recenzje / ESEJE

Język w ogniu (i trochę obok)

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego książki Chyba na pewno Jakuba Pszoniaka, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 1 kwietnia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Czy­ta­jąc wier­sze Jaku­ba Pszo­nia­ka, przy­po­mnia­łem sobie czy­jąś wypo­wiedź: „a ja to już tyl­ko o ład­nych wier­szach potra­fię pisać”. Sku­liw­szy się w sobie, ripo­sto­wa­łem: „w takim razie ja już tyl­ko o brzyd­kich”. Mam na myśli feno­men chro­pa­we­go zapi­su, „szla­chet­ne­go nie­po­ro­zu­mie­nia” (jako syno­ni­mu roz­mi­ja­nia się z miesz­czań­ską este­ty­ką), bo tyl­ko takie eks­ce­sy, moim zda­niem, są w sta­nie coś zwo­jo­wać w obrę­bie zamy­ka­ją­cej się w sobie, dła­wią­cej się wła­snym manie­ry­zmem poezji. Aż kusi, żeby roz­po­cząć dys­ku­sją ana­lo­gicz­ną do tej sprzed lat o wier­szach nie­zro­zu­mia­łych i zro­zu­mia­łych. Teraz mogło­by być o wier­szach ład­nych i nie­ład­nych. Zostaw­my to na inną oka­zję, cie­sząc się z osten­ta­cyj­nej brzy­do­ty wier­szy Jaku­ba Pszo­nia­ka. Zało­ży­łem na wstę­pie, być może błęd­nie, że brzy­do­ta jest odkryw­cza i chciał­bym się tego trzy­mać. Tyl­ko nie wiem, czy utrzy­mam.

Jasne, że cho­dzi o realia, wiel­ko­miej­skie i pod­miej­skie (mię­dzy­miej­skie, konur­ba­cyj­ne?), indu­strial­ne i post‑, któ­ry­mi nasy­co­ne są te utwo­ry. Ale cho­dzi też o for­mę wypie­ra­ją­cą się wszel­kich pozo­rów ład­no­ści. Te dwa ele­men­ty, moc­no się ze sobą scho­dzą­ce, two­rzą ów moc­ny akord („męski” głos), koń­co­wy wydźwięk, coś, co powo­du­je, że po lek­tu­rze jeste­śmy jeśli nie wstrzą­śnię­ci, to poru­sze­ni. Poru­sze­ni pró­bą bez­po­śred­nie­go prze­ka­zu z dna, ze zde­gra­do­wa­ne­go tere­nu, poru­sze­ni opi­sem doświad­cza­nia „pie­kła na zie­mi”, upodle­nia, któ­re pró­bu­je się mimo wszyst­ko rozu­mieć i tłu­ma­czyć. A może nawet poka­zy­wać w świe­tle. Bo gene­ral­nie w tych wier­szach sza­ro i ciem­no od pyłu, kurzu, bru­du. Kasz­le się, kicha, czy­ta­jąc te mikro­ra­por­ty. Zacie­ra powie­ki, bo coś tam raz po raz pod nie wpa­da. Gru­dy, grud­ki. Smog jako zja­wi­sko już men­tal­ne, spo­łecz­ne, kul­tu­ro­we, a nie tyl­ko atmos­fe­rycz­ne.

Para­dok­sal­nie (a może wca­le nie) świa­tło idzie od języ­ka. Brzyd­ki język poka­zu­je swo­je pięk­no­ści. Brzę­czy, syczy, szu­mi, skrzy się, błysz­czy. Chwi­la­mi czu­ję się tak, jak­bym czy­tał jakie­goś zmo­der­ni­zo­wa­ne­go Tuwi­ma, ale już bez wia­ry pier­wo­wzo­ru w zbaw­czą czy magicz­ną moc sło­wa. Tu zba­wie­nia raczej nie będzie. Jest więc ucie­cha z per­for­ma­tyw­nej, doraź­nej i lokal­nej siły sło­wa, z jego skłon­no­ści do dwu­znacz­ne­go brzę­cze­nia, do two­rze­nia ali­te­ra­cji i eufo­nii (nawet w nie­sprzy­ja­ją­cych, nie­zbyt kul­tu­ro­wo wysu­bli­mo­wa­nych warun­kach), bro­dze­nia pośród alu­zji brzmie­nio­wych i seman­tycz­nych, do cze­goś w efek­cie ład­nie krą­żą­ce­go wokół rdzen­nej brzy­do­ty. I to wła­śnie pozwa­la tym tek­stom wyra­stać ponad poziom repor­ta­żu z dna bytu i Byto­mia, to fun­du­je zagad­kę odbio­ru, tajem­ni­cę prze­bie­gu i oddzia­ły­wa­nia ciem­no-jasnych czy ciem­no-dźwięcz­nych zdań.

