tak jak po fali
tak jak po linie
jak nad przepaścią idziesz drogą
Czytając nowy tom Elsnera, mimowolnie raz po raz myślałem o innej książce, zupełnie innego autora. Gdzieś pod sklepieniem mojej czaszki odzywał się Honet i jego świat był mój. Co prawda poetyka Elsnera daleka jest od dykcji autora alicji, próżno tu szukać rozpasanego obrazowania rozciągniętego pomiędzy jawą i snem, pomiędzy wspomnieniem i koszmarem.
Elsner wybiera poetykę stonowaną, elegancką i, rzec by można, powściągliwą, często aż nadto, zostawiając mnie jako czytelnika z niedosytem doznań. Jednak obie wspomniane książki łączy podobna melancholia podmiotu, dręczonego natrętną pamięcią przeszłych i teraźniejszych czynów, spisującego swoją prywatną historię, rozliczającego siebie z siebie.
„Nie pisałem przez cztery lata” – mówi w Cięciach bohater Elsnera przyznając się do milczenia jak do grzechu. Bo cisza w świecie Elsnera nie jest wytchnieniem, przez milczenie trzeba się przeciskać, zaciskając zęby. Brak słów prowadzi do choroby, tak jak w jednym z wierszy, którego bohater „Aktualnie cierpi na przewlekłą niemoc twórczą”.
Od braku słów, „życie // stało się stabilne do bólu” i trzeba „uciekać stąd, od tej trupio // białej kartki, od tych słów wirujących w mózgu, // które nie chcą ułożyć się w całość”. Dla typów takich jak ten z książki autora Antypodów, tak zwana stabilizacja jest jak ruchome piaski, w których grzęźnie się w monotonii codziennych czynności, w koniecznych odruchach, które schematyzują rzeczywistość, zawężają pole widzenia, zaciskają się jak pętla na gardle i utrudniają mówienie – jedyną czynność, która ocala, dlatego, że wyróżnia z tłumu.
Dlatego bohater Mów szuka „światła, które go oślepi”, „zrywa swoją twarz // na ułamek sekundy”, odsuwa od siebie śmierć odrzucając ją jak najdalej jak „małą piłeczkę”, „błąka się pomiędzy”. Próbuje usilnie uciec przed kryzysem, który wieszczy, że „nic już nie będzie // są dzieci, jest żona. // Ikea, McDonald’s”.
Wśród tonów dobywanych przez Elsnera pojawia się też krajobraz po śmierci ojca rozpisany na nieprzepracowaną żałobę, próby racjonalizacji straty, lecz przede wszystkim dojmujące poczucie, że oto runęła ostatnia granica, bezpieczne zasieki, które dzieliły syna od własnej śmierci. Bo skoro umiera ten, który był przed nami, to nie sposób już schować się za jego plecami i trzeba samemu spojrzeć końcowi prosto w jego zakazaną gębę i zdecydować, czy spluniemy mu w twarz, czy ułożymy usta do czułego pocałunku, „wejdziemy w śpiew // i nie wrócimy”.
Elsner w swoim nowym tomie zachowuje się trochę jak linoskoczek, balansujący na linie zawieszonej na dużej wysokości. Z jednej strony idzie w swoim tomie pewnie, z namysłem, stawiając rozsądnie każdą kropkę jak krok. Lubi stawiać małe kroki, zamykać się w krótkiej formie i w tych tekstach podoba mi się najbardziej, to właśnie te wiersze są największym atutem tej książki.
Z drugiej strony brakuje mi tu jakiejś szczypty szaleństwa, odrobiny improwizacji i spuszczenia języka ze smyczy. Czytelność Mów może być dla jednych atutem, dla drugich wadą. Wolałbym, patrząc jak Elsner idzie po swojej linie, móc odczuwać większy strach, czuć intensywniej, że jestem na tej linie z nim, tymczasem wciąż czuję się obserwatorem, bezpiecznym, stojącym twardo na ziemi, bez szans na większy zawrót głowy.
Są też momenty, gdy nasz linoskoczek miewa chwile, że traci równowagę sięgając po „niestabilne” obrazy, epitety i metafory (w tym te dopełniaczowe, najbardziej śliskie i zdradliwe), tj.: „chłód ust”, „uszlachetnić ból”, „czas jest obojętny”, „trupio biała kartka”, „twarz odbita w szybie”, „metafora jego życia”, „światło pulsowało”, szukać światła które oślepi”, „gdy zamyka oczy myśli o śmierci”, „bicie [zegara] // boleśnie uświadamiało mi, // dziecku jeszcze przecież, // że czas bezpowrotnie mija”, „ślepo wpatrzony w ciemność”.
Sięgnięcie po te dosyć już zużyte wyrażenia i środki estetyczne można oczywiście potraktować jako celowy zabieg, w kontekście całego tomu i historii w nim zawartej. Może to być też objaw wewnętrznej zgody na poetykę wyciszoną, bardziej klasyczną, godzącą język i formę.
W tym momencie przypomina mi się dokument Człowiek na linie, opowiadający o francuskim linoskoczku, Philippie Petit, który w 1974 roku przeszedł po linie rozciągniętej między zbudowanymi wówczas bliźniaczymi wieżami World Trade Center. Jemu udało się balansować i iść na tyle sprawnie, że dotarł do celu z sukcesem. Czy taka sztuka udała się Sławomirowi Elsnerowi w tomie Mów? Czytajcie, chwiejcie się z bohaterem tomu i oceńcie sami, Szanowne Czytelniczki, Szanowni Czytelnicy.