Zawsze fragment. Nieustanne poszukiwanie szczegółu – opisywanie fragmentów rzeczywistości i zachęta skierowana do czytelnika: napiszę, co widzę, byś sam mógł ułożyć całość.
W poezji Mariusza Grzebalskiego szczegół więcej waży od całości. „Zamiast jednolitego krajobrazu / są zwichnięcia przestrzeni, nieskończony / rubikon szczegółu” – pisze poeta w wierszu Zamiast, pochodzącym z debiutanckiego Negatywu. Widzenie wykraczające poza fragment jest ryzykowne: dążąc do syntezy, ryzykujemy, że to, co zobaczone, po chwili okaże się amorficzne, nijakie. „Droga pod jej okno wiodła pospolita / i trudna do opisania, jak wszystko, // czemu brak znaków szczególnych” (Szczegóły z tomu Ulica Gnostycka). Impuls poetyckiej wyobraźni Grzebalskiego przebiega od całości do szczegółu, świadczy o nieufności artysty wobec rzeczywistości, jest narzędziem buntu przeciw niej – „Przede wszystkim chcielibyśmy / uniknąć dosłowności. / Poranki, jak ten, rzucone / na pastwę przypadkowości – / co znaczą?” (Rondo z Ulicy…). Cytat ten może być również odczytywany jako rodzaj wypowiedzi programowej, pewien imperatyw estetyczny i epistemologiczny. Jeszcze dobitniej został on wyrażony w przedostatnim tomie poety, Drugim dotknięciu: „ktoś przesyła nam wiadomość: / TO NA CO PATRZYSZ JEST INNE!” (wiersz Kobieta patrzy na rzekę).
Co proponuje Mariusz Grzebalski swojemu czytelnikowi w najnowszym tomiku? Czy nie Powtórkę z rozrywki? Poniekąd tak, zwłaszcza w wierszu o tym tytule, kiedy wybiera „wyprawy w niedzielne przedpołudnia”, podczas których
Nikt nie woła, można jechać lub stać,
milcząc do woli, bez obaw, że znajdzie się ktoś,
kto bez oglądania się na okoliczności,
zada pytanie, które nieproszone
wniknie w głąb duszy jak sonda.
Obojętne, czy rozumieć owe wyprawy dosłownie, czy widzieć w nich metonimię pisania (takie wyprawy do napisanego lasu) – gest, który wykonuje poeta (niech będzie: podmiot jego wiersza) wygląda na gest „barbarzyńcy”. Ta alienacja do poezji Grzebalskiego nie pasuje. Jej bohater zawsze był osobny, ale też nie odrzucał rzeczywistego świata pełnego rzeczywistych ludzi. Nie czyni tego nadal. Niech więc będzie mi wolno odczytać Słynne i świetne przeciwko cytowanemu utworowi. Tym bardziej że nie odpowiada prawdzie także – sformułowany w tym samym wierszu – (autotematyczny?) komentarz: „Prowadzą mnie słowa. Jestem jak lalka / czekająca na zmartwychwstanie lalek”. Bo to właśnie Mariusz Grzebalski panuje nad słowami, „prowadzi” je, nie odwrotnie.
Książkę czytałem wielokrotnie, w końcu trafiłem na wiersz, od którego chciałbym zacząć. Wiersz nosi tytuł Lato i nie otwiera tomu – przeciwnie, jest jednym z zamykających go utworów. Nie jest też sonetem (lecz wierszem stychicznym), a wyraźnie został podzielony na dwie części: narracyjną i refleksyjną. Bohater utworu przy lekturze Primoża Cučnika popija wódkę i wspomina zdarzenia wieku chłopięcego. Opowiada o nich z perspektywy dorosłego, by podkreślić upływ czasu, zmienność tożsamości. Część refleksyjna rozpoczyna się bardzo poetycką apostrofą. Jest lakoniczna, oddaje poczucie braku:
Sosny i świerki, dlaczego tęsknię
za tamtym chłopcem?
Spotkałem go, żeby zaraz pożegnać,
jak teraz żegnam w sobie kogoś innego
i witam tego, który przyszedł
na jego miejsce.
