recenzje / ESEJE

Ja-składnia

Jakub Skurtys

Szkic Jakuba Skurtysa o poezji Kamili Janiak. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających antologię Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski, która ukaże się w Biurze Literackim.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

kosmos potrze­bu­je moje­go wkur­wie­nia,
kosmos potrze­bu­je mojej samot­no­ści.
niech będzie speł­nio­ny! niech będę try­bem!

(ha ha śmierć, ZJ [1])

Pisa­no dotąd o poezji Kami­li Janiak nie­wie­le, zde­cy­do­wa­nie za mało w sto­sun­ku do uwa­gi, na jaką zasłu­gu­ją jej wier­sze. Kil­ka słów Pio­tra Wik­to­ra Lor­kow­skie­go [2], Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka [3],  Paw­ła Kozio­ła [4], Roma­na Hone­ta [5] oraz Jaku­ba Winiar­skie­go [6] w żad­nym razie nie było w sta­nie oddać niu­an­sów tego języ­ka ani uważ­nie prze­śle­dzić ska­li kon­cep­tów. Orien­to­wa­no traf­nie pod­sta­wo­we kie­run­ki, ale wycią­ga­no błęd­ne, nad­mier­nie uprasz­cza­ją­ce wnio­ski. Nie chcę zabrzmieć nazbyt rady­kal­nie (choć może taka rola kry­ty­ka), ale winę za taką recep­cję poet­ki zrzu­cam mimo wszyst­ko na kate­go­rie płcio­we i zwią­za­ne z tym uprze­dze­nia. Kie­dy Winiar­ski okre­śla poezję Janiak z debiu­tanc­kie­go tomu trze­ma ety­kie­ta­mi: wul­gar­na, dra­pież­na, cha­otycz­na, gdy Lor­kow­ski zwra­ca uwa­gę na nad­miar wul­ga­ry­zmów, Honet pisze o „gestach wyko­ny­wa­nych cza­sem na pokaz”, a Waw­rzyń­czyk wska­zu­je lep­szą dro­gę na przy­szłość, wszy­scy robią to z wyraź­nym ukie­run­ko­wa­niem. Mło­dą poet­kę (rocz­nik 1984) moż­na bez ogró­dek nazwać „bez­czel­ną”, „pyska­tą” i „cha­otycz­ną”, moż­na odnieść się nega­tyw­nie do figur jej pod­mio­to­wo­ści, okre­ślić obra­zo­wo, że jest „opan­ce­rzo­na skan­da­li­zu­ją­cym image’m, naje­żo­na wul­gar­no­ścią lek­sy­ki” (Lor­kow­ski) i zatę­sk­nić za bar­dziej czu­ły­mi lub bły­sko­tli­wy­mi meta­fo­ra­mi, przez któ­re wkurw nie prze­ma­wia z taką dosłow­no­ścią.

Jeśli już nazwie­my rzecz po imie­niu, jeśli oka­że się, że wier­sze Janiak są zaan­ga­żo­wa­ne w kry­ty­kę rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej przede wszyst­kim na pozio­mie pod­mio­to­wej iden­ty­fi­ka­cji, bo to pod­miot ‒ jako pro­dukt kon­kret­nych sto­sun­ków spo­łecz­nych ‒ odczu­wa, fil­tru­je świat i zatru­wa się jego jadem, może­my okre­ślić ten pod­miot jako nazbyt histe­rycz­ny, dziew­czyń­ski, mega­lo­mań­ski, może­my wresz­cie stwier­dzić, że nie panu­je on nad komu­ni­ka­tem wier­sza, sam wiersz zali­cza zaś „juk­sta­po­zy­cyj­ne”, „awan­gar­do­we”, „puste prze­bie­gi” (Winiar­ski), a win­ne jest „złe” śro­do­wi­sko poet­ki i jej sła­by cha­rak­ter. Wszyst­kie trzy tomy Kami­li Janiak tęsk­nią prze­cież za pro­sto­tą kla­sycz­ne­go wer­su, za pio­sen­ko­wo­ścią (sko­ro jest zna­ną woka­li­stą, musi pisać pio­sen­ki!) i pro­stym prze­ka­zem, a na dobre by im wyszło utem­pe­ro­wa­nie gnie­wu, wykla­ro­wa­nie sen­sów i, ach, mój dro­gi pamięt­nicz­ku!, wię­cej samo­kon­tro­li. Tak z grub­sza wyglą­da głos kry­ty­ków na temat poezji Janiak i gdy­by zatrzy­mać się nad nim uważ­niej, mogło­by w ogó­le nie dojść do dal­szej lek­tu­ry, bo powyż­sze tek­sty do niej raczej nie zachę­ca­ją (pozy­tyw­nie wyróż­nia się tu recen­zja Waw­rzyń­czy­ka z mie­sięcz­ni­ka „Stu­dium”, ale i on kapi­tu­lu­je przed elip­tycz­no­ścią i ego­tycz­no­ścią idio­mu Janiak).

Ska­la pro­tek­cjo­nal­no­ści, ojcow­skich dobrych rad i prze­ko­na­nie o tym, jak powin­na wyglą­dać poezja mło­dej autor­ki, są pora­ża­ją­ce, ale zarzu­ty w pewien spo­sób symp­to­ma­tycz­ne. Może to wina tego, że Janiak jest „zale­d­wie” poet­ką, może zaś tego, że tra­fi­ła na kry­ty­ków, któ­rym dale­ko do awan­gar­do­wych dyk­cji, i nie cho­dzi tu o kwe­stie świa­to­po­glą­do­we i pod­mio­to­we (lewi­ca a pra­wi­ca, eman­cy­pa­cja a utwier­dza­nie toż­sa­mo­ści), ale o pod­skór­ną nie­chęć do dwu­dzie­sto­wiecz­nych awan­gard i postrze­ga­nie ich jako pro­jek­tu wyczer­pa­ne­go, o nie­zro­zu­mie­nie wobec celo­we­go roz­przę­ga­nia sen­sów, trak­to­wa­nia języ­ka jako sys­te­mu i cią­głych prób prze­cią­ża­nia go [7]. Z podob­nej pozy­cji prze­ma­wiał swe­go cza­su Andrzej Fra­na­szek, z dru­giej stro­ny bary­ka­dy zaś Igor Stok­fi­szew­ski, w naj­bar­dziej nawet „awan­gar­dy­zu­ją­cych” dyk­cjach doszu­ku­jąc się epi­fa­nii, lub – to autor Zwro­tu poli­tycz­ne­go – bez­po­śred­niej repre­zen­ta­cji rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej. Tym­cza­sem Janiak pisze z pozy­cji bliż­szych języ­kom Pio­tra Przy­by­ły i Tom­ka Puł­ki niż Dariu­sza Sośnic­kie­go czy Macie­ja Rober­ta, nie zdą­ża wca­le w stro­nę kla­sycz­no­ści, ale w stro­nę roz­stro­je­nia wizji i testo­wa­ne­go na wła­snej skó­rze pod­mio­to­we­go pośred­ni­cze­nia mię­dzy uze­wnętrz­nia­ją­cą się eks­pre­sją a przy­cho­dzą­cy­mi z zewnątrz, opre­syj­ny­mi reżi­ma­mi.

Pozy­cje

Zacznij­my pro­sto­wa­nie od pierw­sze­go zarzu­tu, któ­ry prze­wi­ja się przez więk­szość kry­tycz­nych tek­stów: o cha­otycz­ność pod­mio­tu i nie­pa­no­wa­nie nad sen­sa­mi. Ileż to razy wier­sze pisa­ne przez kobie­ty były w ten spo­sób pacy­fi­ko­wa­ne? Gdy­by pod­miot był męż­czy­zną, był­by co naj­wy­żej sła­by, nie­zde­cy­do­wa­ny, but­ny, nie­do­okre­ślo­ny lub gniew­ny (jak u Tom­ka Bąka). Ten kobie­cy będzie raczej „cha­otycz­ny” lub „histe­rycz­ny”, a przy pozy­tyw­nej oce­nie „dziew­czyń­ski”, czy­li zadzior­ny, pyska­ty, bez­czel­ny (zwróć­my uwa­gę, że wszyst­kie te okre­śle­nia usta­wia­ją nas w hie­rar­chicz­nej rela­cji doro­sły-dziec­ko, nauczy­ciel-uczeń). Spró­buj­my zatem porzu­cić te ety­kie­ty i przyj­rzeć się kre­acji „ja” w kolej­nych tek­stach Janiak, od debiu­tu po trze­ci tom: jaki jest ten pod­miot?, jak się dookre­śla?, jaki­mi języ­ka­mi mówi?, jak sytu­uje się wobec same­go wier­sza?

Już w pierw­szym utwo­rze z debiu­tanc­kie­go tomu Śmierć fra­je­rom i inne histo­rie (War­sza­wa 2007), tomu oskar­ża­ne­go zwy­kle o nie­zro­zu­mia­łość, idą­cą w parze z wyczu­ciem ryt­mi­ki i bły­sko­tli­wy­mi fra­za­mi, czy­ta­my dość rady­kal­ną i zara­zem sur­re­al­ną dekla­ra­cję: „to nie dla ludzi kopię tę głowę,/ tyl­ko dla wio­sny, żeby mogła przyjść/ i wznie­cić kieł­ki i pącz­ki łech­tać”, a dalej: „przy ich kociej prę­dze ja jestem napalm” (wzdłuż potę­gi agre­so­ra, ŚF, s. 2). Od począt­ku zary­so­wa­ny zosta­je zatem kon­flikt mię­dzy (ogni­stym, roz­ognio­nym?) pod­mio­tem wier­szy, dość zresz­tą spój­nym i kon­se­kwent­nie roz­wi­ja­nym, a świa­tem ludzi, któ­rzy sta­ją się nosi­cie­la­mi wsze­la­kich przy­war, z ego­izmem, skłon­no­ścią do prze­mo­cy, fał­szu i zawi­ści na cze­le. Dosko­na­le wybrzmie­wa­ją w tym kon­tek­ście ostat­nie wer­sy przy­ja­cie­la: „ile­kroć dom zaczy­na mi się palić i pierw­sze ściany/ zamie­rza­ją runąć, cho­wam urazę,/ bowiem już gdzieś tam do cie­bie idzie ogień” (przy­ja­ciel, ŚF s. 5). Resen­ty­ment, któ­ry zmie­nia się w nie­na­wiść i skie­ro­wa­ny zosta­je prze­ciw nasze­mu gatun­ko­wi, nie przy­cho­dzi zatem z zewnątrz. Choć pró­bu­je Janiak momen­ta­mi zaj­mo­wać nie-ludz­kie pozy­cje, w grun­cie rze­czy mówi jako mizan­trop, roz­cza­ro­wa­ny ludz­ko­ścią i roz­gnie­wa­ny na jej bez­rad­ność; mówi rady­kal­nie prze­ciw: „chcia­ła­bym naj­bar­dziej, żeby człowiek/ zdy­chał, a resz­ta się patrzyła/ i tak do ostat­nie­go zgro­ma­dze­nia” (iskra, ŚF, s. 31), bez ogró­dek i ukry­wa­nia się pod płasz­czy­kiem uła­dzo­nych meta­for. „Śmierć fra­je­rom”, choć przy­cho­dzi poten­cjal­nie z inne­go języ­ka (z este­ty­ki uli­cy? z este­ty­ki punk?) i przy­no­si jego podzia­ły oraz wpi­sa­ną weń prze­moc, sta­je się hasłem skie­ro­wa­nym prze­ciw całej ludz­ko­ści, bo każ­dy jest u Janiak poten­cjal­nym fra­je­rem, z wypi­sa­ną na twa­rzy skłon­no­ścią do samo­znisz­cze­nia.

Jeśli szu­ka­my jed­nak pod­mio­to­wych auto­de­kla­ra­cji, to nader czę­sto tra­fi­my na zaim­ki i zna­ki przy­na­leż­no­ści ‒ mnie, ja, mój, moja, moim: „mam tak, że nie­na­wi­dzę wąskich ust” (fra­je­rom śmierć I, ŚF, s. 7), „moja krzyw­da jest niczym intymnym,/ nie­chęć bar­dziej agre­syw­na, teraz ja” (tat­to­oed, ŚF, s. 11), „a ja nie lubię, kie­dy z ręki, któ­rą mi się podaje/ wypa­da całe morze cudzych przed­mio­tów” (julia h incor­po­ra­ted 4, KZB, s. 38). Nie ma wąt­pli­wo­ści, że Janiak wypo­wia­da się we wła­snym imie­niu, że nie rości sobie pra­wa do wszech­wie­dzy, że dia­gno­zu­je uważ­nie swo­ją sła­bość i ułom­ność tak samo, jak momen­ty siły i samo­sta­no­wie­nia. Moż­na powie­dzieć nawet, że licz­ne akty wyzna­cza­nia gra­nic, opi­sy­wa­nia pozy­cji, nazy­wa­nia wro­gów lub ule­ga­nia im, mają cha­rak­ter eman­cy­pa­cyj­ny, bo pod­miot tych wier­szy nie jest zasta­ną kon­struk­cją, zada­ną czy­tel­ni­ko­wi figu­rą, ale dookre­śla się w kolej­nych wier­szach, np. „jestem coraz mniej człowiekiem/ coraz bar­dziej pal­cem, któ­ry śle­dzi to, co chcę powie­dzieć” (drzew­ka owo­co­we, ŚF, s. 29). Podob­nie będzie to wybrzmie­wać w dru­gim i trze­cim tomie:

ludzie myślą, że tam wła­śnie miesz­kam,
a ja przed­sta­wiam się, że u mnie
na podwór­ku stoi karu­ze­la.
[…]
a ja prze­ciw­sta­wiam się, że mam cią­gle
smu­tek i mam karu­ze­lę.
po któ­rej zawsze pozna­ję, że jestem.

(tren­ki, KZB, s. 58–59).

Nawet gdy doj­dzie do ujaw­nie­nia, że rze­czy­wi­ście mamy do czy­nie­nia z Kami­lą, zosta­je ono jakoś ogra­ne, bądź to z per­spek­ty­wy trze­ciej oso­by i dzie­cię­cej nar­ra­cji o doj­rze­wa­niu (więk­sze sza­leń­stwo, ZJ), bądź też na zasa­dzie uka­za­nia pew­nej ułom­no­ści pod­mio­tu jako jego idio­ma­tycz­no­ści; „przy­je­cha­ły sio­stry i nie wyma­wia­ły „i”/ w moim imie­niu […] wyje­cha­ły w pośpie­chu, dobrze wypełniając/ obo­wią­zek gro­ma­dze­nia cza­su, żegnaj kamyla!/ zaczę­łam trak­to­wać „i” jako oso­bi­sty kaprys” (kaprys, ŚF, s. 49).

To „i” jako „oso­bi­sty kaprys” czy też deli­kat­nie prze­su­nię­cie z tren­ków, gdy „przed­sta­wiam się” prze­cho­dzi w „prze­ciw­sta­wiam się”, wyda­ją się klu­czo­we w pró­bie okre­śle­nia nie tyl­ko spo­so­bu ist­nie­nia pod­mio­tu w wier­szach Janiak, ale rów­nież zde­fi­nio­wa­nia jego z grun­tu poli­tycz­ne­go cha­rak­te­ru. Na naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie mogli­by­śmy powie­dzieć, że jest to poli­tycz­ność z przy­mu­su, rodzą­ca się na sty­ku mię­dzy eks­pre­sją „ja” i poli­cyj­nym porząd­kiem, zmu­sza­ją­cym do nie­ustan­nych aktów inter­pe­la­cji, do „przed­sta­wia­nia się” wła­śnie. W pew­nym momen­cie dookre­śla­ją­cy się pod­miot tra­fia na gra­ni­ce swo­jej wol­no­ści i swo­ich moż­li­wo­ści, zaczy­na dostrze­gać kształ­to­wa­nie z zewnątrz, ujarzmia­nie, sza­mo­cze się, aż pozo­sta­je mu tyl­ko gest opo­ru ‒ naiw­ne­go, roz­pacz­li­we­go (stąd u Janiak momen­ta­mi fra­zy egzal­to­wa­ne, pogry­wa­ją­ce sobie z kon­wen­cją wyzna­nia) i buń­czucz­ne­go (stąd wul­ga­ry­zmy i kontr­kul­tu­ro­wy anar­chizm) odpie­ra­nia kolej­nych reżi­mów, aż do gra­nic sza­leń­stwa (l.o.v.e.: „boję się, że jak się wyprowadzisz,/to będę zmu­szo­na osza­leć. boję się,// że się roz­bio­rę i całą powierzch­nią skóry/ będę doty­kać miejsc, w któ­rych miesz­ka­łeś”, ZJ). Czy­ta­my więc o wyśnio­nych i nie­moż­li­wych do wygra­nia kon­flik­tach: „i przy­po­mnia­ło mi się coś bar­dzo ważnego,// że wal­czy­łam z pra­wem i wygrałam/ dru­gi koniec mia­sta, a że było ciasno/ coś pod oknem spoj­rza­ło w inne głęboko// i wypo­wie­dzia­ło poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści” (kul­ka, KZB, s. 30), czy­ta­my o naj­bar­dziej intym­nych pro­ble­mach, któ­re roz­ra­sta­ją się w kwe­stie poli­tycz­ne na sze­ro­ką ska­lę, czy­ta­my wresz­cie o testo­wa­niu na wła­snej skó­rze gra­nic każ­de­go kon­flik­tu (choć­by tat­to­oed czy ter­ra inco­gni­ta):

spo­śród pro­ble­mów tego świa­ta
wybie­ram te naj­mniej uni­wer­sal­ne.
niech się ostrzą i pio­rą mnie po mor­dzie
niech pio­rą mnie po mor­dzie

(ola oli, KZB, s 43).

Chro­no­lo­gicz­ne prze­śle­dze­nie wszyst­kich trzech tomów Janiak z tej per­spek­ty­wy jest cie­ka­wym, ale naj­prost­szym z moż­li­wych spo­so­bów czy­ta­nia. Ukła­da nam się pew­na histo­ria, kon­flik­ty sta­ją się coraz tra­gicz­niej­sze, pod­miot oka­zu­je się spój­ny na tyle, że uzna­je­my jego gniew za uza­sad­nio­ny, a ruch kata­chre­zy za naj­bar­dziej natu­ral­ny. Prze­nie­sie­nie kon­flik­tu z płasz­czy­zny oso­bi­stej na glo­bal­ną to wszak wynik uświa­do­mie­nia sobie rady­kal­nej pasyw­no­ści ludz­kie­go gatun­ku, połą­czo­nej z ten­den­cja­mi do prze­mo­cy i samo­znisz­cze­nia. „Bam­bi” z dru­gie­go tomu sta­je się figu­rą nie­win­no­ści, nie­za­leż­no­ści i wol­no­ści od wszel­kich ogra­ni­czeń. Może Janiak nie odpo­wia­dać na tytu­ło­we pyta­nie, ale i tak dobrze wie­my, kto zabił Bam­bi, po czy­jej stro­nie leży wina i w czy­im imie­niu wypo­wie­dzia­ne będzie oskar­że­nie (nie­ste­ty wie­my też, że to obro­na osta­tecz­nie zwy­cię­ży). Utra­ta nie­win­no­ści roz­pi­sa­na zosta­ła choć­by w tytu­ło­wym tek­ście oraz w wier­szach bam­bi 1 i bam­bi 2 i z tym uwi­kła­nym już, świa­do­mym wła­snej doj­rza­ło­ści i zagro­że­nia pod­mio­tem („sko­ro przez mat­kę i ojca/ nie uro­dzi­łam się głupia/ muszę mieć oczy dooko­ła gło­wy” [***, KZB, s. 54]), a przez to jesz­cze bar­dziej wyczu­lo­nym na wła­sną bez­rad­ność i wszech­obec­ną prze­moc, musi­my się zmie­rzyć. To on jest osta­tecz­nym sygna­ta­riu­szem opo­wie­ści, bo to jego los uwia­ry­god­nia praw­dzi­wość kon­flik­tów.