Pier­wot­ny gest tej poezji opie­ra się na wie­rze w moż­li­wość prze­ka­zu oce­ny rze­czy­wi­sto­ści i odwzo­ro­wa­nia emo­cji tyle indy­wi­du­al­nej, ile już spo­łecz­nej, na wie­rze w jakiś rodzaj prze­ło­że­nia mię­dzy świa­tem a języ­kiem. Jest spra­wa do obga­da­nia i jest odpo­wia­da­ją­cy jej, łamią­cy się w sobie, klu­czą­cy mię­dzy „chy­ba” a „na pew­no”, język. W grun­cie rze­czy: zaan­ga­żo­wa­nie. Obok zaan­ga­żo­wa­ne­go w brzmie­nie języ­ka i spo­łecz­ny wydźwięk (np., „rżnij kara­bi­nem w bruk uli­cy”) Tuwi­ma, poja­wia się Lechoń wespół z Bro­niew­skim. Każ­dy ina­czej się poja­wia, wybrzmie­wa w ogól­nym, prze­wrot­nie posta­wio­nym pyta­niu o Pol­skę. Co to dzi­siaj zna­czy „zoba­czyć Pol­skę”? Mno­żyć w wier­szach zapal­czy­we łań­cu­chy sprzecz­nych ze sobą zdań? Czy to już będzie Pol­ska, obra­zo­wo-men­tal­ny odpo­wied­nik skom­pli­ko­wa­nia i skłó­ce­nia? Pszo­nia­ka inte­re­su­je, jak patrzy­li na nią nie­gdy­siej­si poeci, twór­cy z róż­nych poko­leń. Od cza­su do cza­su nawią­zu­je do któ­re­goś z nich, do jakiejś zna­nej fra­zy. Nie odwra­ca się od tra­dy­cji, wprost prze­ciw­nie – bie­rze na warsz­tat, wyci­ska­jąc z niej nowe kon­tek­sty. Na sta­re reto­ry­ki zaan­ga­żo­wa­nia (Tuwim, Bro­niew­ski) nakła­da now­sze (Sen­dec­ki, Świe­tlic­ki, Baran) i naj­now­sze (Kopyt, Rybic­ki, Pie­trek, Bąk). I zapla­ta to wszyst­ko nie­zwy­kle zręcz­nie, bo nie czu­je się cię­ża­ru nawią­zań. To pły­nie szyb­ko i po swo­je­mu, two­rząc cha­rak­te­ry­stycz­ny idiom, chy­ba (na pew­no) już tyl­ko jego. Któ­ry debiu­tant nie marzy o takiej sytu­acji?

Daj­my spo­kój z marze­nia­mi. Z zaglą­da­niem do głów debiu­tan­tów. Niech sobie debiu­tu­ją w mro­ku i ciszy. Inne pyta­nie wyda­je się bar­dziej płod­ne: czy war­to szar­pać się i bić za coś w pust­ce podob­nej do tej, któ­ra „wypeł­nia ato­my”? Bo to „ali­te­ra­cyj­ne tyra­nie” (przy­po­mi­na­ją się sło­wa Ada­ma Lip­szy­ca piszą­ce­go o jed­nym kawał­ku Basi Klic­kiej) nie jest od para­dy, nie przy­po­mi­na popi­su adep­ta sto­ją­ce­go przed wyso­kim gre­mium, przed instan­cją histo­rii lite­ra­tu­ry; bie­rze się ono z nie­sma­ku – a to czę­sto pro­le­go­me­na do „wkur­wu” – dys­kom­for­tu, poczu­cia nie­spra­wie­dli­wo­ści. Pra­wie każ­dym wier­szem opo­wia­da się o tym, że praw­do­po­do­bień­stwo ugrzęź­nię­cia w „syfie” (byto­wej miał­ko­ści dodat­ko­wo pod­kre­śla­nej przez natłok tur­pi­stycz­nych ele­men­tów obra­zo­wa­nia) jest więk­sze od praw­do­po­do­bień­stwa wyrwa­nia się zeń. Jed­nak tęsk­ni się do jakiejś nie­ska­la­nej sfe­ry moral­nej, do tych idei, któ­rych za oknem tak wie­le (choć poprzed­ni­cy byli prze­ciw­ne­go zda­nia), że nie wia­do­mo, któ­rą wybrać. Zwróć­my uwa­gę: sza­rów­ka, harów­ka, sza­rzy­zna, chu­jo­wi­zna, a prze­cież przy­ta­cza się (po co?) nie­śmier­tel­ne przy­kła­dy świe­tla­nych postaw – miga­ją za przy­dy­mio­nym kadrem boha­te­ro­wie sta­wia­ją­cy wszyst­ko na jed­ną kar­tę. Tacy jak Palach czy Dosto­jew­ski. Oni są wyznacz­ni­ka­mi ludz­kie­go hory­zon­tu aksjo­lo­gicz­ne­go, oni gdzieś tam świe­cą w smo­gu i mgle.

Egzy­stu­je­my sobie jak te szczu­ry czy roba­ki, pra­wi Pszo­niak, ale w każ­dej chwi­li może­my zro­bić coś „prze­kra­cza­ją­ce­go”, bowiem mimo wszyst­ko stać nas na eks­ces, poka­za­nie fuc­ka bli­żej nie­okre­ślo­ne­mu kie­row­ni­ko­wi, p.o. zarząd­cy „wysy­pi­ska śmier­ci”. Tak, jak to dzie­je się w wier­szu opar­tym na dekon­struk­cji ślą­skie­go pozdro­wie­nia „Szczęść Boże”. Tu widać jak na dło­ni pasję mło­de­go poety, zagnie­wa­nie, języ­ko­wą furię, któ­ra ma być – jak rozu­miem – oczysz­cza­ją­cym ogniem. Czymś, co wypa­la pust­kę, ale i nadzie­je pokła­da­ne w komu­ni­ka­cyj­nym bana­le. Gdy się czu­je, że coś już nie­wie­le zna­czy, to się tak wła­śnie pisze, na odlew, na prze­kór, taka odby­wa się rzeź gło­sek i gestów. Tak się „żuje kamie­nie”, a w pobli­żu „krzew”, „krzyż”, „krzyk”, chrzę­ści język, bo i jemu się dosta­je, tak jak­by po czę­ści i on był win­ny nie­spra­wie­dli­wo­ści i prze­mo­cy.

Wypa­la­nie, oczysz­cza­nie, odna­wia­nie mocy sło­wa. Nie sądzi­łem, że na koniec doj­dę do takich wnio­sków. I, pro­szę, nic o brzy­do­cie.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania