równie namiętnie i bezwstydnie uwielbił poezję? Może tylko Brodski…
W czasie, i po zakończeniu II wojny światowej, zbliżył się do poetów i artystów z kręgu francuskiego surrealizmu (choć nie we wszystkim się z nimi zgadzał). André Breton, Benjamin Péret spotykali się z Pazem także w Meksyku. Fascynacje były wzajemne: surrealizm otwierał się na inność, egzotykę sztuki prekortezjańskiej, podobnie jak nieco wcześniej kubizm szukał artystycznych podniet w malarstwie, ceramice i rzeźbie Czarnej Afryki. Dla Paza surrealizm zawsze był czymś więcej niż prądem, czy ruchem artystycznym. Przyjmował – a może odkrywał w sobie? – jego odnowicielskie aspiracje w stosunku do rzeczywistości i języka, z tym, że to język, przekraczając wciąż na nowo własne ograniczenia, miał szturmować rejony niewyrażalności. W przenikliwym szkicu o Bretonie (opublikowanym u nas w tomie Prąd przemienny) pobrzmiewają akcenty wręcz wyznawcze, zwłaszcza gdy Paz dochodzi do słów-kluczy francuskiego poety i teoretyka ruchu, takich jak „objawienie i bunt, niewinność i cud, namiętność i język”. Kto dziś jednak, prócz historyków surrealizmu, rozczytuje się w wymyślnych i zawiłych, przeładowanych nieczytelnymi dziś aluzjami wierszach „papieża ruchu”? Tymczasem wiele wierszy i poematów Octavio Paza jaśnieje blaskiem wyrazistej, niepodrabialnej osobowości, podbija czytelnika swą obrazowością i kondensacją znaczeń. Wiersz Paza stwarza osobliwą przestrzeń, gdzie kosmos się uczłowiecza, człowiek jawnie spokrewnią się z naturą, mieszają się z sobą żywioły, słowo oddycha ciszą, i wszystko – na zasadzie tak drogiej poecie analogii – przegląda się we wszystkim. Ten poeta jest rzeczywiście „wielojeden w swoim samoświecie” i tłumaczenie jego utworów na język polski – wbrew Miłoszowi – nie jest w stanie pozbawić oryginału jego mocy. „Tłumaczenie Pazowi nie szkodzi” – jak powiedział inny polski poeta, Piotr Matywiecki, w poemacie pod takim właśnie tytułem: „Wiersz Octavio Paza”.
W surrealizmie odnalazł także Paz potwierdzenie swoich najgłębszych intuicji, związanych z ideą miłości. Poświęcił im zresztą piękną książkę eseistyczną, napisaną już z perspektywy starości. Podwójny płomień. Ale miłość – w ujęciu Paza – to nie tylko jedno z najważniejszych uczuć i doświadczeń człowieka, lecz zasada i metafora wszechświata. „Para ludzi bowiem stanowi miejsce spotkania wszystkich sił i zaczątek wszystkich form. To tłumaczy dlaczego poezja Paza jest w całości miłosna, niezależnie od tego, czy wiersz zaliczymy do kategorii „erotyku”, czy też nie.
Hiszpańskie słowo paz znaczy pokój. Kiedy myślę o nazwisku poety, przywołuję heksagram 11 z prastarej, chińskiej Księgi wyrocznej I‑Cing, którą Paz dobrze znał, noszący taką właśnie nazwę. Na ów heksagram składają się: trygram nieba – dolny i trygram ziemi – górny. Tak zaznaczone położenie obu pierwiastków, męskiego i żeńskiego, gdy niebo – yang „uniża się” wobec ziemi – yin, daje gwarancję ich głębokiej i trwałej harmonii. Pokój z Tobą, poeto, zamieszkały ostatecznie w trójcy liter, tworzących słowo – znak miłosnego spotkania kosmicznych przeciwieństw. Tego domu i tej biblioteki nie zniszczy żaden ogień.
Urodzona 20 kwietnia 1937 r. we Lwowie. Poetka, tłumaczka, krytyczka literacka i eseistka. Od wielu lat współpracuje z „Literaturą na Świecie”, gdzie była redaktorem działu literatury hiszpańskojęzycznej. Jej wiersze tłumaczono m.in. na język francuski, czeski, hiszpański, litewski, szwedzki i włoski. Uczestniczyła w licznych międzynarodowych festiwalach literackich. Za książkę Na dole płomień, w górze płomień (1996) otrzymała wyróżnienie Fundacji Kultury. Laureatka kilku nagród, m.in. za tłumaczenia poezji latynoamerykańskiej. Czterokrotna stypendystka Ministra Kultury oraz Centre National du Livre we Francji. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, ZAiKS-u i PEN Clubu. Mieszka w Warszawie.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Marie-Claire Bancquart, Bernarda Noëla i Krystyny Rodowskiej podczas Portu Wrocław 2008.
WięcejEsej Krystyny Rodowskiej towarzyszący premierze antologii poezji latynoamerykańskiej Umocz wargi w kamieniu.
WięcejGłos Krystyny Rodowskiej w debacie „Być poetą dzisiaj”.
WięcejPrzedmowa Krystyny Rodowskiej do antologii Na szali znaków.
WięcejEsej Krystyny Rodowskiej towarzyszący premierze antologii poezji latynoamerykańskiej Umocz wargi w kamieniu.
WięcejRecenzja Jakuba Winiarskiego z antologii poezji francuskiej Na szali znaków w wyborze i przekładzie Krystyny Rodowskiej.
WięcejRecenzja Dariusza Dziurzyńskiego z antologii poezji francuskiej Na szali znaków w wyborze i przekładzie Krystyny Rodowskiej.
WięcejKomentarze Dariusza Sośnickiego, Grzegorza Jankowicza, Adama Zdrodowskiego.
Więcej