Dobrze wie­my jed­nak, że taki pod­miot szyb­ko się wyczer­pu­je, że jest ogra­ni­czo­ny przez wła­sną praw­dę, przez jed­nost­ko­wość per­spek­ty­wy i koniecz­ność godze­nia „pry­wat­nej nar­ra­cji” z doświad­cze­niem wspól­no­to­wym. Naj­pierw mówi w swo­im imie­niu, potem zda­rza mu się chó­ral­ne „my” (choć­by wiersz dla kró­lów, któ­rzy zosta­li, a powin­ni wisieć), któ­re koń­czy się roz­cza­ro­wa­niem i aktem alie­na­cji. Słusz­ny „wkurw” zmie­nia się więc resen­ty­ment, a oczysz­cza­ją­cy wul­ga­ryzm prze­cho­dzi w nihi­li­stycz­ne zgorzk­nie­nie lub jesz­cze bar­dziej podat­ną na zra­nie­nia wsob­ność. To doświad­cze­nie naj­bliż­sze trze­cie­go tomu: zwę­glo­na jan­tar (War­sza­wa 2016), gdy coraz czę­ściej mamy do czy­nie­nia z dia­gno­za­mi sza­leń­stwa (to naj­czę­ściej powra­ca­ją­ce sło­wo) oraz z prze­wraż­li­wie­niem i nega­tyw­nym, destruk­cyj­nym kana­li­zo­wa­niem afek­tów, któ­re pro­wa­dzi do apo­ka­lip­tycz­nych tonów (wiedź­ma, sun core przy­szło­ści). Pod­miot jesz­cze bar­dziej się odkry­wa, a od zawie­rze­nia regu­łom tej gry zale­ży osta­tecz­nie komu­ni­ka­cyj­ny suk­ces. Tak jak w kto zabił bam­bi? wpro­wa­dzał nas wyso­ce sfor­ma­li­zo­wa­ny, opar­ty na powtó­rze­niach i prze­two­rze­niach wiersz ogniu krocz za mną, tak w naj­now­szą książ­kę wpro­wa­dza nas tech­ni­co­lor apo­ca­lip­se ‒ iro­nicz­ne, dopro­wa­dzo­ne do gra­nic absur­du, ale jed­nak apo­ka­lip­tycz­ne prze­chwy­ce­nie spo­łecz­nych lęków i fobii (i, jak sądzę, odpo­wiedź na gło­śną książ­kę Zie­mo­wi­ta Szczer­ka):

przyj­dzie tęcza i was zje.
przyj­dzie słoń­ce i was spa­li.
przyj­dą chmu­ry, spad­ną na was,
przyj­dzie deszcz i was uto­pi.

przyj­dzie noc i was pochło­nie,
przyj­dzie dzień i was obe­drze,
przyj­dzie tęcza i was zje
i już nie będzie, was nie będzie.

przyj­dzie tęcza i was zje.
rzeź kolo­ru za kolo­rem.
przyj­dzie tęcza i was zje,
wasze domy i kościo­ły.

przyj­dzie tęcza i was zje.
przyj­dą gwiaz­dy, was prze­bu­dzą.
przyj­dzie tęcza i was zje.
to już nie­dłu­go, już nie­dłu­go.

Jak widać po powyż­szym wier­szu, kwe­stia okre­śle­nia pozy­cji pod­mio­tu i odczy­ta­nia jego zma­gań z ota­cza­ją­cym świa­tem nie wyczer­pu­je doświad­czeń z poezją Janiak i miej­my nadzie­ję, że nigdy nie wyczer­pie. Zabez­pie­cza­ją ją licz­ne sfor­ma­li­zo­wa­ne gesty, pozwa­la­ją­ce wyzwo­lić lek­tu­rę z cie­nia tak poję­te­go, auto­bio­gra­ficz­ne­go pak­tu, zanu­rzyć się w wier­szu i śle­dzić samą pra­cę języ­ka, to w jaki spo­sób prze­twa­rza on figu­ry, znie­kształ­ca wyobraź­nię i ‒ już bez dekla­ra­cji toż­sa­mo­ścio­wych ‒ pró­bu­je reor­ga­ni­zo­wać skost­nia­łą komu­ni­ka­cję.

Kana­li­zo­wa­nie gnie­wu

Zarzut dru­gi doty­czy na ogół gnie­wu, któ­ra prze­ra­dza się w nie­po­trzeb­ne epa­to­wa­nie wul­gar­no­ścią. Z tą kwe­stią mam spo­ry pro­blem, i zno­wu nie odno­si się on bez­po­śred­nio do poezji Janiak, a raczej do pol­skiej kry­ty­ki lite­rac­kiej. Róż­ne obli­cza poetyc­kie­go gnie­wu spo­ty­ka­ją się z nega­tyw­ną reak­cją ludzi pió­ra, tak jak­by poezja słu­ży­ła wyłącz­nie kon­ser­wo­wa­niu sta­tus quo, a bunt musiał wyra­żać się kwie­ci­sty­mi meta­fo­ra­mi; bar­dziej nawet: jak­by język słu­żył tyl­ko do wymia­ny uprzej­mo­ści, a wszel­kie niskie reje­stry funk­cjo­no­wać musia­ły na pra­wach cyta­tu. Z zarzu­ta­mi o nazbyt pro­roc­ką, gniew­ną i pro­fa­na­cyj­ną dyk­cję spo­tkał się swe­go cza­su Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć, za gniew i „wkurw” potę­pia­ni byli Szcze­pan Kopyt i Tomek Bąk, a za zwul­ga­ry­zo­wa­nie prze­ka­zu Kira Pie­trek. Cze­kam tyl­ko na moment, w któ­rym dru­gi tom Ilo­ny Wit­kow­skiej spo­tka się z uwa­ga­mi o nad­mier­ne epa­to­wa­nie prze­kleń­stwa­mi…

Co z wami, Panie i Pano­wie? Wszyst­kim udzie­li­ła się splen­di­da real­ta? Nigdy nie weszli­śmy w podwór­ka kamie­nic, nie wsłu­cha­li­śmy się w język wła­snych kłót­ni lub debat poli­tycz­nych, nie byli­śmy na audy­cie w kor­po­ra­cji i nie czy­ta­li­śmy komen­ta­rzy pod inter­ne­to­wy­mi arty­ku­ła­mi? Może ofi­cjal­na pol­sz­czy­zna prze­sta­ła już być wzdy­cha­niem za duchem Orszul­ki, może jest wła­śnie taka: peł­na roz­go­ry­cze­nia, wul­ga­ry­zmów zamiast inter­punk­cji, uśpio­ne­go resen­ty­men­tu, któ­ry wyła­zi z niej, gdy tyl­ko poja­wia się kon­flik­to­wa sytu­acja? A tych w wier­szach Janiak jest spo­ro, bo two­rząc pod­miot, któ­ry doświad­cza rze­czy­wi­sto­ści w spo­sób bar­dzo oso­bi­sty, pod­miot jako efekt codzien­nych poty­czek, nie­do­ma­ga­nia i nie­moż­no­ści, musi autor­ka pisać emo­cjo­nal­nie, bez­ce­re­mo­nial­nie odpie­rać poraż­ki i kpić z kolej­nych klęsk.