Nieciągłość własnego „ja” splata się tu z fragmentarycznością czasu. Nostalgiczne powracanie (pamięcią) do siebie z przeszłości rodzi jednak poczucie osamotnienia. Jak wszystko wokół mnie, jestem płynny, nietrwały – mógłby powiedzieć poeta. Nie przypominam sobie, by w poprzednich tomach pytanie o tożsamość z taką mocą narzucało się piszącemu. O czym innym przecież mówi podmiot Dziennika pokładowego (z Drugiego dotknięcia): „Stoję i patrzę, jak / życie pyszni się w koronach drzew na przekór // mojemu rozkładowi”. Ta ascetyczna niemal świadomość przemijalności, procesualnego charakteru śmierci (umierania) w Lecie dopełniona została pierwiastkiem gnoseologicznym. Kontakt z „tamtym” sobą jest możliwy, ale tylko w krótkich momentach transgresji.
Otwieram książkę kilkadziesiąt stron wcześniej i znajduję tekst, który uzupełnia rozważania poznańskiego poety o tożsamości. Problematyzuje inny jej wymiar:
Spadałem w sen, śniłem obce ciało
wnikające w ja. Zdawało się,
że krzyczę albo krzyczałem we śnie,
aż na granicy wyjęto mnie znikąd
dla sprawdzenia tożsamości.
Wszystko było wszystkim.
Byłem wiatrem pchającym żagiel,
Żaglem i wodą, […]
[…] Poznałem ludzi
i rozpłynąłem się pod ich palcami
jak wosk. Teraz widzę śniący
mnie sen, widzę siebie we śnie.
(„Myśli”)
Widzieć sen to nie to samo, co śnić. Pierwsze sformułowanie sugeruje dystans – ten, który widzi (jest widzem), nie bierze bezpośredniego udziału w zdarzeniu. Jak to jednak możliwe, że podmiot „widzi siebie we śnie”? Że jest „śniony” przez – poddany animizacji? – sen. To już innego rodzaju transgresja. Która z ról jest dla podmiotu prymarna – rola spektatora czy uczestnika? Odpowiedzi szukam w Negatywie, gdzie Grzebalski w taki sposób wyraża swoje wątpliwości: „Tak łaskawco, / nie bardzo wierzę / w kręgi twoich aniołów, […]/ częściej śni mi się ciało / niż dusza […] / Więc? Kto mówi do mnie // głosem tak / wyraźnym?” (Kwiecień). Raczej ciało… Materia powstała z żywiołów, „wiatr pchający żagiel, żagiel i woda”, wszystko naraz. W tej poezji obserwator i uczestnik są tą samą osobą, tak jakby jednym ze sposobów uczestnictwa było obserwowanie – „czynne”, bo fragmentaryczne, możliwe jedynie w czasie pociętym punktami granicznymi, nieciągłym.
„Wszystko było wszystkim”, zasada tłumacząca pietyzm, z jakim Mariusz Grzebalski wydobywa z otaczającej rzeczywistości szczegół. Zwłaszcza ten realistyczny. Zasada, która porządkuje także relacje między ludźmi. Poznawanie ludzi postrzegane jest jako „rozpłynięcie się między ich palcami”, to jakby zgoda na Sartre’owskie bycie w sobie. Nie warto się buntować, powiedziałby chyba poeta, nawet wtedy, gdy „Czyjeś palce / przewracają kartki mojej historii, słyszę śmiech / z rozstrzygnięcia, które dawno zapadło” (Głód). Tym, co pozostaje, jest możliwość obserwowania i prowadzenia – wznawiania – narracji. Dopiero w patrzącym rodzi się bunt, który staje się tej narracji katalizatorem. Nie chcę być źle zrozumianym. Bunt nie prowadzi tu do gestu romantycznego, podmiot liryczny zmienia się w narratora, ukrywa swoje „ja”. Wiersz – ten z utworu, odczytywanego przeze mnie jako ars poetica: „który miał być sonetem, nie chce być sonetem. […] / Z letargu budzi go kosmiczna sceneria / cementowni i śmiecie walające się / wokół bazy TIR-ów w Mulhouse / – zupełnie jak w Polsce” (Wiersz) – żywi się prawdą szczegółu. Reakcją na szczegół jest właśnie bunt. On zaś sprawia, że powstaje wiersz:
Powiedziała: Dziecko jest chore.
Powiedziała to w ten sposób,
żeby usłyszał: Przez ciebie.
Był zbyt daleko, żeby wrócić.
Mały w szpitalu nie otwierał oczu,
jedzenie trzeba mu było podawać strzykawką.
(„Czarny notes”)
Staranna interpunkcja, wielkie litery na początku każdego zdania, ascetyczna paleta środków wyrazu; rzekłbyś: gdyby nie podział graficzny – kawałek prozy. W dodatku takiej, która nie wymaga komentarza. Nie ma go też w wierszu, poza notatką: „Można nie reagować, / można nie przyjmować do wiadomości. / Ale zęby po cichu rosną, / po cichu stają się ostre”.
Charakterystyczne dla poezji Grzebalskiego – notatka. Czarny notes. A w tomiku znalazł się jeszcze tekst noszący tytuł Z notatnika. Notowanie wydaje się czynnością ważną dla poety, zresztą podobnie bywało wcześniej, przed tomem Słynne i świetne. W Drugim dotknięciu można przeczytać opowieść zakończoną wyjaśnieniem: „Mówi to ktoś ukryty w naparstku cienia. / Notował na kartoniku, ale przestał” (Sonet po przerwie). Powraca fragmentaryczność, potrzebny jest ktoś, kto by obserwował, niezbędny – dystans (definiowalny jako rodzaj zdziwienia?) patrzącego wobec znajomych sytuacji: „Co rano to samo miejsce wystawione / na sprzedaż oczom” (Opowieść wildecka, także z Drugiego dotknięcia). Powtórce z rozrywki przeciwstawiłbym zatem słowa pochodzące z utworu Głód, który, moim zdaniem, jest przykładem wyjątkowo trafnego autokomentarza poety do własnej sztuki, ‚Byłem jak człowiek chciwie wypatrujący/ zdarzeń w książce czytanej na werandzie domu / zwanego tęsknotą”. Wiadomo już, czego dotyczy tytułowy głód, formę „byłem” zaś z powodzeniem można by zamienić na, jestem”. Skąd ta pewność? Zdarzenia, nawet najbardziej konwencjonalne i codzienne, bywają dla podmiotu wierszy Grzebalskiego zaskoczeniem. Widzenie poetyckie niewiele ma wspólnego z… okiem kamery na przykład, język poetycki szydzi z języka mediów. Być może to banał, ale ‑poeta widzi inaczej. Nawiązuję do – ironicznego na wiele sposobów, także autoironicznego – tytułowego wiersza Słynne i świetne. Okazuje się, że rzeczywistość spłaszczona, zubożona przez powszechnie wykorzystywane schematy jej poznawania – potrafi zaskakiwać:
Ten słynny i świetny świat jest jednocześnie
taki dziwny, fajni ludzie tacy zagadkowi.
Idąc do fryzjera zobaczyłem mężczyznę
[…]
Uderzyło mnie, że od mężczyzny
kupowałem ryby i potem jadłem je,
choć ma taką twarz, jakby je rodził ustami.
Grzebalski nie lubi pointować swoich wierszy. Pewnie nie bez przyczyny; pointa zawsze domyka tekst, który z fragmentu przeobraża się w skończoną całość. „Naucz się patrzeć i dużo ćwicz!” – powiada poeta – i dalej: „[…] trzymałem się z boku, / aż stałem się jak woda”. Przezroczysty, zarazem zdolny do odbicia postaci innych ludzi. Wielka to umiejętność, nabywa się ją z wysiłkiem, a czas terminowania szybko mija. Książka, którą otrzymuje czytelnik, jest ważna. W twórczości jej autora stanowi interesujące, kolejne ogniwo w rozwoju języka poetyckiego. Zdecyduję się jednak na spointowanie tej recenzji i przypomnę Mariuszowi Grzebalskiemu „pierwszy raz”, taki, jakim sam go opisuje:
Nie pamiętam dokładnie pierwszego razu.
Idąc przez park, czytałem Pieśni ciemnej miłości Lorki -
coś kazało mi usiąść na ławce i napisać wiersz
o wole i margerytkach na złotym polu.
(„Jak woda”)