W świecie zanieczyszczonym światłem trudno doświadczyć prawdziwego mroku. Na terenach zaludnionych pełno jest ulic rozjaśnionych przez latarnie; domy wyposażone mamy w migający sprzęt czy podświetlane meble, łatwo nam więc zredukować ciemność do roli metafory niemającej odpowiednika w realnym doświadczeniu. W tym kontekście pierwszy przełożony na język polski tomik współczesnej, irlandzkiej poetki Doireann Ní Ghríofa można potraktować jako próbę przywrócenia pewnego specyficznego, pierwotnego doznania i jego językowej, sensotwórczej roli.
Wybrałam się ostatnio na wycieczkę w głąb ziemi. Dostępne dla turystów korytarze jednej ze śląskich kopalni podświetlone są jarzeniówkami, ale na pewnym etapie wyprawy przewodnik poprowadził nas w jedno z bocznych, ciemnych odgałęzień. „Pokażę wam teraz moje ulubione miejsce tu, na dole” – powiedział, prosząc o zgaszenie latarek. Stanęliśmy przy stanowisku, które miało unaocznić zwiedzającym warunki, w jakich pracowali górnicy zaopatrzeni jedynie w małe olejne lampki. Na pogrążonej w mroku półce skalnej tlił się migotliwy płomyk, a rzucany przez niego niewielki krąg przyćmionego światła wydobywał z ciemności fakturę kamienia i pokrywającą go, nieuchwytną wcześniej warstwę pyłu. Zaintrygowała mnie intymna relacja przewodnika z tym właśnie miejscem: „kiedy budzę się rano – powiedział starszy pan – i nie chce mi się wstawać z łóżka, przypominam sobie to miejsce. Wtedy od razu lepiej idzie mi się do roboty”.
Sedno tkwi w kontraście – w tym, że „kapliczny mrok”, o którym czytamy w wierszu „Pod miastem”, nie rozprasza się w półcieniach, nie przechodzi w sferę szarości, ale utrzymuje zwartość i spoistość, pozwalając przebłyskom blasku objawić się w całej swojej jaskrawości. Ta koegzystencja porusza wyobraźnię i wzbudza emocje – ogniskuje całą uwagę w jednym punkcie świata, który staje się jedynym oparciem dla pożądającego jasności wzroku. Nie bez powodu doznanie to zasiliło metafizyczne i religijne dyskursy – przywodzi na myśl heroiczne trwanie wśród napierających zewsząd przeciwności; wątłe istnienie, które w każdej chwili mogłoby zgasnąć, ale utrzymuje się mimo tłamszącej je czerni. W jednej z piosenek znajdujących się na przywoływanej przez poetkę płycie The Boatman’s Call Nick Cave wykorzystuje tę estetykę wzniosłości do nakreślenia poruszającego obrazu wiary porównanej do ptaka, który pogrążony w ciemności świtu wyśpiewuje słońce oraz miłości porównanej do pojedynczej iskry, której nie pochłonie cała ciemność świata (There is a Kingdom).
Ale w poetyckim studium Doireann Ní Ghríofa słowa nie wpadają w koleiny konwencjonalnych wyobrażeń. Jej literacka fenomenologia „rozgwieżdżania mroku” stroni od abstrakcyjnych konotacji walki dobra ze złem, wzywając raczej, żeby wrócić do rzeczy. Przyćmione światło nie rozprasza – przypomina bardziej małą, olejną lampkę: skupia uwagę na najbliższych przedmiotach i sprawach, wydobywając z ciemności ich ostre kontury, a także rzucane przez nie cienie. Gęsta materia tomiku zawdzięcza swoją zwartość nagromadzeniu obiektów, które – niczym kolekcja zbieracza – wypełniają szczelnie półki wersów.
Sprzyja temu wrażeniu brzmieniowa warstwa tekstów znakomicie oddana, a nawet podkreślona przez Jerzego Jarniewicza, który dobiera słowa z wyjątkową precyzją, wydobywając z ich zestawień konsonansowe brzmienia. Ta wirtuozeria zapiera dech od pierwszego wiersza, w którym „piętrzy się czarna strzyża,/ gdy śpiewnie tną nożyce” nieostrym już ostrzem („Chwila w szopie”). Słychać ją zresztą w samym tytule, który, oddając zwięzłość oryginału, wyraża onomatopeiczne skrzenie, uwydatniając wyrazistość poetyki Ní Ghríofa. Głoski bywają w tym zbiorze parzące jak iskry, które przepalają materię mroku. Ma to również inny walor: Jarniewiczowi udało się nadać tej poezji charakterystyczne brzmienie, dzięki czemu, obcując z tłumaczeniem tekstów, niemal słyszymy irlandzki akcent, z którym dwujęzyczna poetka mówi w języku angielskim. Kumulacja chropowatych dźwięków może przypominać czytelni(cz)kom, że poezja ta czerpie również z irlandzkiego gaelickiego.
Pisarstwo Ní Ghríofa zapuszcza korzenie głęboko, kwitnąc i owocując obrazami zasilanymi przeszłością. Zapowiada to już jeden z dwóch cytatów otwierających tom: „Przeszłość się rozłamała/ mętnieją zdarzenia” (Mina Loy), pokazując konsekwentność pisarskiego projektu irlandzkiej poetki. Rok przed wydaniem dotychczas najnowszego, przetłumaczonego właśnie zbioru poetyckiego To Star the Dark (2021), Ní Ghríofa zyskała rozgłos i uznanie dzięki jedynej prozatorskiej książce w jej dorobku: The Ghost in the Throat (2020) obrazującej niezwykłą relację współczesnej kobiety i matki z XVIII-wieczną matką-poetką, która – jak sugeruje tytuł – „nawiedza jej krtań”. To somatyczne pokrewieństwo dające wyraz solidarności z żyjącymi wcześniej kobietami i łączności z szeroko i wąsko rozumianymi przodkiniami uwidacznia się również w Skrach na mrok.
Mogłoby ono przypominać heterogeniczną strukturę czasowości, o której pisał Jacques Derrida w Widmach Marksa, gdy – analizując Hamleta – zwracał uwagę na „rozspojenie” czasu pozwalające duchom zamieszkiwać teraźniejszość. Jednak w Skrach na mrok nie mamy skali szarości; nie spotykamy widm – również w tym temacie poetka trzyma się blisko rzeczy. Znakomicie obrazuje to wiersz „Gdy krwawię”, subtelnie przedstawiający misternie utkaną scenę przymierzania używanego, czerwonego płaszcza z 1915 roku przez współczesną, menstruującą akurat kobietę, która odczuwa łączność z anonimową poprzednią właścicielką.
Jednym z najistotniejszych pod tym względem wydaje mi się jednak wiersz „Jaśnienie” – zwierający tytułową frazę utwór poświęcony kobiecie, która w nocy zostaje wyproszona z domu przeznaczonego do spalenia. Scena nawiązuje do sytuacji związanej z irlandzką wojną o niepodległość, kiedy w latach 1920–23 IRA spaliła około 300 dużych posiadłości należących do rodzin sympatyzujących z koroną. Widać tutaj wyraźnie odejście od stereotypowego nacechowania światła i ciemności: ani noc nie przynosi ulgi, ani światłość – dobra. Płomienie pochłaniają kolejne domowe sprzęty, palą ubrania, topią biżuterię, ale przede wszystkim zostają w bohaterce, która, będąc „kamieniem dobytym ze starego złota” świeci teraz najjaśniej.