Wul­ga­ryzm Janiak dzia­ła na trzech pozio­mach i wszyst­kie wyda­ją się na swój spo­sób pro­duk­tyw­ne poetyc­ko. Pierw­szy to reak­cyj­ność, for­ma wypar­cia i zapar­cia się, samo­sta­no­wie­nie przez odmo­wę. W tym wypad­ku „nie” prze­cho­dzi w „spier­da­laj” i bar­dzo przy­po­mi­na gesty innych, „sła­bych” (w prze­ci­wień­stwie do sil­nych męskich) kobie­cych pod­mio­tów: Ilo­ny Wit­kow­skiej, Nata­lii Malek czy Justy­ny Rad­czyń­skiej. Mówię tak, jak nie chce­cie, żebym mówi­ła, prze­kli­nam, bo nie jestem pozba­wio­na gło­su, bo szu­kam wła­sne­go miej­sca rów­nież tutaj, w niskich reje­strach, w wyzwo­leń­czym blu­zgu, któ­ry przy­pi­sa­ny jest prze­cież do męskich waśni:

pła­czę w kiblu, sta­ram się nie roz­ma­zać, bo prze­cież
siła jest we mnie, znio­sę wszyst­ko i dam radę.
muszę wyglą­dać. jak twój dzień? kur­wa. też dobrze?
piszę, że bar­dzo się cie­szę. jed­nak łzy i rzy­gam.

albo:

eks­pe­ry­ment prze­ma­wia na obcą korzyść,
spo­tka­nia gumo­wych ust z gór­ską przy­ro­dą.

i zaje­bi­ście czu­ję, że bole­śnie się mnie poucza.
stu­dent socjo­lo­gii,

stu­dent­ka polo­ni­sty­ki,
stu­dent metod ilo­ścio­wych,

gra­fik na pół, pro­gra­mi­sta javy
na cały etat w małej war­szaw­skiej fir­mie,

jakiś koleś, tak po pro­stu
i kur­wa. jed­na z dru­gą, kie­dy mija­my się w drzwiach zary

(***, KZB, s. 5)

Pod­miot Janiak jest od począt­ku uwi­kła­ny w język, a język ten pró­bu­je oddać olbrzy­mią ska­lę afek­tów (głów­nie zresz­tą nega­tyw­nych). Zary­so­wu­je się więc pęk­nię­cie mię­dzy racjo­nal­ną wspól­no­tą komu­ni­ka­cyj­ną, opar­tą na deli­be­ra­cji i dążą­cą do poro­zu­mie­nia, a momen­ta­mi histe­rycz­nym tonem boha­ter­ki, któ­rej słów nie­ustan­nie bra­ku­je i któ­ra sta­ra się z tej wspól­no­ty wypo­wie­dzieć. To ona, doświad­cza­jąc na sobie racjo­na­li­zu­ją­cej pra­cy reto­ry­ki, roz­sa­dza ten pozor­ny ład, prze­kształ­ca go w agon, poka­zu­je prze­moc i taką samą prze­mo­cą odpo­wia­da, bo nie ma w liry­ce Janiak zdań nie­win­nych, chłod­nych, czy obiek­tyw­nych:

więc muszę myśleć, kur­wa, myśleć nie­ustan­nie.
jako czło­wiek nędz­ny muszę uwa­żać na wszyst­ko.
a jako że jestem tchó­rzem i się mną gar­dzi, jesz­cze bar­dziej.
myśl! myśl kur­wa! myśl! napi­sał, bo się o mnie mar­twi.

(week­end, ZJ)

Dru­gi poziom to wul­gar­ność wyni­ka­ją­ca z dia­gno­zy rze­czy­wi­sto­ści i prze­ciw­ko tej rze­czy­wi­sto­ści skie­ro­wa­na. Zamiast gła­dzić sło­wa i cyze­lo­wać fra­zy, poezja tęsk­nią­ca za rewo­lu­cją, zmę­czo­na języ­ka­mi korzy­ści i zasło­ną póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, a tak­że reto­ry­ką este­tycz­nej auto­no­mii i obro­ny pry­wat­no­ści, pró­bu­je prze­kląć to wszyst­ko, na co ma tak nie­wiel­ki wpływ. Tutaj zno­wu funk­cjo­nu­je u Janiak raczej pod­miot niż sama maszy­na języ­ka: to on pró­bu­je zro­zu­mieć i prze­ję­zy­czyć sys­tem, to jemu wresz­cie „obry­wa się” za zwul­ga­ry­zo­wa­nie wypo­wie­dzi, to on wyko­rzy­stu­je kon­wen­cje i gatun­ki mowy, żeby zerwać je w odpo­wied­nim momen­cie i poka­zać komu­ni­ka­cyj­ne ogra­ni­cze­nia:

te coraz to nowe dziel­ni­ce, akry, ugo­ry, te nie­użyt­ki

mię­dzy nami, gdy tym­cza­sem ja rów­nież bro­war wolę, kocha­ny!
gdy tym­cza­sem ja też pierw­szy, dru­gi, trze­ci, tyle że w bie­gu.
i rzu­cam klą­twy, woj­ny, kata­stro­fy, bóle, wrzo­dy, par­chy i
nigdy nie­go­ją­ce się rany. jak ser­ce, kocha­ny, jak kur­wa ser­ce!

(kocha­ny!, ZJ)

Niby wzmoc­nie­nie ma w tej puen­cie jak naj­bar­dziej uza­sad­nio­ny cha­rak­ter, nie tyl­ko pozwa­la zacho­wać i roz­cią­gnąć wzno­szą­cą into­na­cję, oddać emo­cje, ale też ośmie­szyć kon­wen­cję miło­sne­go wyzna­nia. A jed­nak gdy Kami­la Janiak czy Tomek Bąk mówią w pew­nym momen­cie: „kur­wa”, jeste­śmy skłon­ni potrak­to­wać to nie jako słusz­ny wyraz gnie­wu, nie jako ten ele­ment „wkur­wu”, o któ­ry upo­mi­na­ła się gene­ra­cja Y w swo­jej post-pun­ko­wej muzy­ce, ale wykro­cze­nie prze­ciw poetyc­ko­ści pol­sz­czy­zny. Napraw­dę?

Wresz­cie trze­ci, naj­cie­kaw­szy poziom, na któ­ry napro­wa­dza już powyż­szy wiersz, to prze­chwy­ce­nie tegoż wul­ga­ry­zmu, te momen­ty, w któ­rych reak­cyj­ność i gniew skie­ro­wa­ne zosta­ją nie na destruk­cję, ale na rekon­struk­cję. Wie­le razy poja­wia­ją się u Janiak wul­ga­ry­zmy w kon­tek­ście komicz­nym, obu­do­wa­ne tak, że sta­ją się zabaw­ną puen­tą, zadzior­ną odzyw­ką, żar­tem, nie tra­cąc nic ze swo­jej kry­tycz­no­ści, np.:

wyda­je mi się, że zawsze są okna,
przez któ­re wcho­dzą zacie­ka­wie­ni.
ktoś tych okien nie zamknął,
bez­pie­czeń­stwo naj­wy­raź­niej chuj.

(czę­ściej, czę­ściej, ŚF, s. 9),

albo

nocą, przyj­dzie ktoś i zało­mo­cze w drzwi.
widział kolor z okna i nie były to lamp­ki
na cho­in­ce, ani bomb­ki, ani neo­no­we biki­ni,
ani żerdź dzie­cię­cych skar­pet w krop­ki,
paski, wygi­ba­ski, była to niby-tęcza
nad gło­wą jak niby-aura, niby­nóż­ka. nocą,

przyj­dzie ktoś i zało­mo­cze w drzwi. i zapier­do­li w ryj.
a potem przyj­dzie tęcza i ich zje.

(przyj­dzie tęcza i ich zje według taran­ti­no, ZJ)

Prze­moc języ­ka zosta­je w tym wypad­ku roz­ła­do­wa­na i mimo pozor­ne­go epa­to­wa­nia wul­gar­no­ścią otrzy­mu­je­my wiersz jako maszy­nę roz­mon­to­wu­ją­cą prze­moc, maszy­nę komicz­ną, któ­rej pro­duk­tem jest świa­do­my, prze­ko­na­ny o sobie, zdol­ny do śmie­chu pod­miot.

Poetyka/polityka wier­sza

Zarzut trze­ci i naj­waż­niej­szy doty­czy „awan­gar­do­wo­ści”, a więc bra­ku kla­row­nych sen­sów, jako­by wier­sze Janiak pisa­ne były bez wyraź­ne­go celu i jasne­go komu­ni­ka­tu. Na ten sam zarzut tra­fiał swe­go cza­su choć­by Tomasz Puł­ka (a obec­nie Piotr Przy­by­ła), tak jak­by juk­sta­po­zy­cja sta­wa­ła się gra­ni­cą rozu­mie­nia tek­stu przez kry­ty­kę towa­rzy­szą­cą, a za jej hory­zon­tem roz­po­ście­ra­ła się zie­mia niczy­ja, Mor­dor lub inny Cha­os o nik­czem­nych zamia­rach dla naszej zdro­wej i pospo­li­tej her­me­neu­ty­ki. Sam rów­nież nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że nie zawsze wia­do­mo, o co cho­dzi w wier­szach Janiak, że nie uspój­nia­ją się wnio­ski, że cza­sem całość budo­wa­na jest wyłącz­nie na bli­sko­ści obra­zów, na jakimś kon­kret­nym moty­wie (np. woda, ogień i ryby w pierw­szym tomie), a ta wyobraź­nio­wa baza sta­no­wi pod­sta­wę dla roz­pi­sy­wa­nia prze­żyć pod­mio­tu. Ale to wła­śnie te „puste prze­bie­gi” (przy­da­rzy­ła się Winiar­skie­mu dosko­na­ła meta­fo­ra pra­cy wier­sza) sta­no­wią o isto­cie poezji, rozu­mia­nej jako nad­da­tek lub nie­do­bór sen­su. W tym wypad­ku mamy do czy­nie­nia z nie­do­bo­rem, z wyrwą w logicz­nej i upo­rząd­ko­wa­nej semios­fe­rze, przez któ­rą podró­żu­je­my na ogół w poczu­ciu pozor­ne­go bez­pie­czeń­stwa, jak­by wiersz miał nas koniec koń­ców wysa­dzić na dru­gim brze­gu. A Sosnow­ski? A Foks? A Sen­dec­ki? Ile „pustych prze­bie­gów” zali­czy­ły ich fra­zy po to tyl­ko, żeby obna­żyć przed czy­tel­ni­kiem ten pozór bez­pie­czeń­stwa? Nie, w semios­fe­rze rów­nież nie_możesz_czuć_się_bezpiecznie, by spa­ra­fra­zo­wać tytuł jed­ne­go z tomów Szcze­pa­na Kopy­ta.

Nie wyda­je mi się zatem, żeby wiersz Kami­li Janiak dążyć musiał za wszel­ką cenę do kla­sy­cy­stycz­nej kla­row­no­ści, a jej poety­ka była wpły­wem śro­do­wi­ska, w tym wypad­ku SDK‑u. Prze­ciw­nie: cha­os myśli, wyobra­żeń i sko­ja­rzeń oraz elip­sa i juk­sta­po­zy­cja na pozio­mie wer­sów i zdań są kon­se­kwent­nie rów­no­wa­żo­ne przez ukla­sycz­nia­nie się for­my. Janiak pisze zawsze z wyraź­nym podzia­łem na regu­lar­ne stro­fy, cza­sem dys­ty­chy, cza­sem czte­ro­wer­so­we cząst­ki. Ten podział spra­wia, że linia wier­sza jest kla­row­na, a rytm pre­cy­zyj­nie wyzna­czo­ny (choć w żad­nym razie nie jest to rytm pio­sen­ki!). To wła­śnie for­ma pro­wa­dzi nas i zara­zem ujarzmia, stwa­rza­jąc wra­że­nie ste­la­ża, któ­ry pod­trzy­mu­je wiersz.

Może­my mówić o „pun­ko­wej este­ty­ce”, ale sto­su­je rów­no­cze­śnie Janiak sze­reg zabie­gów z kla­sycz­nej narzę­dziow­ni poetyc­kiej: licz­ne inwo­ka­cje (pio­sen­ka o miło­ści; słon­ko, słon­ko) i wier­sze-maski (schlam­pe), kur­sy­wę, któ­ra bądź to udia­lo­gicz­nia prze­kaz, bądź też pro­ble­ma­ty­zu­je pozy­cję pod­mio­tu (kto zabił bam­bi, chod­nik), a wresz­cie licz­ne inkan­ta­cje (cza­sem bliż­sze skan­do­wa­niu czy rap-core’owi), funk­cjo­nu­ją­ce na zasa­dzie poetyc­kich zaklęć, odstra­sza­ją­cych zło i pomniej­sza­ją­cych ska­lę kon­flik­tów, ale cał­kiem wyzu­tych z magicz­nej mocy, a nawet wia­ry w nią. Spo­ry poten­cjał gene­ru­je się też na sty­ku tytu­łu z tre­ścią wier­sza, bo rela­cja jest tu za każ­dym razem pro­ble­ma­ty­zo­wa­na (mamy do czy­nie­nia bądź to z komen­ta­rzem, bądź z wpro­wa­dze­niem, rów­nież gra­ma­tycz­nym, bądź też z suge­stią na pozio­mie seman­ty­ki i obra­zo­wa­nia).

Szcze­gól­nie cie­ka­wym przy­pad­kiem oka­zu­ją się jed­nak te tek­sty, w któ­rych to for­ma odgry­wa klu­czo­wą, sen­so­twór­czą rolę. Powtó­rze­nia i para­le­li­zmy skła­dnio­we są w poezji Janiak waha­dłem roz­pę­dza­ją­cym tekst, wychy­la­ją­cym sen­sy w jed­ną bądź dru­gą stro­nę. Oczy­wi­ście, traf­ne jest spo­strze­że­nie więk­szo­ści kry­ty­ków, że nada­ją one rytm jej fra­zom, ale już zupeł­nie nie­po­trzeb­ne są uwa­gi o ich „pio­sen­ko­wej” pro­we­nien­cji. W pio­sen­ce powtó­rze­nie peł­ni funk­cję głów­nie ryt­micz­ną, ma zapeł­nić pust­kę po tek­ście, któ­ry ukła­da się do muzycz­nej kom­po­zy­cji, musi nadą­żyć za ryt­mem i dopa­so­wać się do dźwię­ków (jazz obcho­dzi ten pro­blem poprzez scat), ewen­tu­al­nie zna­mio­nu­je refren lub wej­ścia chó­rów. W poezji, zwłasz­cza w poezji naj­now­szej, nie ma ani refre­nów, ani chó­rów (ostat­nie dobrze wyko­na­ne przy­po­mi­na­ją się z tek­stów Cze­cho­wi­cza, Miło­sza i Elio­ta), a powtó­rze­nie i para­le­lizm są każ­do­ra­zo­wo inwe­sty­cją w sens, zama­chem na jed­no­krot­ność i line­ar­ność lek­tu­ry, suge­stią jej cyklicz­no­ści (kom­po­zy­cja klam­ro­wa) lub wytra­ca­ją­cym się echem gło­su (jak w dosko­na­łym wier­szu Kopy­ta we śnie przy­cho­dził do mnie lenin). Janiak rów­nież ma takie tek­sty, gdzie echo wybrzmie­wa w pust­kę, a czy­tel­nik jest świad­kiem wytra­ca­nia się gło­su, jego słab­nię­cia lub odbi­ja­nia się w prze­strze­ni, któ­ra mno­ży fał­szy­we obra­zy:

pyta­ją się, czy mam już tam posprzą­ta­ne.
sto­jąc na bal­ko­nie odbi­ja­li­śmy się w dźwię­ko­chłon­nych pły­tach,
sąsie­dzi mogli się dzi­wić,
że robi­my to tak dobrze,
że robi­my to tak dobrze,
że robi­my to tak dobrze.

(park olszy­na, KZB, s. 51)

To nie jest zasa­da pio­sen­ki, ale świa­do­ma struk­tu­ra wier­szo­wa, wyko­rzy­stu­ją­ca jego wła­sne pra­wa lek­tu­ry.

Podob­nie funk­cjo­nu­ją u Janiak powtó­rze­nia i drob­ne prze­su­nię­cia w ich obrę­bie, takie, któ­re zatar­ły­by się w tek­ście pio­sen­ki, a któ­re dzia­ła­ją dzię­ki gra­ficz­nej obu­do­wie, dzię­ki pod­kre­śla­niu prze­rzut­ni lub zamia­nie jed­ne­go sło­wa: „park zda­je się wybuchać/ zaraz po wyj­ściu z tramwaju./ […] park zda­je się wybuchać/ zaraz po wyj­ściu z tramwaju/ jak po nagłym włą­cze­niu fonii./ […] zaraz po wyj­ściu z tramwaju/ jak po nagłym włą­cze­niu fonii/ park zda­je się wybu­chać” (jak po nagłym włą­cze­niu fonii, ŚF, s. 42). W żad­nym razie nie cho­dzi więc o ryt­mi­za­cję, ale o pro­ce­du­rę, nie o język poetyc­ki jako wariant „nie­śpiew­nej muzycz­no­ści” czy jakiej­kol­wiek innej muzycz­no­ści, ale o język rozu­mia­ny jako sys­tem, w obrę­bie któ­re­go, na zasa­dzie drob­nych prze­su­nięć i opo­zy­cji, gene­ru­je się nad­da­tek, choć­by było nim zgu­bie­nie, zmy­le­nie czy zatra­ce­nie sen­su. To jest wła­śnie „awan­gar­do­wość” Janiak i bez wzglę­du na to, jak bar­dzo „z zewnętrz” uda­je się jej wej­ście w poetyc­ki świa­tek, jak bar­dzo przy­po­mi­na ona natursz­czy­ka pośród naszych raso­wych teo­re­ty­ków poezji, ma na nią wpływ poetyc­ki z grun­tu słuch języ­ka, nie zaś żad­ne „złe” czy „dobre” śro­do­wi­sko.

Naj­bar­dziej symp­to­ma­tycz­nym, ale też jed­nym z naj­lep­szych tek­stów, któ­ry poka­zu­je, w jaki spo­sób pra­cu­ją u Janiak skład­nia i porzą­dek języ­ka (ze swo­istą idio­ma­tycz­ną gra­ma­ty­ką powtó­rzeń i para­le­li­zmów), jest nawią­zu­ją­cy do Mia­stecz­ka Twin Peaks wiersz ogniu krocz za mną z dru­gie­go tomu (kwe­stia przy­im­ka za/ze w pol­skim tytu­le fil­mu obro­sła już osob­ną histo­rią). Może­my w nim obser­wo­wać wszyst­kie „poetyc­kie tri­ki”, któ­re sto­su­je autor­ka, żeby zara­zem odpod­mio­to­wić wiersz, odda­lić go więc od auten­tycz­no­ści czy stra­te­gii wyzna­nia oraz uka­zać maszy­nę języ­ko­wą w dzia­ła­niu, a dzię­ki temu odsło­nić to, w jaki spo­sób reor­ga­ni­zu­je ona zało­żo­ny uprzed­nio pod­miot i samo wyzna­nie:

ogień nie czu­je moje­go zapa­chu,
spo­ty­ka mnie pokój ognia i jego rodzi­na.

ogień nie czu­je swo­je­go zapa­chu,
spo­ty­ka mnie pora­nek pełen ścię­te­go świa­tła,

jak­by wiśnie roz­beł­tać ze słod­kim mle­kiem
i pozwo­lić prze­świe­cić przez to wszyst­ko temu świa­tłu.

ogień, nie widzę nasze­go przy­stan­ku,
prze­ga­piam coś na zakrę­cie, spo­ty­kam wresz­cie

zapa­ro­wa­ne domy ani­na, mię­dzy­le­sia,
micha­li­na, józe­fo­wa, otwoc­ka i ludzi pra­cy

z twa­rza­mi ścię­ty­mi różo­wym wscho­dem.
spo­ty­ka mnie bilet i pięć pol­skich zło­tych.

spo­ty­ka mnie mróz i rodzi­na ognia,
spo­ty­ka mnie pokój ognia i cie­le­sny smu­tek,

i wte­dy słoń­ce sta­je się żół­te.
i wte­dy smu­tek sta­je się fizycz­ny.

Od począt­ku mamy tu do czy­nie­nia z wykla­ro­wa­niem się boha­te­rów i kon­kret­nej figu­ry pod­mio­tu: „ja” i „ogień” prze­ci­na­ją się na róż­nych pla­nach wyobraź­ni w iście sur­re­ali­stycz­nej sce­ne­rii. Już w dru­gim dys­ty­chu (zno­wu to kon­struk­cja-ste­laż) porzu­ca­my jed­nak „ogień” jako ani­mi­zo­wa­ne­go boha­te­ra, wpro­wa­dzo­ne­go w pole seman­tycz­ne zamieszkiwania/rodziny i iście miesz­czań­skie­go żywio­łu, i wraz z boha­ter­ką opusz­cza­my tę prze­strzeń, by „ogień” (jak cień) nawie­dzał naszą lek­tu­rę, prze­ci­nał lub roz­po­czy­nał kolej­ne zwie­rze­nia.

Pod­miot rusza więc „w teren” ‒ to typo­wy flâneur, w swo­jej melan­cho­lij­nej wędrów­ce obser­wu­ją­cy zmia­ny w świe­cie (moż­na zało­żyć, że obser­wa­cja odby­wa się z wnę­trza pojaz­du, a „zapa­ro­wa­ne domy ani­na” to typo­wo sur­re­ali­stycz­ne odwró­ce­nie per­spek­ty­wy i prze­nie­sie­nie środ­ka cięż­ko­ści z patrzą­ce­go na przed­miot z pomi­nię­ciem fil­tra – szy­by). Całą sce­nę umie­ścić musi­my w oko­li­cach War­sza­wy, na połu­dnio­wo-wschod­nim brze­gu Wisły, o wscho­dzie słoń­ca („pora­nek pełen ścię­te­go świa­tła”), a jej finał w momen­cie, gdy słoń­ce już wze­szło i z czer­wo­no-poma­rań­czo­wej kuli (ekwi­wa­len­tu same­go ognia) sta­je się żół­te i roz­po­czy­na dzień w peł­ni. Odda­la­my się więc od sto­li­cy w kie­run­ku Otwoc­ka (cze­go szu­ka tam nasza boha­ter­ka?), prze­kra­cza­my sym­bo­licz­ną gra­ni­cę nocy/dnia i zara­zem odda­la­my się od cen­trum. Dopa­da nas sza­rość, zwy­czaj­ność, codzien­ność, a wraz z „ludź­mi pra­cy” i komu­ni­ka­cją miej­ską wcho­dzi­my w nowy dzień.

A jed­nak ani na chwi­lę wiersz nie prze­sta­je prze­twa­rzać sam sie­bie ‒ powra­ca­ją zwro­ty „pokój ognia”, „rodzi­na ognia”, kon­se­kwent­nie pro­wa­dzi nas też para­le­lizm „spo­ty­ka mnie”, tak jak­by docho­dzi­ło do kon­kret­ne­go, real­ne­go spo­tka­nia aktyw­nych pod­mio­tów (ini­cja­ty­wa jed­nak pozo­sta­je po stro­nie poran­ka, ognia i mro­zu), nie zaś opi­su doznań czy odczuć. Te zmie­nia­ją się w zda­rze­nia, w „spo­tka­nia” wła­śnie, któ­re wyko­rze­nia­ją pod­miot, poka­zu­ją go jako coraz bar­dziej obcy ‒ naj­pierw wobec same­go sie­bie (utra­ta zapa­chu), potem rów­nież w prze­strze­ni miej­skiej. To wiersz wygna­nia, odda­la­nia się, w któ­rym na prze­ciw­nym bie­gu­nie, jak­by za ścia­ną kro­czą­ce­go ognia, maja­czy jakaś wizja sta­ło­ści, wizja ulo­ko­wa­na w odle­głym cza­sie.

Jeśli ostat­ni wers: „i wte­dy smu­tek sta­je się fizycz­ny” potrak­tu­je­my jako kres tej podró­ży, jako dopeł­nie­nie pro­ce­su odcho­dze­nia wscho­du słoń­ca i zara­zem utwier­dza­nia pod­mio­tu w jego obco­ści (mróz i ogień), wchło­nię­cia w sie­bie (w cia­ło) pew­ne­go melan­cho­lij­no-depre­syj­ne­go kli­ma­tu poran­ka, to cały wiersz przy­bie­rze cha­rak­ter nie­po­ko­ją­ce­go, smut­ne­go, ale zara­zem dziw­nie uwraż­li­wio­ne­go (czu­łe­go) bada­nia gra­nic wła­snej pod­mio­to­wo­ści. Tutaj zaś wra­ca­my do punk­tu pierw­sze­go: język i jego pro­ce­du­ry słu­żą eks­pe­ry­men­to­wa­niu z „ja”, cią­głe­mu okre­śla­niu jego pozy­cji, mapo­wa­niu ‒ nie tyle wyzna­niu, czy­nio­ne­mu w imie­niu lub za pośred­nic­twem pod­mio­tu, czy­li aktom eks­pre­sji, co pod­wa­ża­niu jego wia­ry­god­no­ści i sta­bil­no­ści oraz ‒ osta­tecz­nie ‒ kon­fron­to­wa­niu go z tym, co na zewnątrz. Ta kon­fron­ta­cja zaś, przy całym jej pro­ce­du­ral­nym uwi­kła­niu w język poję­ty jako sys­tem, nabie­ra u Janiak poli­tycz­ne­go cha­rak­te­ru.


Przy­pi­sy:
[1] Wier­sze z kolej­nych ksią­żek Janiak ozna­czam bez­po­śred­nio w tek­ście tytu­łem, stro­ną i skró­tem tomu: ŚF – Śmierć fra­je­rom i inne histo­rie (War­sza­wa 2007), KZB – kto zabił bam­bi? (War­sza­wa 2009), ZJ – zwę­glo­na jan­tar (War­sza­wa 2016).
[2] http://piotrwiktor.blox.pl/2010/05/Kamila-Janiak-kto-zabil-bambi-Staromiejski-Dom.html.
[3] R. Waw­rzyń­czyk, Wan­na, któ­rą nie­ła­two…, „Stu­dium” 2007, nr 3/4, s. 257–261.
[4] http://culture.pl/pl/tworca/kamila-janiak.
[5] https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/poeci-na-nowy-wiek-rocznik-2007.
[6] J. Winiar­ski, Dra­pież­na, wul­gar­na, nie­co cha­otycz­na, „Odra” 2008, nr 2, s. 158–160.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania